Kiedy wszyscy zastanawiają się nad line-upem Coachelli, ja postanawiam powęszyć wśród zagranicznych albumów ulubionych wykonawców, którzy znaleźli się wśród wyszukanego gwiazdozbioru festiwalowego. Kimś takim jest Thundercat, który w tym roku, razem z Michaelem McDonaldem, zawojował scenę Coachelli.
O Thundercatcie pisałam blisko dwa lata temu, przy okazji premiery jego drugiego albumu „The Beyond/Where The Giants Roam”. Basista współpracujący blisko z Flying Lotusem i Kamasim Washingtonem nagrał wówczas dość smutną, uduchowioną płytę, zainspirowaną pożegnaniem z przyjacielem:
Nowy album, zatytułowany „Drunk” jest zupełnie inny. To faktycznie, zgodnie z tytułem taka pijana wyprawa w świat dźwięków, emocji, doznań. Bardzo różnorodna i aż kipiąca od inspiracji – styl funky lat 70., R’nB, flower-power lat 60, mięsistego fusion, i hip-hopu – i społecznych komentarzy, włączając w to te o czarnych i Ameryce czarnych ludzi.
Muszę przyznać, że to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. „Drunk” słucha się przedziwnie lekko – 23 ścieżki mkną szybko, mimo dużego zróżnicowania materiału, może dlatego, że stapiają się melodycznie i dramaturgicznie w jedną historię. Nad tym wszystkim góruje głos Thundercata, spajający opowieści o muzyce, dyskryminacji, piciu w barach, narkotykach i miłosnej przygodzie, którą ma powtórzyć i jeszcze jeden raz ją przeżyć. To daje nam w rezultacie taki koncept album przy współudziale najznakomitszych gwiazd jego pokolenia (w „Walk On By” wystąpił Kendrick Lamar, w „The Turn Down” – Pharell Williams). Thundercat funduje nam tu cały kołowrót nastrojów, od zabawy po zadumę. Kapitalny album, który można polecić każdemu i do którego chce się wracać.