Była sobie miłość

 

image

Miłość. Od lewej: Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, Tymon Tymański, Leszek Możdżer

Film Filipa Dzierżawskiego o legendarnym zespole jazzowym Miłość uważam za jeden z najważniejszych polskich dokumentów (nie tylko muzycznych) ostatnich 20 lat. Oglądajcie i czytajcie o historii tej zajebistej i wyjątkowej w historii naszej muzyki grupy, która wyrosła z niezgody na zastany porządek (nie tylko muzyczny). Trailer filmu można zobaczyć tu. A ja  napisałam o tym tu:

I tu:

Była sobie miłość

Kochali się, założyli zespół, a potem znienawidzili. Dokument Filipa Dzierżawskiego o grupie Miłość to historia uczucia – człowieka do człowieka i człowieka do muzyki.

Miłość to na początku byli Ryszard „Tymon” Tymański i Mikołaj Trzaska. Potem do grupy dołączyli Jacek Olter, Leszek Możdżer i Maciej Sikała. Po kilku latach nie mogli już na siebie patrzeć. Zespół został rozwiązany. Pozostała po nim legenda, pamięć o samobójczej śmierci Oltera i przekonanie, że rewolucje w muzyce robić mogą nie tylko wirtuozi. Po obejrzeniu filmu Filipa Dzierżawskiego nasuwa się jeszcze jeden wniosek – tych kilku młodych wtedy ludzi łączyło wyjątkowe, nawet jak na muzycznych anarchistów, uczucie. – Chciałem opowiedzieć o zdarzeniach wiążących się z tymi emocjami. Chciałem to zrobić tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że przeszłość zawsze się za nami ciągnie. Zarówno wtedy, gdy dotyczy wyborów artystycznych, jak i życiowych – opowiada „Wprost” Dzierżawski.

DOM DLA UCZUĆ

Pochodzą z bardzo różnych domów. Mikołaj to na przełomie lat 80. i 90. początkujący malarz w trakcie studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Z inteligenckiego, artystycznego środowiska – tata jest profesorem na ASP, wydaje się, że Mikołaj pójdzie w jego ślady. Ale on rzuca studia, żeby uczyć się grać jazz na saksofonie. Wiele lat później powie: – Wszyscy się wtedy ode mnie odwrócili, pytali: co ty wyprawiasz, wiesz, że niszczysz sobie życie? Leszek Możdżer to nieśmiały prymus, wychowany w konserwatywnej rodzinie. Student klasy fortepianu gdańskiej Akademii Muzycznej. I Tymon – chłopak z inżyniersko-nauczycielskiej rodziny, od zawsze na bakier ze wszystkimi, zawsze w awangardzie. – Byłem dominującym typem, który uważał, że ma wizję i muzyczną misję. Prowadziłem zespół młodych chłopaków, sam ucząc się na swoich niezliczonych błędach. Dopóki nikt mi nie zagrażał, wszystko się zgadzało – opowiada Tymon. Miłość powstała jako rezultat nasiąkania tych chłopaków twórczością Johna Coltrane’a, Erica Dolphy’ego, Archiego Shepa. Chcieli grać tak samo jak oni, tylko jeszcze bardziej dziko. Zamierzali muzyką rozwalić system, ale nie polityczny, tylko ten muzyczny. Przeszkadzał im uczesany polski jazz. – Myśmy po prostu żyli ze sobą razem, grali po osiem godzin dziennie. Wyjeżdżaliśmy razem, w pociągu chlaliśmy browary, paliliśmy jointy i braliśmy kwasy, byliśmy po prostu bandą skurwysynów, którzy wiesz, napierdalali, kurwa, nie mieli pytań. Naprawdę byliśmy przyjaciółmi – mówi Tymański w filmie.

Ważnym doświadczeniem dla rodzącej się grupy był wspólny dom Trzaski i Tymona. Zamieszkali razem w Gdańsku-Osowie w grudniu 1987 r. Dom należał do kapitana Langera – przyjaciela Andrzeja Trzaski, ojca Mikołaja. W lutym 1988 r. wprowadziła się do nich Ania Lasocka, ówczesna dziewczyna Mikołaja, a późniejsza żona Tymona. W maju dołączył do nich klarnecista Jerzy Mazzoll, starszy brat Wojtka Mazolewskiego (dziś Pink Freud). Dom kapitana Langera bez reszty opanował duch muzyki improwizowanej. – Graliśmy niekończące się próby, spraszaliśmy całe Trójmiasto na cosobotnie imprezy – opowiada Tymon.

BEZ JAZUZAZU

Pod koniec lat 80. Tymański już wiedział, co i jak chce grać. – 8 kwietnia 1988 r. wraz z Mikołajem oraz Piotrkiem Mertą i Bartkiem Szmitem, muzykami mojej nowofalowej formacji Sni Sredstvom Za Uklanianie, zagraliśmy pierwszy koncert jako Miłość w gdańskim klubie Pinezka – opowiada Tymański. – Zaczęliśmy grać dziki free jazz, czy się to komuś podobało, czy nie – śmieje się. Do tej formacji dołączył Jacek Olter – młodziutki perkusista.

Koncert w klubie Rudy Kot (marzec 1991) wstrząsnął trójmiejskim środowiskiem. Mówiono, że pojawili się muzycy, którzy grają zupełnie inny jazz, rozwalający ściany. – Do naszego miłościowego tria dołączył Lechu Możdżer, pojawiła się odpowiednia chemia. Zaczęliśmy grać próby i koncerty w Żaku, nieco później przenieśliśmy się do mieszkania państwa Możdżerów, rodziców Leszka, na Żabiance – wspomina Tymański. Chciał, żeby jego zespół był „elektryzujący”. – Nie zależało mi na graniu grzecznie jakiegoś tam „jazuzazu”, w którym jeżeli coś się tam nie podoba publiczności, to kładziemy uszy po sobie i gramy to głośniej, to ciszej. Ja w takim momencie kopałem kontrabas, bębny kopałem, Olter wkurwiony kopał mi kontrabas. Mówiłem: koniec szczękania sztućcami. Bo nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz. Ja grałem jazz po to, żeby obudzić siebie i ludzi z marazmu, ze stagnacji.

Leszek Możdżer o ich pierwszym spotkaniu: – Na drugiej próbie kwartetu Emila Kowalskiego, w którym grałem, wkroczył nagle Tymon Tymański. Wtedy miał po sześć kolczyków w każdym uchu, wielki zielony prochowiec, w ogóle był ogromny. Rzucił nuty na pianino i powiedział: „Słuchaj, słyszałem, że ty fajnie grasz, byś może przyszedł na próbę do nas w czwartek?”. Ja przestraszony kompletnie powiedziałem: „Dobrze, przyjdę”. Ale wcale mi się to nie podobało.

PERWERSYJNA SZANSA

Co powiedziałby o ich ówczesnych relacjach psycholog? Możdżer jest zaskorupiałym samotnikiem („Wiesz, nie mam przyjaciół, ja chyba nie potrafię się zaprzyjaźniać”). Leczy kompleksy, mówi o afirmacji jako remedium na brak wiary w siebie. Tymon, który jest urodzonym samcem alfa i optymistą, powoli wydobywa z niego żywsze akcenty. Trzaska jest superwrażliwcem, któremu do szczęścia potrzebne są tylko saksofon i dużo przestrzeni. Olter potrafi zagrać wszystko. Jest genialnym muzykiem, ale odbiera aż w nadmiarze wszystkie bodźce, które płyną z jego własnego instrumentu i ze sceny. To, niestety, obciąża go psychicznie i ma swój tragiczny finał. W takim składzie grali przez dwa lata. Pojawiły się pierwsze wyróżnienia – wśród nich to na konkursie Jazz Juniors w Krakowie w 1992 r. Chłopcy udzielają wywiadu telewizyjnego, w którym widać, jak są rozemocjonowani i jeszcze nie zdają sobie do końca sprawy z sukcesu. Na pytanie dziennikarza, co będzie z nimi dalej, Tymon rzuca: – A dalej to się spotkamy z Dalajlamą.

Nagrodą na przeglądzie w Krakowie jest sesja w studiu w Szczecinie. Wiozą bębny Oltera i kontrabas Tymona maluchem. Z Gdańska to dziewięć godzin jazdy. Tylne fotele wyjęte, żeby instrumenty weszły. Tam powstała ich debiutancka płyta zatytułowana „Miłość” (1992). – Wiedziałem, że to moja życiowa szansa– mówi Tymon. – Co prawda to była sytuacja perwersyjna i szansa perwersyjna, ponieważ miałem nagrać godzinę muzyki jazzowej z zespołem jazzowym, a ja nie byłem jazzmanem. Ja byłem rockmanem, który po prostu niechcący znalazł się w świecie jazzu. To był jakiś odlot.

KONIEC Z MIŁOŚCIĄ

Płyta wyszła, ale Trzaska, przytłoczony dominującym charakterem Tymona, mówi w końcu „nie”. Wylatuje z zespołu, zastępuje go Maciek Sikała. – Pół roku później, w październiku 1993, mieliśmy zagrać na Dżemborce przed kapelą Ornette’a Colemana i Dona Cherry’ego – opowiada Tymon. – Olter wstawił się za Mikołajem, mówiąc, że wypadałoby go zaprosić choćby na dwa numery. „Jesteśmy mu to winni” – powiedział. – Po koncercie poczuliśmy, że to jest to – mówi Tymański. – Kwintet z dwoma saksofonami, mimo nieustannych tarć i różnic osobowościowo-backgroundowych, dawał nam wielkie możliwości rażenia muzycznym ogniem. Zaczął się najlepszy okres Miłości, który trwał do września 1996 r., czyli do początku choroby Jacka.

W dorocznej ankiecie „Jazz Forum”, już po słynnym koncercie na Jazz Jamboree, Miłość plasuje się w czołówce. Ani Tymański, ani Trzaska, Możdżer czy Olter nie wiedzą jeszcze, że piszą historię polskiego jazzu. Że dokonują rewolucji, której skutkiem miała być zmiana stylistyki młodych zespołów i połączenie – jak w ich grupie macierzystej i innych, w których się udzielali – punka, jazzu, eksperymentów harmonicznych, piosenek popowych, pastiszu i otwartej improwizacji. Że bez nich nie byłoby wielu innych formacji. Jeszcze przez moment są niewinni. Następne dwa lata to szczyt ich możliwości. Grają mnóstwo koncertów. Mają po dwadzieścia kilka lat. I kupę siły, żeby zmieniać wokół siebie wszystko i przeć naprzód.

Są praktycznie każdego dnia razem, nawet wolny czas jest czasem wspólnym. Oddychają muzyką. Artystycznie zespół jest gwiazdą. Ludzie już wiedzą, że w muzyce pojawiło się nowe, i chłoną to, a na ich występach kluby pękają w szwach. Do Polski przyjeżdża Lester Bowie, znakomity amerykański trębacz, z którym nagrywają dwie płyty – koncertową „Not Two” i „Talkin’ About Life And Death”. Po kolejnej – „Asthmatic” – która miała być wyzwaniem rzuconym najważniejszemu albumowi w historii polskiego jazzu – płycie „Astigmatic” Krzysztofa Komedy – pojawiają się pierwsze sygnały zmęczenia materiału.

– W sensie towarzyskim najlepszego okresu doświadczyliśmy, zanim wyrzuciłem Mikołaja z kapeli – mówi mi Tymon. – W sensie muzycznym zdecydowanie był to okres aktywności kwintetu. Najbardziej podobają mi się płyty Miłości do okresu „Asthmatic” oraz trasy z Lesterem Bowiem z lutego 1996 r. Później zaczął się powolny, energetyczny zjazd w dół i odcinanie kuponów.

Członkowie grupy są już zresztą wtedy zaangażowani w różne projekty córki Miłości. I swoje własne. Tymański zamienia kontrabas na gitarę, Możdżer nagrywa znakomicie przyjętą płytę „Chopin: impresje”. Robi zawrotną międzynarodową karierę. Zaczyna się depresja Oltera. Zespół coraz mniej gra razem. Punktem zwrotnym jest samobójcza śmierć Jacka, któremu koledzy nie byli w stanie pomóc. W filmie Filip Dzierżawski znakomicie pokazuje finisz Miłości. Rozwija się tu też i gaśnie muzyka, jako szósty, równorzędny bohater obrazu, a w jej tle pojawiają się kolejne konflikty. Chodzi o to, kto jak bardzo się sprzedał, ile pieniędzy zarobił. Trzaska w tonie przekąsu komentuje, że nie jest taki, jak pewni celebryci, którzy dają sobie malować pasemka we włosach, noszą markowe klapki, bluzeczki bez rękawków, kapturki (dotyczy to Leszka).

PIENIĄDZE I IDEAŁY

Jest rok 2009. Mija osiem lat od śmierci Jacka Oltera. Muzycy chcą jeszcze zagrać koncert na OFF-ie. Między Możdżerem a Tymonem toczy się w kuluarach festiwalu rozmowa. O pieniądzach i udziałach w dalszych projektach związanych z Miłością. Na koncert nie dociera Sikała. Na katowickiej scenie z dawnego składu pojawiają się tylko Leszek i Ryszard. Trzaska im odmawia: – Nigdy już z tym zespołem nie zagram, bo Miłość nie istnieje. Tłumaczy, że chłopaki zrobili ze swoim życiem coś, czego on nigdy by nie zrobił. – Nie rozumiem, dlaczego Tymon miałby się wstydzić, że zarabia pieniądze – komentuje Filip Dzierżawski, który w czasie kręcenia dokumentu zaprzyjaźnił się z muzykami Miłości. – To takie dziwne polskie myślenie.

– Słabo jest się wypowiadać pod swoim adresem za pośrednictwem mediów – odpowiada Tymon na zarzuty Trzaski. – Zabrakło nam może szczerych rozmów, ale Mikołaj na całe lata zamknął się w swoim małżeństwie jak w kokonie. Gdy spotykamy się na mieście, zawsze pojawia się klimat dawnej przyjaźni, po czym wraca ta dziwna obcość. Nigdy już nic nie będzie takie samo. Tymon uważa, że Trzaska trochę zazdrości jemu i Możdżerowi sławy i kasy. – A przecież tak naprawdę wszyscy jesteśmy biznesmenami, Miko robi to samo co my – mówi. – Najśmieszniejsze jest to, że gramy właściwie to samo – alternatywną muzykę dla społeczeństwa alternatywnego. Życzę Mikołajowi z całego serca, żeby był bardzo sławny i zarabiał mnóstwo kasy, żeby nie musiał nam niczego zazdrościć. Ja jakoś dziwnie nie zazdroszczę Lechowi niczego. Bardzo go lubię i podziwiam, ale czego mu mam zazdrościć? Przecież to mój brat, niech mu się szczęści na całego! Niech się zatem szczęści i mojemu kochanemu bratu Mikołajowi. Nie ma sensu się kwasić i wzajemnie oskarżać – dodaje.

Jednak Miłość umarła, chociaż reżyser filmu daje nam na moment nadzieję na jej reaktywację. Także Tymon twierdzi, że mimo różnic muzycznie nadal jest między nimi chemia. Dowodem na to mają być trzy dni prób udokumentowane w filmie Dzierżawskiego. – Oto dlaczego warto zagrać trasę, jeszcze nigdy nie graliśmy tak dobrze – mówi Tymański. – Może ktoś chciałby na żywo posłuchać zajebistego zespołu jazzowego? Większości jazzfanów nie obchodzą nasze małostkowe animozje, obchodzi ich nasza muzyka. A ta może być nadal wspaniała.

NA POGRANICZU MĘSKIEJ MIŁOŚCI

Dzierżawski opowiada o Miłości, idąc od najważniejszych wydarzeń, czyli spotkań i prób artystów, koncertów, przez pierwszy konkursowy sukces, nagrania w studiu, dramaty osobiste – samobójczą śmierć Oltera i rozpad grupy w 2002 r., aż po powrót na scenę OFF Festivalu w zaskakującym składzie. Charakterystyczna stylistyka wypowiedzi Tymona, brutalne dialogi, intymne zwierzenia – to wszystko tworzy spójną, z nerwem, kapitalnie opowiedzianą historię życia kilku przyjaciół. – Miałem gdzieś w głowie to, jak powinien wyglądać ten film – opowiada Dzierżawski. – Wiedziałem, że muszą się w nim pojawić różne głosy, a opowieść musi zostać przedstawiona z kilku różnych perspektyw. Nie chciałem rozstrzygać sporów, tylko je relacjonować. Nie spodziewałem się jednak, że film będzie tak mocno dyskutowany i publiczność będzie się identyfikowała z postawami muzyków. To dla mnie zaskakujące i cieszę się z tego.

W „Miłości” udało się też pokazać, jak przez całe życie siłujemy się z uczuciami. Także tymi najtrudniejszymi, które są poza naszą kontrolą. Jak miłość Trzaski i Tymona. Sami opowiadają, że to była miłość w sensie dosłownym. – Moja przyjaźń z Mikołajem była na pograniczu męskiej miłości, która oczywiście nie implikuje koniecznie jakichś tam relacji seksualnych. To raczej było takie coś, że byliśmy bardzo młodzi i po prostu gdzieś tam byliśmy otwarci na wszelkie rodzaje przekroczeń – tłumaczy Tymon. Trzaska wspomina, że potrzebował wtedy takiego mózgu jak ma Tymański. – A myślę, że on potrzebował mojej dzikości i też bezwarunkowego oddania, które ja mu zapewniałem. Wtedy. To głębokie uczucie, które było między Tymonem a mną, ono było naprawdę. Każdy dzień się zaczynał od telefonu, rozmów między nami. Zresztą dlatego zamieszkaliśmy razem – mówi Mikołaj. Kiedy do tego duetu dołączył Możdżer, zaczęło się dziać coś niedobrego. – Może dlatego, że po prostu Mikołaj Leszka postrzegał jako dystrakcję – jako kogoś, kto wszedł między nas klinem – zastanawia się Tymon.

Jak to się stało, że z przyjaźni, która była spoiwem Miłości, zrobiło się coś strasznego? Do dziś Tymon podkreśla, że zespół warto reaktywować: – Owszem, jesteśmy grupą przyjaciół, których wysepki oddaliły się od siebie. Jednak nie na tyle, żeby się nie kochać i nie szanować. Mikołaj, Jacek, Leszek, Maciek – to są moi bracia, to moja rodzina. Nigdy się tego nie wyprę. Tymański, mimo zdecydowanej postawy Trzaski, nie przestaje mówić o kolejnych trasach. Tylko raz się w tym gubi. Gdy mówi o zespole „byliśmy najważniejszą jazzową kapelą lat 90.”. – To były kapitalne czasy – podsumowuje sentymentalnie. I słychać, że do końca chyba sam nie wierzy, że można drugi raz wejść do tej samej rzeki. ■

Zemsta

348fdf19-a2f2-425c-af1b-16cacfcbf513_470x

Tymon Tymański

Pod takim tytułem („Zemsta”) ukazał się w czerwcu 2012 roku mój tekst, opisujący fenomen „polskiego gówna” i filmu, który wówczas kręcili muzycy Robert Brylewski i Tymon Tymański. Czym jest polskie gówno? Typowym dla większości Polaków „niskokulturowym stylem” – używając frazeologii Brylewskiego, albo „chujowym, łagrowym kompromisem”, na który zawsze idzie spora część rodzimej sceny rozrywkowej  – trzymając się poetyki Tymona. Obaj wyjaśnili to dobitnie w tym artykule, „jadąc” ostro po czołówce polskiej sceny pop, po „umoczonych” od wielu lat artystach, których każą nam słuchać radio i telewizje, po skorumpowanych producentach i wytwórniach.

Tymon może nieco przesadził, mówiąc, że wciąż ci sami artyści dostają nagrody i są doceniani przez branżę – wytypowani w tym roku do Fryderyków muzycy pokazują, jak wiele się zmieniło pod tym względem przez ostatnich kilka lat. Tymański dobrze jednak zdiagnozował schemat wyłaniania w mainstreamie muzyki, która potem nas otacza na co dzień i atakuje ze wszystkich stron.

A ponieważ niedawno w końcu pokazano w kinach „Polskie Gówno”, któremu mocno kibicowałam, i okazał się to być film naprawdę dobry  – i komiczny, i tragiczny, i nostalgiczny zarazem – przypominam tutaj naszą rozmowę. Tymon mówi też, że „Polskie gówno” jest w dużej mierze oparte na historii upadku jego i jego kolegów, rozczarowania tym, co się z nimi działo w trakcie i po trasach koncertowych. Opowiada także, że może czasem lepiej iść bocznym torem, ale robić coś, co się kocha.

A więc wojna!

Robert Brylewski i Ryszard „Tymon” Tymański kontra nasz pop. Ich broń to film pod wszystko mówiącym tytułem „Polskie gówno”.

Brylewskiego, legendę polskiego punk rocka, i Tymańskiego, muzyka i performera, udaje mi się złapać między zdjęciami do „Polskiego gówna”, które miało zostać ukończone jeszcze przed rozpoczęciem Euro 2012, a koncertami. W scenariuszu Tymona jest nawet symboliczna rozróba na Stadionie Narodowym w dniu rozpoczęcia mistrzostw. Są wybuchy, ranni, zapadają się trybuny. – Trochę ze strachu przed tym, że oskarżą nas o czarnowidztwo, wycofaliśmy się z tego pomysłu – śmieje się Tymański.

Inna sprawa, że film ciągle się kręci. Tymona i Brylewskiego dzieli tylko siedem lat – ale w muzyce to cała epoka. Kiedy w drugiej połowie lat 70. nastoletni Robert zaczyna się buntować z kolegami z warszawskiego liceum, mały Rysio biega jeszcze za piłką na szkolnym boisku. Swoją pierwszą kapelę (nowofalową Sni Sredstvom za Uklanianie) zakłada w 1983 r. Brylewski jest już wtedy bogiem naszej sceny alternatywnej – ma na koncie legendarną czarną płytę z Brygadą Kryzys, z Izraelem nagrywa właśnie album „Biada, biada, biada”.

Wróćmy jeszcze na chwilę do drugiej połowy lat 70. Czego słuchają wtedy Polacy? 1976 to rok, w którym w TVP wystąpiła słynna Abba – festiwal w Opolu wygrywają Grażyna Łobaszewska (nagroda dziennikarzy) i Halina Frąckowiak (publiczności). Rok później jury koncertu debiuty najbardziej porusza piosenka Beaty Andrzejewskiej „Przylecę ptakiem”. W 1978 r. Polsce i światu piosenką „Piechotą do lata” objawia się zespół Bajm (bisuje dwa razy). Istnieją już wtedy oczywiście zarówno Budka Suflera, jak i Kombi. Maryla Rodowicz jest absolutną gwiazdą, Krzysztof Krawczyk rozpala publiczność piosenką „Jak minął dzień”, a Zbigniew Wodecki – „Okno, róża i balkon”. W środku tego wszystkiego – jak brzydka plama na kolorowej sukience z Domu Mody Telimena – wykwita nasz punk rock. W Gdańsku powstaje Deadlock, w Warszawie Brylewski zakłada The Boors, potem Kryzys. Na gruzach tego ostatniego (i Tiltu Tomasza Lipińskiego) rodzi się Brygada Kryzys. Polska muzyka nie jest już taka ładna i melodyjna jak wcześniej.

Lipiński i Brylewski, czołowe postaci ruchu, który wywrócił zastany porządek do góry nogami, to dzieci z dobrych rodzin. Wyedukowani, z aspiracjami. Lider Tiltu to syn znanego rysownika Eryka Lipińskiego. Rodzice Brylewskiego – soliści w Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk”. Jeżdżą po świecie, przywożą mu płyty. Ma wolność, akceptację, obycie i pieniądze. Ale zamiast studiów i spokojnego życia wybiera gitarę. I punk rocka. Dlaczego?

Lata 70.: Dzieci dyskotek

– Wychowałem się na glam rocku: David Bowie i T-Rex rządzili moją młodością – zaczyna cicho Brylewski. – Hard rock to druga fascynacja. Słuchało się Deep Purple i oczywiście Led Zeppelin, była nawet awangarda – wcześnie odkryłem Pink Floyd i Emerson Lake & Palmer. Linia podziału w muzyce przebiegała wówczas między disco a hard rockiem i glam rockiem. Z tego brały się też antagonizmy między słuchaczami. Jako punkrockowcy nie znosiliśmy mainstreamu, muzyki według nas badziewiarskiej, nieudolnie kopiującej wzorce zachodnie, jak np. Lady Pank czy Banda i Wanda. – Ale czekaj…za granicą były Abba, Bee Gees czy Boney M. które, jak się dziś okazuje, wciąż są żywe muzycznie – protestuje Tymon. – Harmoniką Abby inspirowała się nawet Nirvana, udowadniając wszystkim, że nie była wcale taka gówniana, jak się nam wydawało…

W kręgach inteligenckich słuchanie szwedzkiej grupy jednak nie należało do dobrego tonu. – Ludzie chyba mieli dość muzyki bez przekazu – zastanawia się Tymański. – Dyskoteka była odreagowaniem patosu i naiwności epoki dzieci kwiatów. Punk rock – reakcją na beztroski debilizm dyskoteki.  No właśnie, co z tym punk rockiem? – W Anglii i w Polsce miał zupełnie inne podłoże – wyjaśnia Brylewski. – U nas wystąpił z niezgody na syf, tam – z fascynacji brudnym brzmieniem, ale też z przesytu, z nadmiaru. Myśmy nadmiaru mieć nie mogli. – Trudno powiedzieć, żeby na przykład w punkowym zespole The Clash grali bogaci muzycy – dodaje Tymon. – Ale oni mieli porządny sprzęt za dzisiejsze 50 tys. zł, my – ruskie gitary i enerdowskie bębny za kilka stów.

Punk rock w Polsce powstał z biedy i zniewolenia. Tak naprawdę wcześniej nie było prawie nic. Oczywiście, był rythm’n’blues, byli Klenczon i Niemen, Demarczyk i Grechuta, ale nie było prawdziwego rock and rolla. Pytam, czy wyobrażali sobie życie bez grania? – Wiesz, myśmy nie mieli wtedy innego wyjścia – odpowiada Brylewski. – Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym robić coś innego, niż być punkrockowcem. W wieku 18 lat podjąłem tę decyzję. Nie chodziło o rezygnację ze studiów – zrozumiałem, że jeśli nie postawię wszystkiego na muzykę, przegram. Jeślibym się wtedy cackał, robił coś po godzinach, nie byłbym, kim jestem. Miałem nawet przecież wtedy w planach iść na medycynę. Stało się inaczej. W ten sposób stan wojenny paradoksalnie pomógł mi dokonać wyboru.

W „Polskim gównie” Brylewski gra Stana Gudeykę , Tymon Jerzego Bydgoszcza. Gudeyko, weteran punka, jest mentorem Jerzego – jak Brylewski 30 lat temu dla Tymańskiego. – Między naszymi postaciami jest szczególna więź. Gudeyko to ktoś taki jak mistrz Yoda, a Bydgoszcz to jego padawan – opowiada Tymon. On także pochodzi z inteligenckiego domu i też się zbuntował, choć nie przeciw komunie. Gdy wybuchł stan wojenny, miał 13 lat. Wyrzucono go z liceum, studia też rzucił: – Czułem, że ich ukończenie to pewnego rodzaju kompromis, na który nie mam czasu. Jego bunt mógł więc swobodnie rozkwitać w dziwnej aurze przełomu lat 80. i 90. – Naszymi, Roberta i moimi wspólnymi korzeniami są punk rock i nowa fala – opowiada Tymański. – Wychowaliśmy się w czasach, w których rock and roll miał silny polityczny i społeczny przekaz. Jedyną rzeczą, która wówczas kwitła, był polski rock – cała reszta za komuny poszła w piz…u. Upadł sport, zdechło kino i jazz, ulice były szarobure i smutne, nie było dokąd pójść… Dzięki kapelom takim jak Tilt, Brygada Kryzys, Klaus Mitffoch czułeś, że jeszcze żyjesz…

Lata 80.: Polski kołchoz

– Idealnie się wstrzeliliśmy w ten moment. Udało nam się transplantować zachodnią modę na rock and rolla na polski grunt – mówi Brylewski. – Mogliśmy to zrobić dlatego, że około 1976 r. władzy ludowej poplątały się sznurki. Po wydarzeniach radomskich zaszyto usta artystom. Próbowano ich zastraszyć, żeby nie tworzyli za wesoło. My, jako bezczelni gówniarze korzystaliśmy z tego, że muzyka jest terenem niezagospodarowanym, i pozwalaliśmy sobie na coraz więcej. Nie bawiliśmy się w aluzje, śpiewaliśmy wprost, bo tak naprawdę do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy, czym jest komunizm. A właściwie to, w czym żyliśmy, nie było ani komunizmem, ani socjalizmem. To był raczej wielki, obrzydliwy kołchoz, który tłamsił kulturę i ludzkie potrzeby.

W „Polskim gównie” emigrant Gudeyko uczy nieopierzonego Bydgoszcza, jak poruszać się w świecie show-biznesu i przyjmować wszystko ze stoickim spokojem. Dlaczego? – Może dlatego, że byliśmy świadkami gówna sowieckiego, które niepostrzeżenie przeistoczyło się w gówno amerykańskie – tak Tymon podsumowuje losy Bydgoszcza i Gudeyki (i ich własne). – Ja bym powiedział amerykańskie, ale w gównianym skojarzeniu z Unią Europejską – oponuje Brylewski, który nie do końca odnalazł się w nowej Polsce. Nie brakowało mu kłopotów: rozwód, uzależnienie od amfetaminy, depresja. Jednak znów gra. O sytuacji po 1989 r. mówi: – Naśladowaliśmy wielkie koncerny, które weszły do Polski. One kilkadziesiąt lat wcześniej poradziły sobie z problemami, które nas dopiero czekały. My, jak nowicjusze, od razu się tym wszystkim zachłysnęliśmy, działając bardzo konformistycznie – i jako społeczeństwo, i jako artyści. Czym różni się dzisiejsze „polskie gówno” od tego sprzed 30 lat? – Wtedy było pięć zespołów rockowych na krzyż i dwa kanały telewizji – odpowiada Brylewski. – Nowe kapele powstawały, ale nie w takim tempie jak dziś. Pod koniec lat 70. były Budka Suflera, Kombi, Bajm, potem weszły Wanda i Banda, Lombard, Lady Pank i reszta peerelowskiego chłamu. Prawdziwy rock and roll wolno dochodził do głosu. Weszliśmy do punka jako uczniowie szkół licealnych, a to, że było nas niewielu, dawało nam fajny posmak konspiry. Ale też izolacji – i od społeczeństwa, i od reszty sceny, po której wtedy ostro jechaliśmy: nawet po SBB, który był przecież dobrym zespołem, po Budce Suflera, a nawet po nieszczęsnym Johnie Porterze, który próbował być nowofalowy i wydawał ciekawe płyty – dodaje.

To było ich „sprawdzam!”. Jeśli ktoś miał do siebie dystans i wytrzymywał tę szyderę, najczęściej zostawali kumplami. Ludzie z Kryzysu przyjaźnili się wtedy z Maanamem i Republiką. – Na kempingu w Lubaniu Kora chodziła po naszych dziewczynach i pożyczała punkowe ciuchy – mówi Brylewski. – A Marek założył takie okrągłe, dziecięce okularki… Lubili się stylizować, więc może to nic dziwnego, że w końcu przeobrazili się w zespół popowy.

Potem rozeszły się też drogi „Bryla” i Grzegorza Ciechowskiego. – Patrz. W 1982 r. ludzi wsadzają do więzień, wypierdalają za drzwi z radia, telewizji, a Republika robi wielką karierę – Tymon tłumaczy mi tamtą reakcję Roberta. – Marek Niedźwiecki, który puszczał ich w radiu, był dla punków prawie jak orkiestra kapo, która przygrywała więźniom w obozie muzykę śmierci. – Zrozum, myśmy razem zaczynali – wykłada mi Brylewski. – Brygada Kryzys wciągnęła Republikę do grania, bo nie było z kim robić koncertów. To był świetny zespół, tak jak Maanam, ale straciliśmy z sobą kontakt. Jako koledzy. Ale nie mam im za złe. My poszliśmy swoją drogą, oni swoją.

Lata 80.: Szczekaczki

Początek lat 80. to poprockowy boom w Polsce. W Opolu rządzi Bajm i „Józek, nie daruję ci tej nocy”. W telewizji dają pierwsze teledyski. Pojawiają się też pierwsze zespoły, dziś powiedzielibyśmy – synthpopowe. Wśród nich Kombi z poważniejszą muzyką w stylu „Wspomnień z pleneru”, którą wykonywał na początku działalności. – Mam w sercu wieczną niechęć do tego zespołu, a zarazem słabość do Grzegorza Skawińskiego i Waldka Tkaczyka jako do sympatycznych ludzi i profesjonalistów. Ale ich zespół pozostanie dla mnie reżimową szczekaczką komuny. Kombi i Bajm tworzyły bezwartościowe muzyczne gówno, które do dziś niszczy uszy i mózgi Polaków – mówi Tymański.

W 1994 r. Skawiński z Agnieszką Chylińską założyli O.N.A. Przygoda z gitarami skończyła się, gdy „Skawa” obwieścił… powrót dyskotekowych rytmów. I chęć zarabiania na nich pieniędzy. W 2003 r. reaktywował Kombi. – Mam do nich żal, że w 1976 zaczynali nieźle, a potem, gdy już dopchali się do telewizji, zmarnowali swój potencjał – mówi Brylewski. – Ich największym osiągnięciem stał się tekst „Słodkiego, miłego życia” (1984). To przykre, bo pole manewru do wsadzania władzy szpili mieli duże. Zbyszek Hołdys w Hali Areny, przy tłumie ludzi pozwalał sobie na wycieczki do komendanta miejscowej milicji albo do ZOMO. To była ta szpila, przy której młodzież wyła z zachwytu. A „Słodkiego, miłego życia” słuchały przez radio dzieciaki na prowincji. Dla mnie to była pochwała reżimu. – dodaje Robert.

Od Urszuli czy Krzysztofa Krawczyka nie wymagało się buntu – mówi Tymon. – Tylko co z poziomem tej muzyki? Popowe kompozycje Petera Gabriela, Kate Bush czy Tears for Fears z lat 80. wciąż się bronią. A nam Lombard, Kombi, Bajm czy Banda i Wanda kojarzyły się z gównianą polską estradą i z ch…wym, łagrowym kom- promisem. Tymański mówi o nich prosto – „umoczeni”. – Za komuny zapodawali nam smętny szajs i śpiewali o latawcach, ale wciąż są na topie. Ci, którzy przyszli po nich, nie różnią się zbytnio. Nic się nie zmieniło. Te same lamusy dostają Fryderyki, kolekcjonują nagrody i platyny – jak Bajm, który właśnie świętował 35. urodziny na sopockich Top Trendach. Koncerny walczą o ich obecność w radiu i na festiwalach. Czy słuchają ich ci sami ludzie, którzy wtedy chodzili na ich koncerty? A może ich dzieci, które tak samo wychowali – w upodobaniu do kiczu i chłamu? – pyta. Dla Tymona to jedna wielka klika. Według Brylewskiego to raczej niskokulturowy styl, który został Polakom narzucony lata temu. – „Nie ma zysku” Kombi to przecież hymn nowoczesnej Polski – ironizuje. – Jak coś się nie opłaca, nie wchodzimy w to. Polacy tak działają – w latach 80. i 90. jeździli na saksy do Niemiec. Czasy się zmieniły, ale pogoń za kasą została im we krwi. Tak oceniamy też ludzi: jak ktoś nie ma kasy – nie istnieje.

Po co nakręcili „Polskie gówno”? Żeby je obśmiać? – Nie, my wyciągamy rękę do Polski, w której przyszło nam żyć – mówi Tymon. Polski, w której nie wszystko zmieniło się na lepsze, ale z której ucieczki nie wyobrażali sobie ani wtedy, ani teraz.  Czy według nich to klika „trzyma” dziś łapę na show-bizie – radio, telewizja, wytwórnie? A może gównu winne są gówniane czasy, w których sztuka, kultura, rock są niepotrzebne? Dla wielu nawet Tymański jest już kombatantem…. – Rzeczy ambitnych nie opłaca się w Polsce nagrywać – odpowiada. – Jeśli się je chce robić, trzeba mieć jeszcze dodatkową fuchę, żeby móc finansować artystyczną wolność. Robert Brylewski waha się, czy dziś mógłby funkcjonować tak jak wtedy – w totalnej opozycji. Gdy upadał komunizm, miał już zaliczone koncerty w Czechosłowacji i innych krajach bloku wschodniego. W Pradze ze sceny czytał listę uwięzionych, którą dostał z Karty’77. Był w euforii. – Nigdy nie zapomnę reakcji Czechów – mówi. – Oni na taką odwagę nie mogli sobie pozwolić. Ale potem rozczarował się Polakami. I nie, nie jest frustratem. – Okazało się, że większość to sprytni urzędnicy, cwaniacy, przedsiębiorcy, doradcy… A bez kultury u podstaw cała nasza działalność będzie niepełnosprawna. To dotyczy nawet wojska  – odpowiada. Dla niego ostatnie 20 lat to dowód na to, że wygrała Polska handlarczyków i kupczyków, polska cwanych menedżerów. Przegrała Polska Konradów Wallenrodów – romantyków i idealistów. A ich dwóch to niby ostatni przeciwnicy systemu? Tymański twierdzi, że raczej dwa twarde karaluchy, które przetrwały i dadzą sobie radę w każdych warunkach. Bo ich to polskie gówno wykarmiło. Wzmocniło i zahartowało jak nic innego.

polskie_gowno