Zemsta

348fdf19-a2f2-425c-af1b-16cacfcbf513_470x

Tymon Tymański

Pod takim tytułem („Zemsta”) ukazał się w czerwcu 2012 roku mój tekst, opisujący fenomen „polskiego gówna” i filmu, który wówczas kręcili muzycy Robert Brylewski i Tymon Tymański. Czym jest polskie gówno? Typowym dla większości Polaków „niskokulturowym stylem” – używając frazeologii Brylewskiego, albo „chujowym, łagrowym kompromisem”, na który zawsze idzie spora część rodzimej sceny rozrywkowej  – trzymając się poetyki Tymona. Obaj wyjaśnili to dobitnie w tym artykule, „jadąc” ostro po czołówce polskiej sceny pop, po „umoczonych” od wielu lat artystach, których każą nam słuchać radio i telewizje, po skorumpowanych producentach i wytwórniach.

Tymon może nieco przesadził, mówiąc, że wciąż ci sami artyści dostają nagrody i są doceniani przez branżę – wytypowani w tym roku do Fryderyków muzycy pokazują, jak wiele się zmieniło pod tym względem przez ostatnich kilka lat. Tymański dobrze jednak zdiagnozował schemat wyłaniania w mainstreamie muzyki, która potem nas otacza na co dzień i atakuje ze wszystkich stron.

A ponieważ niedawno w końcu pokazano w kinach „Polskie Gówno”, któremu mocno kibicowałam, i okazał się to być film naprawdę dobry  – i komiczny, i tragiczny, i nostalgiczny zarazem – przypominam tutaj naszą rozmowę. Tymon mówi też, że „Polskie gówno” jest w dużej mierze oparte na historii upadku jego i jego kolegów, rozczarowania tym, co się z nimi działo w trakcie i po trasach koncertowych. Opowiada także, że może czasem lepiej iść bocznym torem, ale robić coś, co się kocha.

A więc wojna!

Robert Brylewski i Ryszard „Tymon” Tymański kontra nasz pop. Ich broń to film pod wszystko mówiącym tytułem „Polskie gówno”.

Brylewskiego, legendę polskiego punk rocka, i Tymańskiego, muzyka i performera, udaje mi się złapać między zdjęciami do „Polskiego gówna”, które miało zostać ukończone jeszcze przed rozpoczęciem Euro 2012, a koncertami. W scenariuszu Tymona jest nawet symboliczna rozróba na Stadionie Narodowym w dniu rozpoczęcia mistrzostw. Są wybuchy, ranni, zapadają się trybuny. – Trochę ze strachu przed tym, że oskarżą nas o czarnowidztwo, wycofaliśmy się z tego pomysłu – śmieje się Tymański.

Inna sprawa, że film ciągle się kręci. Tymona i Brylewskiego dzieli tylko siedem lat – ale w muzyce to cała epoka. Kiedy w drugiej połowie lat 70. nastoletni Robert zaczyna się buntować z kolegami z warszawskiego liceum, mały Rysio biega jeszcze za piłką na szkolnym boisku. Swoją pierwszą kapelę (nowofalową Sni Sredstvom za Uklanianie) zakłada w 1983 r. Brylewski jest już wtedy bogiem naszej sceny alternatywnej – ma na koncie legendarną czarną płytę z Brygadą Kryzys, z Izraelem nagrywa właśnie album „Biada, biada, biada”.

Wróćmy jeszcze na chwilę do drugiej połowy lat 70. Czego słuchają wtedy Polacy? 1976 to rok, w którym w TVP wystąpiła słynna Abba – festiwal w Opolu wygrywają Grażyna Łobaszewska (nagroda dziennikarzy) i Halina Frąckowiak (publiczności). Rok później jury koncertu debiuty najbardziej porusza piosenka Beaty Andrzejewskiej „Przylecę ptakiem”. W 1978 r. Polsce i światu piosenką „Piechotą do lata” objawia się zespół Bajm (bisuje dwa razy). Istnieją już wtedy oczywiście zarówno Budka Suflera, jak i Kombi. Maryla Rodowicz jest absolutną gwiazdą, Krzysztof Krawczyk rozpala publiczność piosenką „Jak minął dzień”, a Zbigniew Wodecki – „Okno, róża i balkon”. W środku tego wszystkiego – jak brzydka plama na kolorowej sukience z Domu Mody Telimena – wykwita nasz punk rock. W Gdańsku powstaje Deadlock, w Warszawie Brylewski zakłada The Boors, potem Kryzys. Na gruzach tego ostatniego (i Tiltu Tomasza Lipińskiego) rodzi się Brygada Kryzys. Polska muzyka nie jest już taka ładna i melodyjna jak wcześniej.

Lipiński i Brylewski, czołowe postaci ruchu, który wywrócił zastany porządek do góry nogami, to dzieci z dobrych rodzin. Wyedukowani, z aspiracjami. Lider Tiltu to syn znanego rysownika Eryka Lipińskiego. Rodzice Brylewskiego – soliści w Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk”. Jeżdżą po świecie, przywożą mu płyty. Ma wolność, akceptację, obycie i pieniądze. Ale zamiast studiów i spokojnego życia wybiera gitarę. I punk rocka. Dlaczego?

Lata 70.: Dzieci dyskotek

– Wychowałem się na glam rocku: David Bowie i T-Rex rządzili moją młodością – zaczyna cicho Brylewski. – Hard rock to druga fascynacja. Słuchało się Deep Purple i oczywiście Led Zeppelin, była nawet awangarda – wcześnie odkryłem Pink Floyd i Emerson Lake & Palmer. Linia podziału w muzyce przebiegała wówczas między disco a hard rockiem i glam rockiem. Z tego brały się też antagonizmy między słuchaczami. Jako punkrockowcy nie znosiliśmy mainstreamu, muzyki według nas badziewiarskiej, nieudolnie kopiującej wzorce zachodnie, jak np. Lady Pank czy Banda i Wanda. – Ale czekaj…za granicą były Abba, Bee Gees czy Boney M. które, jak się dziś okazuje, wciąż są żywe muzycznie – protestuje Tymon. – Harmoniką Abby inspirowała się nawet Nirvana, udowadniając wszystkim, że nie była wcale taka gówniana, jak się nam wydawało…

W kręgach inteligenckich słuchanie szwedzkiej grupy jednak nie należało do dobrego tonu. – Ludzie chyba mieli dość muzyki bez przekazu – zastanawia się Tymański. – Dyskoteka była odreagowaniem patosu i naiwności epoki dzieci kwiatów. Punk rock – reakcją na beztroski debilizm dyskoteki.  No właśnie, co z tym punk rockiem? – W Anglii i w Polsce miał zupełnie inne podłoże – wyjaśnia Brylewski. – U nas wystąpił z niezgody na syf, tam – z fascynacji brudnym brzmieniem, ale też z przesytu, z nadmiaru. Myśmy nadmiaru mieć nie mogli. – Trudno powiedzieć, żeby na przykład w punkowym zespole The Clash grali bogaci muzycy – dodaje Tymon. – Ale oni mieli porządny sprzęt za dzisiejsze 50 tys. zł, my – ruskie gitary i enerdowskie bębny za kilka stów.

Punk rock w Polsce powstał z biedy i zniewolenia. Tak naprawdę wcześniej nie było prawie nic. Oczywiście, był rythm’n’blues, byli Klenczon i Niemen, Demarczyk i Grechuta, ale nie było prawdziwego rock and rolla. Pytam, czy wyobrażali sobie życie bez grania? – Wiesz, myśmy nie mieli wtedy innego wyjścia – odpowiada Brylewski. – Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym robić coś innego, niż być punkrockowcem. W wieku 18 lat podjąłem tę decyzję. Nie chodziło o rezygnację ze studiów – zrozumiałem, że jeśli nie postawię wszystkiego na muzykę, przegram. Jeślibym się wtedy cackał, robił coś po godzinach, nie byłbym, kim jestem. Miałem nawet przecież wtedy w planach iść na medycynę. Stało się inaczej. W ten sposób stan wojenny paradoksalnie pomógł mi dokonać wyboru.

W „Polskim gównie” Brylewski gra Stana Gudeykę , Tymon Jerzego Bydgoszcza. Gudeyko, weteran punka, jest mentorem Jerzego – jak Brylewski 30 lat temu dla Tymańskiego. – Między naszymi postaciami jest szczególna więź. Gudeyko to ktoś taki jak mistrz Yoda, a Bydgoszcz to jego padawan – opowiada Tymon. On także pochodzi z inteligenckiego domu i też się zbuntował, choć nie przeciw komunie. Gdy wybuchł stan wojenny, miał 13 lat. Wyrzucono go z liceum, studia też rzucił: – Czułem, że ich ukończenie to pewnego rodzaju kompromis, na który nie mam czasu. Jego bunt mógł więc swobodnie rozkwitać w dziwnej aurze przełomu lat 80. i 90. – Naszymi, Roberta i moimi wspólnymi korzeniami są punk rock i nowa fala – opowiada Tymański. – Wychowaliśmy się w czasach, w których rock and roll miał silny polityczny i społeczny przekaz. Jedyną rzeczą, która wówczas kwitła, był polski rock – cała reszta za komuny poszła w piz…u. Upadł sport, zdechło kino i jazz, ulice były szarobure i smutne, nie było dokąd pójść… Dzięki kapelom takim jak Tilt, Brygada Kryzys, Klaus Mitffoch czułeś, że jeszcze żyjesz…

Lata 80.: Polski kołchoz

– Idealnie się wstrzeliliśmy w ten moment. Udało nam się transplantować zachodnią modę na rock and rolla na polski grunt – mówi Brylewski. – Mogliśmy to zrobić dlatego, że około 1976 r. władzy ludowej poplątały się sznurki. Po wydarzeniach radomskich zaszyto usta artystom. Próbowano ich zastraszyć, żeby nie tworzyli za wesoło. My, jako bezczelni gówniarze korzystaliśmy z tego, że muzyka jest terenem niezagospodarowanym, i pozwalaliśmy sobie na coraz więcej. Nie bawiliśmy się w aluzje, śpiewaliśmy wprost, bo tak naprawdę do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy, czym jest komunizm. A właściwie to, w czym żyliśmy, nie było ani komunizmem, ani socjalizmem. To był raczej wielki, obrzydliwy kołchoz, który tłamsił kulturę i ludzkie potrzeby.

W „Polskim gównie” emigrant Gudeyko uczy nieopierzonego Bydgoszcza, jak poruszać się w świecie show-biznesu i przyjmować wszystko ze stoickim spokojem. Dlaczego? – Może dlatego, że byliśmy świadkami gówna sowieckiego, które niepostrzeżenie przeistoczyło się w gówno amerykańskie – tak Tymon podsumowuje losy Bydgoszcza i Gudeyki (i ich własne). – Ja bym powiedział amerykańskie, ale w gównianym skojarzeniu z Unią Europejską – oponuje Brylewski, który nie do końca odnalazł się w nowej Polsce. Nie brakowało mu kłopotów: rozwód, uzależnienie od amfetaminy, depresja. Jednak znów gra. O sytuacji po 1989 r. mówi: – Naśladowaliśmy wielkie koncerny, które weszły do Polski. One kilkadziesiąt lat wcześniej poradziły sobie z problemami, które nas dopiero czekały. My, jak nowicjusze, od razu się tym wszystkim zachłysnęliśmy, działając bardzo konformistycznie – i jako społeczeństwo, i jako artyści. Czym różni się dzisiejsze „polskie gówno” od tego sprzed 30 lat? – Wtedy było pięć zespołów rockowych na krzyż i dwa kanały telewizji – odpowiada Brylewski. – Nowe kapele powstawały, ale nie w takim tempie jak dziś. Pod koniec lat 70. były Budka Suflera, Kombi, Bajm, potem weszły Wanda i Banda, Lombard, Lady Pank i reszta peerelowskiego chłamu. Prawdziwy rock and roll wolno dochodził do głosu. Weszliśmy do punka jako uczniowie szkół licealnych, a to, że było nas niewielu, dawało nam fajny posmak konspiry. Ale też izolacji – i od społeczeństwa, i od reszty sceny, po której wtedy ostro jechaliśmy: nawet po SBB, który był przecież dobrym zespołem, po Budce Suflera, a nawet po nieszczęsnym Johnie Porterze, który próbował być nowofalowy i wydawał ciekawe płyty – dodaje.

To było ich „sprawdzam!”. Jeśli ktoś miał do siebie dystans i wytrzymywał tę szyderę, najczęściej zostawali kumplami. Ludzie z Kryzysu przyjaźnili się wtedy z Maanamem i Republiką. – Na kempingu w Lubaniu Kora chodziła po naszych dziewczynach i pożyczała punkowe ciuchy – mówi Brylewski. – A Marek założył takie okrągłe, dziecięce okularki… Lubili się stylizować, więc może to nic dziwnego, że w końcu przeobrazili się w zespół popowy.

Potem rozeszły się też drogi „Bryla” i Grzegorza Ciechowskiego. – Patrz. W 1982 r. ludzi wsadzają do więzień, wypierdalają za drzwi z radia, telewizji, a Republika robi wielką karierę – Tymon tłumaczy mi tamtą reakcję Roberta. – Marek Niedźwiecki, który puszczał ich w radiu, był dla punków prawie jak orkiestra kapo, która przygrywała więźniom w obozie muzykę śmierci. – Zrozum, myśmy razem zaczynali – wykłada mi Brylewski. – Brygada Kryzys wciągnęła Republikę do grania, bo nie było z kim robić koncertów. To był świetny zespół, tak jak Maanam, ale straciliśmy z sobą kontakt. Jako koledzy. Ale nie mam im za złe. My poszliśmy swoją drogą, oni swoją.

Lata 80.: Szczekaczki

Początek lat 80. to poprockowy boom w Polsce. W Opolu rządzi Bajm i „Józek, nie daruję ci tej nocy”. W telewizji dają pierwsze teledyski. Pojawiają się też pierwsze zespoły, dziś powiedzielibyśmy – synthpopowe. Wśród nich Kombi z poważniejszą muzyką w stylu „Wspomnień z pleneru”, którą wykonywał na początku działalności. – Mam w sercu wieczną niechęć do tego zespołu, a zarazem słabość do Grzegorza Skawińskiego i Waldka Tkaczyka jako do sympatycznych ludzi i profesjonalistów. Ale ich zespół pozostanie dla mnie reżimową szczekaczką komuny. Kombi i Bajm tworzyły bezwartościowe muzyczne gówno, które do dziś niszczy uszy i mózgi Polaków – mówi Tymański.

W 1994 r. Skawiński z Agnieszką Chylińską założyli O.N.A. Przygoda z gitarami skończyła się, gdy „Skawa” obwieścił… powrót dyskotekowych rytmów. I chęć zarabiania na nich pieniędzy. W 2003 r. reaktywował Kombi. – Mam do nich żal, że w 1976 zaczynali nieźle, a potem, gdy już dopchali się do telewizji, zmarnowali swój potencjał – mówi Brylewski. – Ich największym osiągnięciem stał się tekst „Słodkiego, miłego życia” (1984). To przykre, bo pole manewru do wsadzania władzy szpili mieli duże. Zbyszek Hołdys w Hali Areny, przy tłumie ludzi pozwalał sobie na wycieczki do komendanta miejscowej milicji albo do ZOMO. To była ta szpila, przy której młodzież wyła z zachwytu. A „Słodkiego, miłego życia” słuchały przez radio dzieciaki na prowincji. Dla mnie to była pochwała reżimu. – dodaje Robert.

Od Urszuli czy Krzysztofa Krawczyka nie wymagało się buntu – mówi Tymon. – Tylko co z poziomem tej muzyki? Popowe kompozycje Petera Gabriela, Kate Bush czy Tears for Fears z lat 80. wciąż się bronią. A nam Lombard, Kombi, Bajm czy Banda i Wanda kojarzyły się z gównianą polską estradą i z ch…wym, łagrowym kom- promisem. Tymański mówi o nich prosto – „umoczeni”. – Za komuny zapodawali nam smętny szajs i śpiewali o latawcach, ale wciąż są na topie. Ci, którzy przyszli po nich, nie różnią się zbytnio. Nic się nie zmieniło. Te same lamusy dostają Fryderyki, kolekcjonują nagrody i platyny – jak Bajm, który właśnie świętował 35. urodziny na sopockich Top Trendach. Koncerny walczą o ich obecność w radiu i na festiwalach. Czy słuchają ich ci sami ludzie, którzy wtedy chodzili na ich koncerty? A może ich dzieci, które tak samo wychowali – w upodobaniu do kiczu i chłamu? – pyta. Dla Tymona to jedna wielka klika. Według Brylewskiego to raczej niskokulturowy styl, który został Polakom narzucony lata temu. – „Nie ma zysku” Kombi to przecież hymn nowoczesnej Polski – ironizuje. – Jak coś się nie opłaca, nie wchodzimy w to. Polacy tak działają – w latach 80. i 90. jeździli na saksy do Niemiec. Czasy się zmieniły, ale pogoń za kasą została im we krwi. Tak oceniamy też ludzi: jak ktoś nie ma kasy – nie istnieje.

Po co nakręcili „Polskie gówno”? Żeby je obśmiać? – Nie, my wyciągamy rękę do Polski, w której przyszło nam żyć – mówi Tymon. Polski, w której nie wszystko zmieniło się na lepsze, ale z której ucieczki nie wyobrażali sobie ani wtedy, ani teraz.  Czy według nich to klika „trzyma” dziś łapę na show-bizie – radio, telewizja, wytwórnie? A może gównu winne są gówniane czasy, w których sztuka, kultura, rock są niepotrzebne? Dla wielu nawet Tymański jest już kombatantem…. – Rzeczy ambitnych nie opłaca się w Polsce nagrywać – odpowiada. – Jeśli się je chce robić, trzeba mieć jeszcze dodatkową fuchę, żeby móc finansować artystyczną wolność. Robert Brylewski waha się, czy dziś mógłby funkcjonować tak jak wtedy – w totalnej opozycji. Gdy upadał komunizm, miał już zaliczone koncerty w Czechosłowacji i innych krajach bloku wschodniego. W Pradze ze sceny czytał listę uwięzionych, którą dostał z Karty’77. Był w euforii. – Nigdy nie zapomnę reakcji Czechów – mówi. – Oni na taką odwagę nie mogli sobie pozwolić. Ale potem rozczarował się Polakami. I nie, nie jest frustratem. – Okazało się, że większość to sprytni urzędnicy, cwaniacy, przedsiębiorcy, doradcy… A bez kultury u podstaw cała nasza działalność będzie niepełnosprawna. To dotyczy nawet wojska  – odpowiada. Dla niego ostatnie 20 lat to dowód na to, że wygrała Polska handlarczyków i kupczyków, polska cwanych menedżerów. Przegrała Polska Konradów Wallenrodów – romantyków i idealistów. A ich dwóch to niby ostatni przeciwnicy systemu? Tymański twierdzi, że raczej dwa twarde karaluchy, które przetrwały i dadzą sobie radę w każdych warunkach. Bo ich to polskie gówno wykarmiło. Wzmocniło i zahartowało jak nic innego.

polskie_gowno