Od małego stykała się z przemocą, seksualną i psychiczną. Molestowana i znienawidzona przez ojczyma, ucieczkę od traumy dzieciństwa znalazła w malowaniu obrazów. Dziś Olga Dmowska jest jedną z najwybitniejszych malarek swojego pokolenia.
Płótno traktuje jak ciało: eksperymentuje z nim, tworząc świat dający przeciwności. Koszmar senny splata się z seksualną przyjemnością, trauma z cielesnym nadmiarem, obfitością. Obrazy są mocne, agresywne, nie pozostawiają obojętnym. Spotyka się tu obrzydzenie, niepokój, lęk, ciekawość, obsesja i rozkosz. Kolorowe, aż do bólu jaskrawe kolory krzyczą o emocjach artystki: dotknij, weź do ręki, uwolnij mnie! Taka też jest Olga Dmowska. Chce opowiadać o swojej traumie z dzieciństwa. Nie ma żadnych problemów z ukrywaniem czegokolwiek, co dotyczy faktu bycia molestowaną i psychicznie nękaną. Opowiadanie o tym sprzyja uwalnianiu emocji, a o to chodzi właśnie Oldze.
Ma 33 lata, a maluje dopiero od 6 lat. Ale już dorobiła się opinii jednej z najzdolniejszych malarek na warszawskiej ASP. Przedtem studiowała filozofię. Pod koniec pierwszego roku studiów Olga uświadomiła sobie w pełni, że tkwi w niej wielka trauma z dzieciństwa, blokująca wszelkie uczucia. Wcześniej żyła jak zahibernowana. Jako dziecko i nastolatka wychowywała się z matką i jej konkubentem. Mama Olgi była bezradna wobec przemocy, jaką wobec Olgi stosował partner mamy. Matka Olgi nie potrafiła pomóc sobie ani własnej córce. – Jestem w procesie wybaczania matce za to wszystko. Chciałabym przestać czuć złość za to, co się ze mną działo – mówi krótko artystka.
Nikt z otoczenia dziewczynki nie zareagował na jej sytuację. Od 9 do 12 roku życia była też wykorzystywana seksualnie przez konkubenta mamy. W wieku kilkunastu lat została po raz pierwszy odesłana do szpitala z interwencji społecznej. Potem przemoc została, ale skończyło się molestowanie seksualne. – Kiedy miałam 17 lat, konkubent mamy potrafił mnie dusić, gdy stawałam w obronie matki – wyznaje Olga. – Trzymał tak do momentu, gdy nie przestałam jej bronić. Poziom nienawiści, z jaką się wówczas zetknęłam, był nieludzki. To było bestialstwo. Jej przeżycia z tamtego czasu graniczą z przeżyciami ludzi z obozów koncentracyjnych. Ważne było tylko, żeby dożyć następnego dnia.
Oko złej matki
Jeszcze 10 lat temu partner mamy „wracał” do Olgi w koszmarach sennych, tak, jakby w tych snach chciała doprowadzić do sprawiedliwości, do wyrównania rachunków między mężczyzną, który zadawał jej cierpienie, a nią i jej matką. Czasem w tych snach jakiś mężczyzna przed nią uciekał, a czasem pojawiał się we wspólnym domu. W rzeczywistym świecie koszmar Olgi skończył się, gdy konkubent matki umarł. Miała wówczas 24 lata. Dopiero potem, gdy już dojrzała, w miejsce traumy pojawił się głęboki smutek. Pozostał w niej też odruch pomocy matce. Czasem zadaje sobie też odruchowo pytania: co z matką, co się z nią dzieje, co się kiedyś stanie.
Jeden ze swoich obrazów, „Bez tytułu” (2013 r.) Olga interpretuje jako własny dramat sprzed kilkunastu lat. Przedstawia 11-letnią dziewczynkę i zielonego wilka. Dziewczynka medytuje całym swoim ciałem, wydalając w ten sposób swoją złość i wykrzykując prawdę o krzywdzie, która ją spotkała. Różowe figurki w drugiej części obrazu to sąd ostateczny nad fałszywymi ludźmi, którzy woleli nie widzieć jej krzywdy. Zielony wilk symbolizuje oprawcę. Wobec medytującej dziewczynki wydaje się mały i niegroźny, bo dziewczynka zyskuje siłę dzięki opowiadaniu o swojej strasznej historii. Ono nadaje jej inną perspektywę. Dziewczynka jest wielka i żółta. Jak słońce.
Umysł, akryl z temperą na płótnie
Anda Rottenberg, słynna krytyczka sztuki i Paweł Susid, profesor Olgi z ASP, zgodnym głosem twierdzą, że jej malarstwo jest skończone artystycznie. Susid: – Oldze należy się wystawa osobna i traktowanie osobne, bo ona jest artystką osobną. – Dostrzegam oczywiście w jej pracach elementy surrealizmu, też nieco wpływów Basquiata – mówi Rottenberg. – Ale jest to sztuka autentyczna i prawdziwa, nie polegająca na kopiowaniu kogokolwiek.
Pomaluj mój świat
Profesor Leon Tarasewicz też mówi, że malarstwo Olgi wynika z chęci przelania na płótno jej cierpienia. – Ona nosi w sobie tak potworne przeżycia, że to dobrze, że znajdują ujście w malarstwie. Wszyscy my, artyści nosimy w sobie jakiś rodzaj szczególnej wrażliwości, która przenika nasze prace, ale przypadek Olgi z powodu jej dzieciństwa nie jest typowy – dodaje Tarasewicz. Malarstwo przyszło do niej dużo później, niż do jej rówieśników, także dlatego, że przez wiele lat artystka sądziła, że to niemożliwe, żeby spełniły się jej marzenia o byciu malarką. Matka nie wyrażała na to zgody, a ona sama, dopóki żył partner matki, nie była w stanie zająć się jakąkolwiek własną aktywnością. Wciąż był w niej lęk przed terrorem, jakiemu była poddana. Przez jakiś czas żyła jak ofiary syndromu sztokholmskiego, do tej pory nie może właściwie przestać myśleć ani mówić o swoich przeżyciach. Nie potrafi odnieść się po prostu do życia tu i teraz. Każda sekunda jej życia, każda chwila ma jakieś powiązanie z traumą.
W wydobyciu się ze stanu „hibernacji uczuć” Oldze pomagała literatura, w szczególności feministyczna, a także poezja. To był jej sposób na przetrwanie. Szukała miejsca, gdzie kobieta może czuć się bezpiecznie. Czyli w literaturze pisanej przez kobiety, opowiadającej o nienawiści do kobiet lub nienawiści matki do córki (np. Izabela Filipiak). Mottem pierwszej wystawy Olgi, zatytułowanej „Somnium”, był wers z wiersza Tadeusza Różewicza – to dzięki niemu zaczęła od nowa nazywać rzeczy: „Otwarte są usta przerażenia i usta śmiechu/ usta boleści i usta rozkoszy”. Czuła, jakby wracała do życia po śmierci. – Wydawało mi się wtedy, że wracam do człowieczeństwa ze stanu bycia zombie – mówi.
Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie
Zaczęła „odpuszczać” to zło, które w niej podskórnie tkwiło. Przełom nastąpił trzy lata temu pod wpływem głębokiej terapii i dzięki wsparciu psychologa i psychiatrów. Z powrotem coś zaczęła czuć. Ale do dziś nadal nie potrafi płakać. Rozumie ludzi, którzy opowiadają o swoich tragicznych przeżyciach i często wspominają, że nie są w stanie płakać, bo gdyby już zaczęli – to płakaliby całe życie. Rzeczywiście, malarstwo Olgi zawiera w sobie drastyczne sceny, które są jak flashbacki jej przeżyć. Nagie kobiety z nożem, dziewczynki ssące piersi matek, mężczyźni z odciętymi częściami ciała, zwierzęta, symbole, rozdarte, oszałamiająco jaskrawe części ciała. Kolory i kształty są do bólu intensywne i opowiadają o dramatycznych przeżyciach, o wściekłości, skrajnej rozpaczy, okaleczeniu, odwecie i głębokim smutku, czyli sferach człowieka, do której zwykłe uczucia nie mają dostępu. Ale paradoksalnie mają też w sobie fascynującą dziecięcą miękkość i naiwność.
Kolor uczuć
Anda Rottenberg dobrze pamięta Olgę, która była jej studentką na warszawskiej ASP. – Ona na zajęciach właściwie niczego nie była pewna – ani co robić, ani co mówić, ani dokąd pójść. W malarstwie tego problemu nie ma, nie widać tej jej niepewności. W obrazach ona jest cała sobą, „idzie” za pędzlem. Rottenberg ocenia Olgę jako świetną malarsko artystkę, dla której świat sztuki jest jedyną możliwą drogą. Zastrzega jednak, że trudno jest komentować malarstwo przy pomocy osobistej historii. Krytyczka podkreśla, że malarstwo Olgi broni się niezależnie od jej traumy życiowej, ale jej dramat uzasadnia je w sposób bardziej dobitny. – Malarstwo służy Oldze do uwalniania swoich historii. Bardzo dobrze, że ma to malarstwo, ale co będzie po skończeniu akademii? – martwi się Rottenberg. – Powinna znaleźć się galeria, która nią się zaopiekuje. Publiczna galeria jednak nie weźmie pod swoje skrzydła debiutantki. Mało jest także prywatnych osób, które chciałyby powiesić taki obraz w domu, bo one aż biją tragedią po oczach – mówi szczerze krytyczka.
Olga wciąż szuka w sobie dziecka. Prowadzi dziennik terapeutyczny, który planuje wydać, rysuje (niektóre rysunki mają w sobie naiwność dziecięcej kreski), kolekcjonuje książki dla dzieci. Jej malarstwo też przechodzi różne etapy, jak w dzieciństwie: przedtem był baśniowy, teraz Olga maluje syntetycznie. – Malować chciałam od zawsze – mówi malarka. – Kolor jest dla mnie najważniejszą formą wyrazu. Jest najistotniejszy. Bardzo mocny, intensywny, pobudza wyobraźnię. Jestem dzięki niemu w stanie teleportować jakieś wstrząsające przeżycia wewnętrzne na obrazy. Kolor jest częścią świata, który we mnie żyje i częścią moich doświadczeń – dodaje. Może dlatego wydaje się, że jest go aż za dużo.
Kobieta pijąca mleko z piersi drugiej kobiety, akryl z temperą na płótnie
Nadmiar koloru i emocji w obrazach malarki wynika po części z traumy, a po części z jej nadwrażliwości, którą przez wiele lat chowała przed innymi. Pamięta, że gdy była małym dzieckiem, coś jeszcze czuła. Były to dobre uczucia. Wówczas wychowywali ją dziadkowie. Potem, gdy zamieszkała z matką i jej partnerem, czucie zaczęło zanikać. Stawała się powoli jak kamień pod wpływem sadyzmu konkubenta matki. Wie, że wychowała się w piekle, które na długo przesłaniało jej rzeczywistość. Dopiero dużo później, gdy zaczęła dojrzewać, pojawiła się w niej czułość wobec świata. Widziała jego piękno i pozwalała sobie czasem na miękkość i delikatność. Myślała o niej, ale brakowało jej wsparcia w sobie i w bliskich, więc drastyczne przeżycia wypierały te lepsze. Teraz obie części – i ta czułość, i tamta trauma dzieciństwa – integrują się w niej bardzo powoli. Nie wiadomo tylko, na ile ten proces wytrzyma nadwerężona psychika kobiety.
Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie