Namalować zło

_MG_0007 (1)

Od małego stykała się z przemocą, seksualną i psychiczną. Molestowana i znienawidzona przez ojczyma, ucieczkę od traumy dzieciństwa znalazła w malowaniu obrazów. Dziś Olga Dmowska jest jedną z najwybitniejszych malarek swojego pokolenia.

Płótno traktuje jak ciało: eksperymentuje z nim, tworząc świat dający przeciwności. Koszmar senny splata się z seksualną przyjemnością, trauma z cielesnym nadmiarem, obfitością. Obrazy są mocne, agresywne, nie pozostawiają obojętnym. Spotyka się tu obrzydzenie, niepokój, lęk, ciekawość, obsesja i rozkosz. Kolorowe, aż do bólu jaskrawe kolory krzyczą o emocjach artystki: dotknij, weź do ręki, uwolnij mnie! Taka też jest Olga Dmowska. Chce opowiadać o swojej traumie z dzieciństwa. Nie ma żadnych problemów z ukrywaniem czegokolwiek, co dotyczy faktu bycia molestowaną i psychicznie nękaną. Opowiadanie o tym sprzyja uwalnianiu emocji, a o to chodzi właśnie Oldze.

Ma 33 lata, a maluje dopiero od 6 lat. Ale już dorobiła się opinii jednej z najzdolniejszych malarek na warszawskiej ASP. Przedtem studiowała filozofię. Pod koniec pierwszego roku studiów Olga uświadomiła sobie w pełni, że tkwi w niej wielka trauma z dzieciństwa, blokująca wszelkie uczucia. Wcześniej żyła jak zahibernowana. Jako dziecko i nastolatka wychowywała się z matką i jej konkubentem. Mama Olgi była bezradna wobec przemocy, jaką wobec Olgi stosował partner mamy. Matka Olgi nie potrafiła pomóc sobie ani własnej córce. – Jestem w procesie wybaczania matce za to wszystko. Chciałabym przestać czuć złość za to, co się ze mną działo – mówi krótko artystka.

_MG_0009

Nikt z otoczenia dziewczynki nie zareagował na jej sytuację. Od 9 do 12 roku życia była też wykorzystywana seksualnie przez konkubenta mamy. W wieku kilkunastu lat została po raz pierwszy odesłana do szpitala z interwencji społecznej. Potem przemoc została, ale skończyło się molestowanie seksualne. – Kiedy miałam 17 lat, konkubent mamy potrafił mnie dusić, gdy stawałam w obronie matki – wyznaje Olga. – Trzymał tak do momentu, gdy nie przestałam jej bronić. Poziom nienawiści, z jaką się wówczas zetknęłam, był nieludzki. To było bestialstwo. Jej przeżycia z tamtego czasu graniczą z przeżyciami ludzi z obozów koncentracyjnych. Ważne było tylko, żeby dożyć następnego dnia.

Oko złej matki

Jeszcze 10 lat temu partner mamy „wracał” do Olgi w koszmarach sennych, tak, jakby w tych snach chciała doprowadzić do sprawiedliwości, do wyrównania rachunków między mężczyzną, który zadawał jej cierpienie, a nią i jej matką. Czasem w tych snach jakiś mężczyzna przed nią uciekał, a czasem pojawiał się we wspólnym domu. W rzeczywistym świecie koszmar Olgi skończył się, gdy konkubent matki umarł. Miała wówczas 24 lata. Dopiero potem, gdy już dojrzała, w miejsce traumy pojawił się głęboki smutek. Pozostał w niej też odruch pomocy matce. Czasem zadaje sobie też odruchowo pytania: co z matką, co się z nią dzieje, co się kiedyś stanie.

Jeden ze swoich obrazów, „Bez tytułu” (2013 r.) Olga interpretuje jako własny dramat sprzed kilkunastu lat. Przedstawia 11-letnią dziewczynkę i zielonego wilka. Dziewczynka medytuje całym swoim ciałem, wydalając w ten sposób swoją złość i wykrzykując prawdę o krzywdzie, która ją spotkała. Różowe figurki w drugiej części obrazu to sąd ostateczny nad fałszywymi ludźmi, którzy woleli nie widzieć jej krzywdy. Zielony wilk symbolizuje oprawcę. Wobec medytującej dziewczynki wydaje się mały i niegroźny, bo dziewczynka zyskuje siłę dzięki opowiadaniu o swojej strasznej historii. Ono nadaje jej inną perspektywę. Dziewczynka jest wielka i żółta. Jak słońce.

3. Umysł, akryl z temperą na płótnie, 156x124 cm

Umysł, akryl z temperą na płótnie

Anda Rottenberg, słynna krytyczka sztuki i Paweł Susid, profesor Olgi z ASP, zgodnym głosem twierdzą, że jej malarstwo jest skończone artystycznie. Susid: – Oldze należy się wystawa osobna i traktowanie osobne, bo ona jest artystką osobną. – Dostrzegam oczywiście w jej pracach elementy surrealizmu, też nieco wpływów Basquiata – mówi Rottenberg. – Ale jest to sztuka autentyczna i prawdziwa, nie polegająca na kopiowaniu kogokolwiek.  

Pomaluj mój świat

Profesor Leon Tarasewicz też mówi, że malarstwo Olgi wynika z chęci przelania na płótno jej cierpienia. – Ona nosi w sobie tak potworne przeżycia, że to dobrze, że znajdują ujście w malarstwie. Wszyscy my, artyści nosimy w sobie jakiś rodzaj szczególnej wrażliwości, która przenika nasze prace, ale przypadek Olgi z powodu jej dzieciństwa nie jest typowy – dodaje Tarasewicz. Malarstwo przyszło do niej dużo później, niż do jej rówieśników, także dlatego, że przez wiele lat artystka sądziła, że to niemożliwe, żeby spełniły się jej marzenia o byciu malarką. Matka nie wyrażała na to zgody, a ona sama, dopóki żył partner matki, nie była w stanie zająć się jakąkolwiek własną aktywnością. Wciąż był w niej lęk przed terrorem, jakiemu była poddana. Przez jakiś czas żyła jak ofiary syndromu sztokholmskiego, do tej pory nie może właściwie przestać myśleć ani mówić o swoich przeżyciach. Nie potrafi odnieść się po prostu do życia tu i teraz. Każda sekunda jej życia, każda chwila ma jakieś powiązanie z traumą.

W wydobyciu się ze stanu „hibernacji uczuć” Oldze pomagała literatura, w szczególności feministyczna, a także poezja. To był jej sposób na przetrwanie. Szukała miejsca, gdzie kobieta może czuć się bezpiecznie. Czyli w literaturze pisanej przez kobiety, opowiadającej o nienawiści do kobiet lub nienawiści matki do córki (np. Izabela Filipiak). Mottem pierwszej wystawy Olgi, zatytułowanej „Somnium”, był wers z wiersza Tadeusza Różewicza – to dzięki niemu zaczęła od nowa nazywać rzeczy: „Otwarte są usta przerażenia i usta śmiechu/ usta boleści i usta rozkoszy”. Czuła, jakby wracała do życia po śmierci. – Wydawało mi się wtedy, że wracam do człowieczeństwa ze stanu bycia zombie – mówi.

2. Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie, 200x252 cm

Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie

Zaczęła „odpuszczać” to zło, które w niej podskórnie tkwiło. Przełom nastąpił trzy lata temu pod wpływem głębokiej terapii i dzięki wsparciu psychologa i psychiatrów. Z powrotem coś zaczęła czuć. Ale do dziś nadal nie potrafi płakać. Rozumie ludzi, którzy opowiadają o swoich tragicznych przeżyciach i często wspominają, że nie są w stanie płakać, bo gdyby już zaczęli – to płakaliby całe życie. Rzeczywiście, malarstwo Olgi zawiera w sobie drastyczne sceny, które są jak flashbacki jej przeżyć. Nagie kobiety z nożem, dziewczynki ssące piersi matek, mężczyźni z odciętymi częściami ciała, zwierzęta, symbole, rozdarte, oszałamiająco jaskrawe części ciała. Kolory i kształty są do bólu intensywne i opowiadają o dramatycznych przeżyciach, o wściekłości, skrajnej rozpaczy, okaleczeniu, odwecie i głębokim smutku, czyli sferach człowieka, do której zwykłe uczucia nie mają dostępu. Ale paradoksalnie mają też w sobie fascynującą dziecięcą miękkość i naiwność.

Kolor uczuć

Anda Rottenberg dobrze pamięta Olgę, która była jej studentką na warszawskiej ASP. – Ona na zajęciach właściwie niczego nie była pewna – ani co robić, ani co mówić, ani dokąd pójść. W malarstwie tego problemu nie ma, nie widać tej jej niepewności. W obrazach ona jest cała sobą, „idzie” za pędzlem. Rottenberg ocenia Olgę jako świetną malarsko artystkę, dla której świat sztuki jest jedyną możliwą drogą. Zastrzega jednak, że trudno jest komentować malarstwo przy pomocy osobistej historii. Krytyczka podkreśla, że malarstwo Olgi broni się niezależnie od jej traumy życiowej, ale jej dramat uzasadnia je w sposób bardziej dobitny. – Malarstwo służy Oldze do uwalniania swoich historii. Bardzo dobrze, że ma to malarstwo, ale co będzie po skończeniu akademii? – martwi się Rottenberg. – Powinna znaleźć się galeria, która nią się zaopiekuje. Publiczna galeria jednak nie weźmie pod swoje skrzydła debiutantki. Mało jest także prywatnych osób, które chciałyby powiesić taki obraz w domu, bo one aż biją tragedią po oczach – mówi szczerze krytyczka.

Olga wciąż szuka w sobie dziecka. Prowadzi dziennik terapeutyczny, który planuje wydać, rysuje (niektóre rysunki mają w sobie naiwność dziecięcej kreski), kolekcjonuje książki dla dzieci. Jej malarstwo też przechodzi różne etapy, jak w dzieciństwie: przedtem był baśniowy, teraz Olga maluje syntetycznie. – Malować chciałam od zawsze – mówi malarka. – Kolor jest dla mnie najważniejszą formą wyrazu. Jest najistotniejszy. Bardzo mocny, intensywny, pobudza wyobraźnię. Jestem dzięki niemu w stanie teleportować jakieś wstrząsające przeżycia wewnętrzne na obrazy. Kolor jest częścią świata, który we mnie żyje i częścią moich doświadczeń – dodaje. Może dlatego wydaje się, że jest go aż za dużo.

8. Kobieta pijąca mleko z piersi drugiej kobiety, akryl z temperą na płótnie, 205x257 cm

Kobieta pijąca mleko z piersi drugiej kobiety, akryl z temperą na płótnie

Nadmiar koloru i emocji w obrazach malarki wynika po części z traumy, a po części z jej nadwrażliwości, którą przez wiele lat chowała przed innymi. Pamięta, że gdy była małym dzieckiem, coś jeszcze czuła. Były to dobre uczucia. Wówczas wychowywali ją dziadkowie. Potem, gdy zamieszkała z matką i jej partnerem, czucie zaczęło zanikać. Stawała się powoli jak kamień pod wpływem sadyzmu konkubenta matki. Wie, że wychowała się w piekle, które na długo przesłaniało jej rzeczywistość. Dopiero dużo później, gdy zaczęła dojrzewać, pojawiła się w niej czułość wobec świata. Widziała jego piękno i pozwalała sobie czasem na miękkość i delikatność. Myślała o niej, ale brakowało jej wsparcia w sobie i w bliskich, więc drastyczne przeżycia wypierały te lepsze. Teraz obie części – i ta czułość, i tamta trauma dzieciństwa – integrują się w niej bardzo powoli. Nie wiadomo tylko, na ile ten proces wytrzyma nadwerężona psychika kobiety.

10. Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie 122x200 cm

Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie

 

Ostatnia rodzina

ostatnia-rodzina-foto-hubert-komerski-1

 Andrzej Seweryn w roli Zdzisława Beksińskiego, @foto: Hubert Komerski

Tym filmem już się wszyscy nazachwycali. I jest czym. Po pokazie „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego wiem, dlaczego. Opowiada o miłości, a raczej tęsknocie za nią. O śmierci i jej twórczym okiełznaniu. O życiu i życia przekleństwie lub błogosławieństwie – zależy, jak na nie patrzymy.

Na początku świetnej książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, w rozdziale „Po wojnie”, pada zdanie Zdzisława Beksińskiego:

Tajemnica, transcendent, rzeczy niewyjaśnione, wszelkiej maści mętniactwo jest to coś, na dźwięk i widok czego dostaję dreszczu podniecenia. Nic na to nie poradzę. Dziady Mickiewicza tak długo podobały mi się w szkole, dopóki nauczyciel nie wyjaśnił nam, co to jest i do czego. Na całe szczęście nie potrafił wyjaśnić wszystkiego.

A na początku filmu o Beksińskich patrzymy na Zdzisława (Andrzej Seweryn), który w rozmowie z przyjacielem opowiada o swojej częstej fantazji. To jest klamra spinająca film. W końcówce filmu bohaterowie wracają do tej rozmowy i Beksiński tłumaczy, że każdy z nas ma przecież swoje ukryte pragnienia.

I ojciec i syn borykają się tu z tajemnicą bytu i transcendencją. W tym są bardzo podobni. Dla każdego z nich śmierć jest swoistą obsesją, otaczają ich ciągły lęk i fascynacja śmiercią (przemijanie to zresztą leitmotiv filmu). Tomek reaguje na to zaburzeniami depresyjnymi, a jego ojciec sprawia sobie kamerę i wciąż filmuje to, co się dzieje wokół niego. Ale „Ostatnia rodzina” genialnie pokazuje różnicę między Zdzisławem, światowej sławy malarzem apokaliptycznych obrazów, a wycofanym i trudnym synem Tomaszem, kultowym dziennikarzem. Ten pierwszy dostał i wykorzystał narzędzia do radzenia sobie z lękami – pędzel, płótno, muzykę, studio, kamerę, troskliwą żonę. A w obliczu nadmiaru zobojętnienie na bodźce.

Ten drugi w sferze uczuć zachowywał się tak, jakby nie dostał prawie nic (w rzeczywistości rodzice dbali bardzo o jedynaka). Miłości ukochanej kobiety też nie. Miłości idealnej, o której wciąż marzył, też nie. Nie potrafił dostrzec w bliskich żadnego dobra, żadnego sensu życia. Śmierć dopadła go na przełomie wieków, bo nie potrafił żyć w świecie prawdziwych uczuć, wszystko rozgrywał w swojej wyobraźni. Nie wiedząc, że sam był – jak opowiadała w książce Grzebałkowskiej Nadkobieta, czyli narzeczona Tomasza – dużym, rozwydrzonym dzieckiem. Reżyser filmu nie idzie jednak tak daleko w przypuszczeniach, co zabiło Tomka.

0004nrb19mcu8nly-c122

Rodzina Beksińskich: Zdzisław, Tomasz, Zofia

Jest w filmie scena, którą rozgrywają obaj, ojciec i syn, każdy na swój sposób. Na podłodze leży martwa już Zofia Beksińska. Beksiński dzwoni do syna, ale nawet nie usiłuje wezwać pogotowia. Tomek rozpacza, chce się przytulić do ojca, który go odrzuca. Widać, że chłód i dystans ojca nie jest tu przypadkowy i nie pierwszy raz Tomaszowi brakuje wsparcia obojętnego taty. Śmierć, która zbiera w „Ostatniej rodzinie” obfite żniwo, wyznacza kolejne etapy tragedii. Kończą ją samobójstwo Tomka, a potem konanie Zdzisława od serii morderczych uderzeń nożem w tors. 

Czym jest ta śmierć tutaj? Czymś między próbą oswojenia przemijania w naszym życiu, a opanowaniem lęku przed nią. Tak, jakby bohaterowie uczyli się głaskać groźnego psa. Radzą sobie z tym różnie, i widać, że najlepiej z nich wypada w tym tańcu ze śmiercią Zdzisław (nawet lepiej od żony), który na płótna przelewa i lęk, i fascynację ciemną stroną nas samych, i śmiercią, omijając rzeczywistych ludzi. Zamyka się w swojej sztuce jak w bańce, broniąc innym dostępu do swoich głębszych uczuć. Jest tak, jak mówił dziennikarzom w 1966 roku: „Jestem typem emocjonalnym, interesują mnie wzruszenia”.

Dla mnie jedna z ważnych scen w filmie to ta, gdzie Beksińscy, mama i tata, rozmawiają bardzo łagodnie z synem o sensie życia i o miłości, której Tomaszowi brakuje. Opowiada matce o problemach z dziewczyną. Tomasz „Nosferatu” Beksiński (który na drzwiach pokoju ma własną klepsydrę-żart oznajmiającą o jego śmierci w wieku 18 lat) mówi tu o sobie złowróżbnie: „Mnie tu już chyba w ogóle nie ma, ja jestem jak swój własny trup”. Zofia tłumaczy, że nie ma miłości idealnej, że synek niepotrzebnie się denerwuje, że do miłości to jest długa, długa droga. Ale Tomek nie słucha. Wyzywa matkę, zionie nienawiścią do świata.

Nie bez przyczyny mówi się o nim: Dr Jekyll i Mr Hyde. To jest jego drugie, gorsze oblicze. Pierwsze jest zarezerwowane dla radia, w którym błyszczy intelektem. Dawid Ogrodnik, który zagrał młodego Beksińskiego, pokazał tutaj, że jego bohater był postacią nie do uratowania. Rozpieszczony dzieciak, szantażujący starych swoimi samobójstwami i demolowaniem mieszkania, do tego pokomplikowany emocjonalnie. Ale reżyser nie pozwala nam się nawet domyślać, że być może niskie poczucie wartości Tomasz Beksiński odziedziczył po surowo i oschle wychowywanej matce Zofii (to teza Zdzisława).

xxuktkpturbxy8yzmfmnjhkztblmdlinja2ytlkowuyy2yzmwvhyzgwoc5qcgeslqmanc0gam0dyjmfzqmgzqhc

Tomasz Beksiński

Tomek, dziennikarz radiowy i ważna postać polskiej popkultury, autor legendarnych felietonów „Opowieści z krypty”, ściągał do Polski lat 80. masę dobrych trendów muzycznych i filmowych. Żył tym, fascynował go świat wyobraźni i wzorców kulturowych, które miał na wyciągnięcie ręki. Nie potrafił jednak poradzić sobie ze sobą i ze swoimi miłościami.„Dawałeś za dużo” – to słowa jednej z dziewczyn Tomasza, które rzuciła mu na odchodnym.  Już wiosną 1976 pisze przecież do przyjaciela list: „Stałem się bardzo ponurą osobą, napisałem masę pesymistycznych piosenek przez lato, momenty depresji powtórzyły się. Chciałem skończyć ze wszystkim”. Fascynowały go kobiety w typie femme fatal. Ma o kobietach specyficzne zdanie:

„Kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił”.

Od tego momentu datują się kolejne epizody jego depresji i próby samobójcze, które rejestruje z zadziwiającą skrupulatnością także Zdzisław. A to gaz, a to leki, aż do tragicznego końca. I wszystko popijane wszędobylską Coca-Colą, bez której nie może się też obejść żaden pospiesznie zjadany posiłek Beksińskich.

2c279ec8d5500808d4b951a68b6cb394641000

Zofia i Zdzisław Beksińscy

Jest i Zofia Beksińska (Aleksandra Konieczna). Do tego błyskotliwego debiutu reżyserskiego Matuszyńskiego trzeba wracać, żeby zrozumieć, że nasze życie naprawdę nie jest próbą. Dostajemy szansę naprawy siebie i innych. A to, że z niej nie korzystamy? Beksińska powiedziałaby nam tak, jak wtedy, gdy w chwilach rzadkiego odpoczynku od pracy w domu, mawiała: „To grzech tak siedzieć darmo”. Żona wybitnego malarza, główna modelka, kochająca go i oddana mu kobieta i muza. Jak pisze Grzebałkowska, Zofia pozwala robić z sobą wszystko, co wymyśli mąż, fotografujący z zapałem wszystko wokół: twarz zaklejona na biało, nagi korpus, fragment piersi, podbródka, krzyczące usta. Kobieta w 100 proc. poświęcona ukochanemu mężczyźnie.

Kamera w „Ostatniej rodzinie” prowadzi nas w gąszczu pokoi mieszkania Beksińskich i mieszkanka Tomka. PRL-owskie drzwi ze sklejki i meble są jak zasłony dla kolejnych scen z życia pozornie zwykłej rodziny. Nie padają tu informacje (prócz rozmów z marszandem Piotrem Dmochowskim, którego gra Andrzej Chyra) o klasie malarstwa Beksińskiego, o tym, jak wypadał w Polsce na wystawach, że wykręcał się, jak mógł od galerii. Trochę żałuję, że nie mogło zmieścić się w tym filmie (ale nie o tym jest on) zdanie z dziennika fonicznego Beksińskich z 19 lipca 1984 roku: „Zdzisław Beksiński:

”Już tylokrotnie słyszałem w Polsce: „Nie powiesiłbym tego na ścianie”. „Piękne, ale nie chciałbym mieć tego u siebie.” (…) Są paranoiczne układy , w których ludzie kupują, a później mówią, że musieli to powiesić w pracowni czy gdzieś, bo dzieci w domu. Pamiętam, że przy okazji wystawy u Alicji Wahl chyba Nasierowska się wypowiadała w ten sposób. (…) Ja w ogóle od ludzi nie żądam, żeby im się koniecznie musiało podobać. (…) Takie straszne są pana obrazy – mówią dziennikarze. To raczej oglądający przypisują im pewne treści (…). Mój stosunek do nich jest chyba autystyczny i uważam, że ich treści są po prostu nieprzekazywalne. Dla mnie wartość moich obrazów tkwi w tym, co one sobą reprezentują z punktu widzenia malarskiego, ale oczywiście chodzi mi też o atmosferę, którą usiłuję wyrazić, którą czuję, ale której nie umiem nazwać.”

I kamera jedzie dalej, pokonując kolejne zasłony, jakby obierała cebulę i dokopywała się do sedna rzeczy. Jest po drodze zwykła kuchnia, są obiady, weki, papierosy, gospodyni, matka, babcie, nieco ekscentryczny syn i dość uporządkowana pracownia ojca. I umieranie, odmierzane kolejnymi pogrzebami. Ale pod spodem skrywają się maksymalnie poplątane i unerwione relacje: genetyczna tęsknota za miłością, obcość i lęk przed odrzuceniem. Ostatnia rodzina skupia te tęsknoty i lęki jak w soczewce. Trzeba się jej przyjrzeć uważnie.