Tag: książki
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o życiu, ale boicie się zapytać
Nie mogę już dłużej powstrzymywać się od pisania o tej książce. Nie tylko dlatego, że ona sama jest po mistrzowsku napisana.
Jest tym, na co czekałam od miesięcy. Karl Ove Knausgard, ten wiking i wojownik literatury, albo – jak go szumnie nazywają krytycy – Proust norweskiej prozy, napisał książkę o zwykłym życiu. Pisząc „zwykłe życie” nie mam na myśli jego życia, jakie już znamy z 6-tomowej epopei „Moja walka”. Tym razem Knausgard zapełnił ponad 200 stron „Jesieni” objaśnieniami haseł, które dla niego są najbardziej organicznie związane z życiem w każdej interesującej go formie. Poukładał te hasła kalendarzowo. Na przykład: mrówki, ziemia, żaby, słońce, tynk, puszki, butelki, muchy…. Wrzesień, październik, listopad… I tak dalej. Dlaczego tak? Zrobił to dla swojego nienarodzonego (jeszcze wówczas) dziecka. I dla siebie. Stąd podtytuł kolejnych rozdziałów książki: „Listy do nienarodzonej córki”. To do niej pisze z miłością tak:
„Wszystko, co wydarzyło się do chwili Twoich narodzin, będzie dla Ciebie pewnego rodzaju mitologią; już widzę, jak pytasz rodzeństwo o szczegóły, choć nie do końca jesteś w stanie wyobrazić sobie czasy, zanim przyszłaś na świat.”
A w innym miejscu, chcąc wyjaśnić, czemu w ogóle pisze książki i dla kogo to robi:
„Czerwień i zieleń. Tobie nic to nie mówi, ale te dwa kolory znaczą dla mnie bardzo dużo, jest w nich coś, co przyciąga, i myślę, że to jeden z powodów, dla których zostałem pisarzem, bo czuję to ssanie bardzo wyraźnie, i rozumiem, że jest ważne, ale nie potrafię wyrazić tego słowami i dlatego nie wiem dokładnie, co to jest. Próbowałem i musiałem skapitulować. Moją kapitulacją są książki, które udało mi się wydać. Może kiedyś je przeczytasz i zrozumiesz, co mam na myśli. Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o!, drzewa, które kołyszą się na wietrze. To, co fantastyczne, a co już niedługo zobaczysz i poznasz, bardzo łatwo zgubić, a można to zrobić na niemal tyle samo sposobów, ilu istnieje ludzi. Właśnie dlatego piszę do Ciebie. Chcę Ci pokazać świat – taki, jaki jest wokół nas, niezmiennie. Dzięki temu sam nie stracę go z oczu.”
Wielki introwertyk przeradza się na kartkach tej książki w entomologa, badacza, filozofa, historyka, budowniczego, zielarza, piekarza, tynkarza, sadownika, antropologa, słowem – w człowieka z lupą w ręku i głowie. Nie udaje, on naprawdę na co dzień wykonuje te prace w domu. Te krótkie, hasłowe powiastki wyglądają trochę jak zachodnie, rozszerzone haiku. Najprostsze pojęcia zyskują w tych krótkich, bo najwyżej dwustronnicowych notkach, zdumiewającą wartość, niemal rozpraw filozoficznych. Bo co może być ciekawego w opisie jabłka? A jednak. Pod palcami i w słowie Knausgarda zwykłe jabłko przeistacza się w źródło wszechrzeczy i słodyczy świata, eksplozję wolności i pochwałę prostoty życia. Jem jabłko z dziko rosnącego nad morzem drzewa i nagle rozumiem, czując szczęście i smutek jednocześnie, czym jest wolność. Widok morświnów, pokazujących grzbiety w morskich falach też daje wyjątkowe uczucie szczęścia. Bo każdy, „kto je spotkał, kto widział, jak wynurzają się nie tylko z głębin, lecz także z czasu, niezmienione od milionów lat, wie, że ich widok coś w człowieku porusza, dotyka, sprawiając, że czuje się wybrańcem losu.”
Wszystko tu jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Wszystko jest prozą i poezją zarazem. Kran błyszczy, woda się rozbryzguje w zlewie, obierki napełniają kosz, pszczoły brzęczą w ulu, smród sików obezwładnia nozdrza, gniazdo szerszeni aż buzuje różnymi dźwiękami na strychu, groszek w zalewie zostaje otwarty otwieraczem do konserw i aż rozpływa się w ustach, nasze oczy niosą w sobie światło, świecące w nas od wewnątrz, mrok zalewa przestrzeń sadu, ogrodu i odchodzi aż po horyzont, a stary kościół trwa ten sam od wieków, napełniając Knausgarda nostalgią i tęsknotą, przyćmiewając radość z tego, co mamy. Wszystko to Karl Ove przełamuje refleksją, płynącą z wnikliwych obserwacji natury. Ale nie jest to obserwacja zwyczajna. Knausgard z dziecięcą czułością i powagą badacza rozkłada na czynniki pierwsze każde uczucie, które jest następstwem patrzenia na rzecz teraz, tu i w przeszłości, z bierną rozpaczą konstatując, że w tym najlepszym ze światów nie ma już miejsca na utopię, i że jesteśmy w tym samym stopniu autonomiczni, co nie jesteśmy w ogóle. W takim razie i nasze uczucia do nas należą i zarazem nie należą w ogóle.
Ujęła mnie w „Jesieni” łatwość z jaką Knausgard przenosi perspektywę wewnętrzną na zewnątrz i czyni ją obiektywną. Przecież każdy może opisać swoje uczucia, przedmioty, to, co go wzrusza. Ale w tej książce w dziwny sposób te jego obserwacje, nawet wydawałoby się najbanalniejsze, stają się uniwersalne. Co można wymyślić opisując ramy? Czym jest w ogóle rama, czym może być? Zasadą, ograniczeniem czasu, przestrzeni, ograniczeniem nas samych? Tak. Wszyscy mamy i znamy ramy. Częściej z ich powodu cierpimy niż się z nich cieszymy. Częściej chcemy z nich wyjść niż pozostać. Jednak Knausgard potrafi te dążenia opisać tak, że wiemy, że chodzi o nas wszystkich – o mnie, o Ciebie, o całą resztę:
„Wspólną cechą tych wszystkich ruchów [buntu pokoleniowego, rewolucji, wojny –przyp. ag] jest tęsknota za autentycznością, to znaczy za miejscem, w którym wyobrażenia o rzeczywistości i rzeczywistość to jedno i to samo. Innymi słowy: za życiem, istnieniem, światem bez ram”.
Jeśli mogłabym znaleźć jedno słowo opisujące tę książkę (choć w swojej bezradności wobec tej czułej i autentycznie humanistycznej literatury też pozostaję trochę jak dziecko, dla którego książka powstała), byłaby nim miłość. Miłość do człowieka, do dziecka, do świata, do czegoś wielkiego i czegoś bardzo drobnego. Miłość do czegoś skończonego w nas i nieskończonego w przestrzeni. Miłość do kogoś lub czegoś, co zmienia nasze życie na zawsze i do czegoś, co sprawia, że w tej zmianie zawsze pozostajemy sobą.
Na tym polega fenomen książek Norwega. Ta nie jest może wybitna, ale za to daje nam do ręki narzędzia, którymi sami mamy sobie otworzyć drzwi do siebie. Daje możliwe odpowiedzi na wszystkie pytania o życiu, które normalnie nas zawstydzają albo wydają nam się zbyt banalne, by się nimi zajmować. Po co? Przecież i tak świat się dzieje wokół nas. Po co pisać o jego mechanizmach, dawno opisanych? Jednak Knausgard pokazuje nam, że to od nas zależy, czy zostaniemy w świecie pozornego szczęścia, jakie nam świat materialny daje, czy też stworzymy sobie szczęście autentyczne, odpowiadając sobie poprzez myślenie o otaczającym nas świecie na pytanie, po co w ogóle żyjemy.
Autor, mimo, że w wywiadach zaniża bardzo konsekwentnie wartość swojego pisania i siebie samego, wydaje się być najbliższy właśnie tej drugiej opcji. Opisując rzecz – trafia w sedno życia. Z napięcia między jego duszą, a ciałem, między nim samym, a światem powstał kawał bliskiej mi literatury. Bardzo polecam „Jesień” na jesień.
P.S.: Tłumaczenie Mileny Skoczko jest doskonałe. A fragmenty książki publikuję dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera „Jesieni” 31 sierpnia.
Trzepot skrzydeł kolibra
Martin Caparros
Postanowiłam ułożyć sobie wakacyjny plebiscyt literacki, i mimo, że absolutnie nie odzwierciedla on obecnych czytelniczych rankingów, jest dla mnie ważny. Wydaje mi się, że gdyby te książki połączyć w jedną opowieść, to w zasadzie można by nimi napisać człowieka od nowa.
Pierwszą z nich jest „Głód” Martina Caparrosa, wielki reportaż totalny, w którym autor drobiazgowo, krok po kroku, analizuje istotę głodu. Żeby móc napisać tę książkę, Caparros zszedł do piekła codzienności szarego człowieka. Był w Nigrze, USA, zaliczył Bangladesz, żeby opisać głodujących ludzi. Od wielu lat temat głodu chodził za nim. W tej książce przeanalizował różne jego oblicza w historii i geografii świata.
Tragedii Caparros przeciwstawił stalowy chłód narracji: słowa, budowania obrazu, operowania czystymi faktami, drobiazgowości danych z wielu stuleci i kultur, jak na reportera przystało. A zarazem, paradoksalnie, wyciąga z tego bagażu dociekliwego reportażysty esencję człowieczeństwa– jest nią jego głębokie współczucie i empatia, które nie pozwoliły mu przejść obojętnie obok dręczącego jego i jego bohaterów problemu.
Po lekturze zaczęłam pojmować głód także w innym znaczeniu: jako pragnienie zapełnienia samego siebie w tym wiecznym, nigdy nie zaspokojonym pędzie do sytości. Książka ta w zasadzie jest zapisem ontologii braku. Możliwe, że odbieram to tak dzięki temu, że Caparros próbuje tutaj ująć głód w jakieś ramy obiektywizmu, nadać mu głębszy, nawet transcendentny wymiar, ulepić jego sens i kształt.
Skąd się bierze i dlaczego to właśnie głodu wstydzimy się najbardziej? Dlatego, że to głód niesie ze sobą doświadczenia, które determinują często całe pokolenia. Cierpieć głód oznacza przecież być na samym dole drabiny społecznej. Głód oznacza wegetację, erozję wartości wyższych, dziedziczenie biedy i ułomności z pokolenia na pokolenie. Caparros na ponad 700 stronach nie zadaje pytań, ale wszystko, co tam wyczytamy, jest właściwie jednym wielkim znakiem zapytania: jak to możliwe, że na początku trzeciego tysiąclecia naszej ery głód co roku zbiera więcej ofiar niż AIDS, tajfuny i katastrofy. Powstała z tego reporterskiego lepienia swoista monografia głodu, przepięknie napisana i świetnie przetłumaczona.
————————————————————————
Elliott Erwitt
2. „Najciekawsze rzeczy dzieją się wtedy, kiedy akurat przypadkiem masz przy sobie aparat” – powiedział Elliott Erwitt, amerykański fotograf, który na kliszy zapisywał historie Ameryki połowy XX wieku. American Dream? O nie! To on pochylał się nad ulicą, codziennością, brudem amerykańskich przedmieść, i to on z taką samą pieczołowitością fotografował wielkich: Marylin Monroe, Marlenę Dietrich, polityków i…. psy – swoich ulubionych modeli. Są tu też ptaki (gołębie, kolibry, albatrosy) trzepoczące skrzydłami, tłumy ludzi o steranych pracą rękach, dzieciaki, matki, robotnicy, miasto jak makieta gigantycznego planu filmowego. Wprost nie mogłam się oderwać od potężnego albumu Taschena z wybranymi zdjęciami Erwitta, w którym znajduje choćby te ujęcia, z Marylin i Clarkiem Gablem, i inne:
Kadry z planu filmu Johna Houstona „The Misfits”/ „Skłóceni z życiem”
Inne prace Erwitta:
Isaac Bashevis Singer
3. Biografia autora „Sztukmistrza z Lublina”, jednego z moich najulubieńszych pisarzy, Isaaca Bashevisa Singera, zatytułowana „Pejzaże pamięci” pochodzi wprawdzie z 2002 roku, ale gdy została wydana, zdążyłam ją tylko przejrzeć. Z tym większą przyjemnością i radością czytam ją teraz. Jest to bowiem fantastyczna opowieść o czułym człowieku, który wolał tajemnicę od rzeczywistości i ptaki od ludzi. O człowieku, który dla wszystkich był tak samo spontaniczny i otwarty, jakby nie miał nic do ukrycia.
Agata Tuszyńska pieczołowicie, z taką samą czułością i z taktem opisuje życia Singera w Polsce i w Stanach, siłując się z różnymi brakami w jego życiorysie – ot, choćby brakiem metryki urodzenia, za którą przejechała kawałek Polski, od Leoncina, gdzie się urodził, przez Zakroczym, Radzymin i inne miejsca pamięci. Z tego braku powstała historia niezwykłego pisarza, takiego, który choć opuścił Polskę w 1935 roku, to tak naprawdę nigdy mentalnie z niej nie wyjechał, i który swoje żydostwo nosił, jakby rzekli Amerykanie – „as a heart on his sleeve”. Od tradycyjnych Żydów odróżniał go sposób traktowania ciała. Mawiali o nim, że jest pornografem. Ortodoksyjni Żydzi przecież zasłaniają ciało, a Singer w swoich utworach je odsłania, w dodatku wraz z duszą człowieka, nie pomijając niczego.
„Nie traktował ciała jako narzędzia, raczej jako metaforę. Była w nim wielka tęsknota za miłością. Dwie siły, fizyczna i duchowa, wyczerpywały się w walce. U niego nigdy nie ma radosnej miłości cielesnej, zawsze czegoś brakuje, za czymś się tęskni. Brakuje radości.”
Ta książka jest jak rzeka wspomnień: przebogata w fakty, daty, cytaty, drobne okruchy codzienności Singera, w które wpleciona jest teza Tuszyńskiej o podwójnej tożsamości pisarstwa Singera. Autorka opisuje jego zmagania z jidysz, o których powiedział amerykańskim dziennikarzom tak:
„Kiedy przyjechałem do tego kraju, przeżyłem straszne rozczarowanie. Jidysz nie miał tu przyszłości. W rezultacie pięć albo sześć lat nie mogłem napisać ani słowa. Nie tylko, że nic wówczas nie opublikowałem, ale pisanie stało się tak trudne, że miałem kłopoty z gramatyką. Nie powinienem był nawet próbować nic pisać, ale próbowałem, ciągle i ciągle, bez żadnego powodzenia. To był rzeczywisty przypadek amnezji”.
Isaac Bashevis Singer
Mnie jednak najbardziej ujęły opowieści o ptakach (klatki z papugami są przecież częstym rekwizytem jego prozy) i o Bogu. O delikatności, czułości i czci Singera dla wszystkich stworzeń bożych i dla daru życia pisze Tuszyńska tak:
„Był pesymistą, ale wierzył, że wszechświat jest zbudowany według jakiegoś planu. Bóg nie może być zły ani chcieć zła. Opowiadał o swoich papugach. Zwykle są na wolności. Ale kiedy trzeba było je przenieść z jednego mieszkania do drugiego, zimą, musiał je zamknąć w klatce i przykryć w środku dnia, żeby się nie przeziębiły. Nie rozumiały powodu, dla którego to robił. Widziały tylko przemoc. Nagle znalazły się w więzieniu. Z dnia uczyniono noc. Z ich punktu widzenia to było okrucieństwo. A on po prostu ocalał im życie.
Miał dość wyobraźni, by wiedzieć, że Bóg jest o wiele mądrzejszy od niego. A skoro jest tak wielka różnica między jego inteligencją a inteligencją papugi, jak wielka musi być różnica między nim samym, a Bogiem? Wiedza człowieka o celu boskich poczynań jest równie niekompletna, jak wiedza tych dwóch papug. […]
Po przeczytaniu tej książki można zrozumieć, dlaczego świat był dla Singera wielką rzeźnią. A on sam? Przez całe swoje życie był trochę jak odzwierciedlenie losu Żyda–tułacza – niezbyt ciekawy w rozmowie, udręczony zagadką bytu pesymista, który o Żydach pisał tak: „Jesteśmy narodem bezdomnym i nie potrafimy z nikim żyć. Pozostaliśmy obcy, stanowimy przedmiot ustawicznego szyderstwa i pośmiewiska. Nic się nie zmieniło. Dzisiaj warunki są równie złe, jak przed tysiącem lat.”
Aż dziwne, że taki pesymista mógł pisać tak zmysłowo, namiętnie i barwnie o miłości i o człowieku. Nie o Żydach – a właśnie o człowieku.
Imre Kertesz
4. I jeszcze raz o żydach, ale z perspektywy Holocaustu 70 lat po zagładzie. Singer opuścił Polskę w 1935 roku, wiedząc, że nic dobrego go w niej nie czeka. Imre Kertesz, autor „Ostatniej gospody. Zapisków” przeżył Auschwitz i Buchenwald, gdzie zginęła prawie cała jego rodzina. Węgierski pisarz w pełni świadomie i z goryczą mówił: „W 1944 roku przypięto mi żółtą gwiazdę, której mówiąc symbolicznie do dziś nie udało mi się zdjąć”.
Kertesz czuł się naznaczony żydostwem tragicznym, którego Singer nie mógł sam poznać – rzeczywistością obozowej śmierci. Stąd też wynika całe jego pisarstwo, o którym się wypowiedział tutaj tak: „Nie umiem skończyć pisania, nie umiem też skończyć życia.” To w 100 procentach oddaje charakter tego intymnego dziennika, prowadzonego przez pierwsze dziesięciolecie XXI wieku. Na tych stronach Kertesz (a z nim i my) rozszarpywany jest przez fizjologię, rozkład ciała, brutalizm i autobrutalizm, starzenie się. Cierpi z powodu Parkinsona, ale też usiłuje zbyć tę swoją niezbyt piękną starość dystansem i chłodem narracji.
Skacze po wielu tematach, nie szczędząc innym pisarzom i sobie razów. Od zawsze był w nim brak zgody na własną tożsamość, ale tu jest jeszcze uzupełniony samotnością pisarza. I – o paradoksie – jest Kertesz tym bardziej samotny, im bardziej powiększa się krąg czytelników, sława i zdobycze intelektualne.
Na kartach „Ostatniej gospody” widać, że samotność była mu drogą, której nie wybrał sam. Wybrała mu ją literatura, którą stworzył na przecięciu życia i śmierci. Trudna, rwana rzecz, ni to dziennik erudyty, ni to notatki codzienności, pisane raz z wyżyn, raz z nizin, ale tym bardziej przez to warto ją czytać.
Król nie–życia
Przepraszam. Zrobiło mi się niedobrze. Mam nawalone serce
/„Sowa, córka piekarza”, Marek Hłasko
Ech, Hłasko – świnia, nie pisarz, oraz Żyd, a nie Polak, jak twierdzą forumowicze różnych czołowych portali, ale jednak zawrócił mi w głowie kiedyś. Kiedy ukrywałam pomięty egzemplarz „Pięknych dwudziestoletnich” na kolanach, pod ławką, na polskim, zamiast brać żywo udział w lekcji o zapijających się na śmierć poetach francuskich, nie miałam jeszcze pojęcia, że to wszystko, o czym on pisze, a co tak pięknie się czyta i czym się upaja na długiej przerwie, to jest naprawdę, i totalnie na serio. Że to nie poza zblazowanego playboya, ale mięcho, rzyg, nerki, wątroba, oraz prawdziwe życie. I że można to przeżyć, tylko trzeba wyjść zza tej ławki na dłużej. Hłasko miał oczywiście na to lekarstwo:
Nie mam nawet zbliżonego pojęcia o literaturze ojczystej. Przypuszczam, iż zawdzięczam to nauczycielom polskiego, którzy dręczyli mnie zawsze klasycznym pytaniem: „Co poeta miał na myśli?”; wstrętu do czytania „Pana Tadeusza” nie mogę przemóc nawet i dziś. Nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem.
A potem zrobiłam się od razu strasznie cyniczna (jak niektórzy jego bohaterowie), a więc i Hłasko, i Hemingway, i Bukowski, i Stachura nawet – wszyscy oni poszli w błoto. Uznałam (a raczej moja ambicja), że lepsze przykłady czucia i myślenia (w tym emigracyjnego) znajdę u Wata, Jeleńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Czapskiego, Giedroycia. Żałuję, bo gdybym dłużej i mocniej wierzyła w takie „życiopisanie”, jak Hłaskowe, może szybciej dałabym sobie przyzwolenie na myślenie, że tworzenie, i w ogóle wszystko, co ważne w życiu, ma prawo, a wręcz musi brać się z uczuć, a nie ze zdrowego rozsądku i erudycji. I wszyscy ci, którzy wciąż skrzeczą o zdrowym rozsądku, mogą się tak samo pomylić, albo nawet jeszcze bardziej od twojej własnej intuicji. Może też zapamiętałabym smutnego i prawdziwego Hłaskę, jak mówił:
„A ja nie lubię światła; lubię ciemność, która uwalnia nas od naszych twarzy i od naszych cieni” /„Drugie zabicie psa”.
Z wtedy pamiętam tylko, że za wszelką cenę nie chciałam stać się „Krystyną”. Czuję teraz, że jeszcze wciąż chyba nie – że jeszcze mi się udaje przed nią uciec. Ale gdzieś tam czai się przeświadczenie, że może coś przegapiłam, bo nikt przecież nie umknął przed Hłaski świdrującym wzrokiem i brutalną frazą. Opisał każdy typ ludzki, dostawało się przecież po ryju po równo kierowcom ciężarówek, partyjnym biurwom („Piękni dwudziestoletni”), kurwom i pisarzom, więc i zatracona Krystyna musi mieć swój odpowiednik życiowy. Skąd Hłasko znał te „Krystyny”? Gdzie je spotkał, ile ich było, że mogły dać tak prawdziwy opis?:
Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego, że jesteś mądra. Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz mądrze ustawić. Za mądrość płaci się cierpieniem, Krystyno. Biedne nieszczęśliwe, mądre kobiety. Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie przez głupców. Jesteś mądra Krystyno. Jesteś piekielnie mądra, ty idiotko.
Z zajeżdżonych wtedy przeze mnie 6-tomowych „Utworów wybranych” najbardziej lubiłam „Ósmy dzień tygodnia” (szumnie przeniesiony na ekran, do którego to dzieła filmowego Hłasko się nie przyznał i kazał wycofać z niego swoje nazwisko), z opowiadań – „Odlatujemy w niebo” i „Amor nie przyszedł dziś wieczorem” (o, Panie! – genialne dialogi i wyczucie języka), bezdennie rozpaczliwe „Listy”, słynnego „Nawróconego w Jaffie” i „Palcie ryż”, pisane (wydawałoby się) już z pozycji przeżartego alkoholem brutala, bawidamka i bywalca emigracyjnych salonów. W opowiadaniach izraelskich kreuje się nawet na alfonsa, zręcznie sterującego uwieszonymi na nim panienkami. To oczywista fikcja, ale też i jego ulubiona prowokacja – wcześniej o tym mówił tak:
Napisałem opowiadanie „Cmentarze„; opowiadanie dziecinne i nieudane; ale postanowiłem zbudować je na faktach autentycznych, gdyż jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w prozie liczy się nie fakt, a tylko prawdziwe zmyślenie.
/„Piękni dwudziestoletni”, Marek Hłasko
Tymczasem to głównie jego listy są dowodem tragicznej przemiany Hłaski, dowodem na to, że talentów najczęściej nie da się uratować przed nimi samymi. Wszystko, co najważniejsze o nim z listów – to na pewno są: świetna fraza, absolutny słuch językowy i najprawdziwsza, najbardziej zmaltretowana literatura o próbie wyrwania się z życia, jakie znamy. Nie pamiętam naprawdę zbyt wielu pisarzy XX w., którzy o elementarnych, wręcz podstawowych uczuciach i skojarzeniach pisaliby w tak zawstydzająco prosty, może i naiwny, ale zarazem trafny sposób, tak, że się z miejsca łagodniało i trudno było protestować. No, bo jak można o, tu, na przykład, przy tym banale, powiedzieć twardo „nie”?:
Każde marzenie – odpowiadała mi matka – jest uczciwe. Samo słowo MARZENIE jest uczciwe. Nieuczciwe mogą być myśli, pragnienia, dążenia, lecz marzenie pozostanie czyste, nawet wtedy, kiedy inni wdepczą ci je w błoto.
/„Pierwszy krok w chmurach”
A przecież to lżejszy Hłasko, jeszcze nie poturbowany przez Stany i wódę, nie zawiedziony, że mu się nie spełnił „american dream”, mocnym krokiem idący przez Polskę (a potem i Europę). Był też, rzecz jasna, Hłasko miłosny, lekką ręką szafujący wyznaniami i oświadczynami, zdobywający i uciekający od kobiet i piorący je po pięknych buźkach – jak swoją żonę Sonję. Powiedziała w książce (o tym, jak to było być żoną Hłaski), że nawet ona wiedziała, że ktoś inny był miłością jego życia (H.G. – w „Listach” i artykułach o tym więcej). Pewnie po to były mu potrzebne te wszystkie kobiety potem, żeby z emfazą móc stwierdzić, że „wielka miłość zdarza się w życiu tylko raz, wszystko, co następuje potem, jest tylko szukaniem tej utraconej miłości”.
Oraz to –
przyznaję, dość naiwne, albo nawet żałosne, jak się czyta pierwszy raz. Ale jak się przeczyta, to potem jednak jest już trudne do odzobaczenia i odwołania. Gdy to pisał, był dojrzałym facetem. Może więc mu wybaczmy te wszystkie świństwa, popatrzmy jak na człowieka i zwolnijmy na moment z funkcji Jamesa Deana polskiej literatury:
„Kiedyś może skończy się ten hałas i terror, ale twoja miłość i twoje serce zostanie. I te parę dni, które spędziliśmy ze sobą. To tak, kiedy czasami budują dom i przyjdzie dziecko. I dotknie wilgotnego betonu ręką. Potem w domu mieszkają ludzie, rodzą się i umierają i przychodzą nowi, ale ten mały ślad ręki zostaje na zawsze. To chyba jakoś tak… Nie umiem pisać o miłości”.
Najdroższa
„Najdroższa” Wandy Zółcińskiej, wyd. Prószyński i S-ka
Dawno żadna polska książka mnie tak nie urzekła. Wanda Zółcińska opisała cały lęk i smutek pokolenia 30-latków (ale i 40-latki się na ten nawias łapią), zmuszanych do konfrontacji z realną odpowiedzialnością – chorobą, śmiercią bliskich, utratą. Bezustannie mielą w sobie uczucie winy wobec tych, którzy odchodzą z ich życia. A ci ulatniają się z niego powoli, do końca próbując trzymać swoich potomków w ryzach toksycznych relacji z dzieciństwa. Bohaterka „Najdroższej” to atrakcyjna singielka, pracująca w znienawidzonej przez siebie korporacji, uwikłana w miłosny trójkąt. Opiekuje się w szpitalu (a potem w domu starców) umierającą matką i jej kotem. Żyje też pod presją ciągłej konieczności dokonywania wyborów i określenia się w związkach z dwoma mężczyznami, z którymi się spotyka, z ich rodzinami, z szefami w pracy, koleżankami, zwierzętami, którymi się opiekuje…
Ale dla mnie książka Zółcińskiej to przede wszystkim opis dojmującego braku. Opis zbiorowego stanu uczuć, w którym strach przed podejmowaniem decyzji, samotność, wina i brak jasno nakreślonych ram społecznych zachowań wobec śmierci tworzą pokoleniowy manifest wycofania z życia. Trochę manifest bezradności, a trochę arogancji. Manifest naszej beznadziejności i sprzeciwu wobec świata, który próbuje narzucić nam pewne normy. Wiemy, że te normy są sztuczne, okropne, nie pasują nam lub są za ciasne, ale własnych jeszcze przecież nie stworzyliśmy. Więc uciekamy im, uciekając też sobie, w światy, które łudzą pozornym bezpieczeństwem.
„Najdroższa” to też próba osadzenia się autorki we własnym języku literackim – poetyckim, delikatnym, ujmującym zaskakującą i nienachalną metaforą. Nie jest to, wbrew pozorom, łatwa lektura: wyrwane fragmenty życia w domu opieki paliatywnej mieszają się z krótkimi, uchwyconymi w poetyckie porównania stanami uczuć. Laboratoryjny chłód i precyzja języka, w totalnej kontrze do rozpaczy bohaterki, dają dość mocny obraz alienacji. To proza przejrzysta i krystalicznie czysta, ale pod powierzchnią rozedrgana i krwista: częste równoważniki zdań, krótkie, rwane, niemal cynicznie wybrzmiewające frazy, struktura języka z zadziwiającą łatwością poddająca się emocjom bohaterki – jest to książka, którą będziecie odkładać i znów po nią sięgać. Magdalena Tulli, jedna z najwybitniejszych polskich pisarek i mistrzyni polszczyzny literackiej, rekomenduje tę książkę, i myślę, że nie jest to tylko jej grzecznościowy ukłon w stronę młodszej koleżanki. Czyta się Żółcińską bardzo dobrze, podobnie zresztą jak ostatnią książkę Tulli „Szum”, z którą „Najdroższa” nosi zresztą pewne pokrewieństwo językowe. Ten debiut wyrwał mi trochę trzewi, owszem – ale właśnie dlatego pochłonęłam go z prawdziwą przyjemnością.
Nie mam szans nawet na Nike
Najpopularniejsza polska pisarka szczerze o swojej książce „Trochę większy poniedziałek” i o tym, że nie wstydzi się, kiedy czyta o sobie „Paulo Coelho w spódnicy”.
Czuje się pani już jak klasyk?
Nie.
To może chociaż „królowa literatury kobiecej„?
Wyborcza napisała, że królowa jest tylko jedna i nazywa się Katarzyna Grochola. Nie wiem, co na to Doda.
Ten rok podsumowuje pani książką, w której zbiera historie z ostatnich kilkunastu lat. Może to do czegoś zobowiązuje?
15 lat, jak się okazuje. Nie wiem, czy krótkie opowiastki do czegoś zobowiązują. Do pokrzepiania serc?
„Trochę większy poniedziałek” to raczej zbiór felietonów i obserwacji o życiu, niż literatura. Czy to nie za proste? Przecież felietony pisze pani praktycznie zawsze i wszędzie. Może je pani wydawać na pęczki…
A czy wszystko musi być skomplikowane? Wie Pani, ja uczę się nie oceniać, dlaczego miałabym być dla siebie surowa? Jestem dorosłą kobietą, a nawet ukształtowaną. Piszę – więc siłą rzeczy będą mnie oceniać inni – takie ponoszę ryzyko. Ale żyję z tym.
Czytam opinie czytelniczek i duża ich część jest zawiedziona książką, czekały na coś więcej. Co by im pani powiedziała tu, teraz?
Dziękuję, że na mnie czekały.
Pojawia się tam nawet słowo „autoplagiat”. To mocne oskarżenie, jeśli chodzi o najpopularniejszą autorkę w Polsce…
To są moje pierwsze teksty. Były drukowane. Co mogę dodać?
W jednej z recenzji krytyk pisze – Grochola to polski Paulo Coelho. To dla pani komplement, czy raczej obraza?
Zawsze komplement.
To kim są pani czytelniczki/czytelnicy? Oglądacze polskich telenowel?
Czyli ktoś gorszy? Od kogo? Ode mnie? Od pani? Czy lepszy? To jest komplement dla mnie? Czy dla nich? Myślę, że po prostu mnie czytają ludzie, a oglądaczom seriali chwała za to, że również czytają, prawda? Mam fajne listy i od profesorów literatury i od mężczyzn (po „Houston mamy problem”) i od gospodyń domowych. Jakoś nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby dzielić je na bardziej czy mniej wartościowe. Cieszę się, że piszę dla wszystkich.
Zwierzają się z problemów sercowych, szukają wsparcia, pomocy?
Czasem się dzielą ze mną swoim życiem, a czasem są ciekawi mnie. Czasem oczekują pomocy, czasem mnie adoptują – jedna miła Pani pisze do mnie „córeńko” – jej córka nie żyje, podzieliła się ze mną swoim życiem.
Jak pani rozmawia z czytelnikami?
Po prostu szczerze. Jeśli nie chcę odpowiedzieć na jakieś pytanie to mówię, że nie chcę. Nie kombinuję.
W książce opowiada pani o przypadku napotkanej przez panią dziewczyny, która nie chciała kupić swojemu dziecku loda. Ponownie spotkałyście się pod pani domem. Okazało się, że kobieta jest pani sąsiadką i rozpoznała się w pani książce. Hm, zastanawiałam się, czy nie boi się pani taki sytuacji?
Boi? Dlaczego się mam bać czegoś dobrego? Ona się rozpoznała i po dziesięciu latach jest moją sąsiadką przez płot i ucieszyłą się, że nazwałam ją „Zgrabną” z kolejki. Nigdy nie piszę o ludziach, których można rozpoznać, jakichś złych rzeczy. Ale kiedy napisałam książkę o przemocy „Trzepot skrzydeł”, zgłosił się do mnie mąż koleżanki – że mnie up… . Za to, że opisałam jego małżeństwo i w ten sposób dowiedziałam się, że ona żyje w przemocowym związku. Ona sama nigdy nie pisnęła ani słowa. Uderz w stół a nożyce…
Zdarzyli się pani stalkerzy?
Jeden. Znajomy sprzed lat.
Cicha rewolucjonistka – tak bym o pani powiedziała. Z powodu tego zdania: „O seksie w naszym kraju mogą mówić tylko nastolatki, a nie kobiety dojrzałe. Kobiety dojrzałe mogą o tym pomyśleć w tajemnicy przed własnymi dziećmi i, rzecz jasna, rodzicach”. To pani zrobiła pani rewolucję w polskiej literaturze na miarę „50 twarzy Greya”. Polkom do tej pory chyba nikt nie dał takiego oręża emancypacyjnego do ręki. Może nawet w takim razie można by nazwać panią pisarką feministyczną?
Można mnie nazwać dowolnie. Dla niektórych jestem kobietą, która pokazuje drogę do swojej własnej wolności. A niektóre feministki postrzegały mnie jako niewolnicę stereotypów. O każdym można powiedzieć wszystko – nie mam na to wpływu.
Myślę też o innym zdaniu, rodem z Mniszkówny – „Rolą kobiety w naszej rzeczywistości jest radzić sobie oraz radzić też wszystkim innym” („Ja Wam pokażę!”) Powie mi pani, gdzie przebiega granica między udzielaniem rad i własną biografią (nie mówię o „Zielonych drzwiach”), a literaturą?
Nie udzielam rad. A pisarz i tak wszystko przefiltrowuje przez siebie. Jestem umierającą kobietą z „Powól mi odejść”, meżczyzną z „Houston, mamy problem”, zranionym kotem z „Kot mi schudł” i dzieckiem, które szukając drugiego brzegu wchodzi w morze. Jestem wszystkimi, o których piszę.
Pilnuje pani granicy między własnym życiem a pisaniem?
Wbrew pozorom bardzo.
Zauważyłam, że pisze pani też dość ostro o mężczyznach. Faceci panią drażnią? Chce im pani „przywalić”, czy raczej ich zrozumieć? Tylko proszę mi nie mówić, że my, kobiety musimy zaakceptować ich inność…
Nie piszę ostro o mężczyznach, choć rozumiem, że pani to tak odbiera. To tylko potwierdza tezę, że każdy znajduje to, co jakoś mu podchodzi. Ja, pisarka lubię bardzo niektórych mężczyzn, i też niektórych bardzo nie lubię.
Wciela się też pani w facetów-bohaterów. Po raz pierwszy – w opowiadaniu „Nie lubię kobiet”. Co to za doświadczenie? Zbliża do mężczyzn?
Bardziej chyba w „Houston, mamy problem”, w której pisaniu bardzo pomogli mi mężczyźni, dzieki czemu zbliżyłam się do nich. To fascynujący i kompletnie inny świat. A momentami identyczny, jak świat kobiet. Oni też chcą być kochani.
„Będę się upierać, że każda książka jest o miłości lub o jej braku, co na jedno wychodzi” – to pani powiedziała. Czy dlatego pani w ogóle pisze? Z braku czegoś czy z nadmiaru?
Nie wiem, ja po prostu lubię pisać. Zawsze chciałam pisać i zawsze będę.
I nie pomyślała pani nigdy: „O cholera, nigdy nie dostanę NIKE”?
Cholera, nie pomyślałam. Ale dla mnie nagrodą ważniejszą jest raczej Nobel. O nim też nie myślałam.
Ale to pani powiedziała: „nie jestem Tomaszem Mannem”. Nie wierzę, że pisarka książek popularnych nie ma kompleksów wobec ważnych pisarzy.
Mam mnóstwo kompleksów. Nie jestem Tomaszem Mannem. Jestem Katarzyną Grocholą. Moje kompleksy są z innej bajki.
Coś pani zacytuję. „Pisze o prawdziwym życiu i prawdziwych kobietach”. „Otwarta, szczera, ciepła”. „Grocholę z tym uśmiechem dajcie na billboardy – od razu wzrośnie wskaźnik pozytywnego myślenia w narodzie”. Tak o pani piszą czytelnicy. A co pani by o sobie powiedziała?
Walczę każdego dnia o to, żeby mój świat był lepszy. Bo on zależy od tego, co o nim myślę. A to czasem niełatwe, jeśli wydarzają się bolesne dla mnie rzeczy. Ale to co pani teraz mówi jest dla mnie najmilszym komplementem jaki słyszałam.
Wiele razy, gdy czytam już nie pani książki, ale recenzje na blogach – zdumiewa mnie poziom entuzjazmu czytelniczek, bo to one częściej sięgają po pani książki. Uwielbiają panią i czekają na każdą książkę jak na ratunek od życia. I zastanawiają mnie dwie kwestie – czy pani odpowiada na ich oczekiwania?
A może po prostu jest tak, że ja czuję to samo? I mam odwagę przyznać się do tego? Do marzenia o miłości, przyjaźni, wzajemnej życzliwości? Jakimś wzruszeniu w podglądaniu psa i kota i tego co wyrabiają? Do jakiegoś smutku kiedy ukochane zwierzę zdycha? Do rozpaczy, kiedy człowiek, którego kochamy nas odrzuca? Może to nie one są do mnie podobne, ale ja do nich?
A może po prostu traktuje je pani pobłażliwie?
Pobłażliwie – to znaczy z wyższością. Nie.
I druga rzecz – jak osoba z tak niełatwym, pogmatwanym życiem może pisać tak budujące dla wielu rzeczy. Sztuka mimikry? Wymazywanie, umiejętność zapominania?
Wprost przeciwnie. Od lat jestem w terapii, żeby radzić sobie z bardzo trudnymi rzeczami, które mnie spotkały, i o których na pewno nie opowiem.
Myślę, że pani czytelnicy wyobrażają sobie, że łatwiej sobie radzić ze złamanym życiem, jak się jest pisarzem. Czy wręcz przeciwnie?
A kominiarzem? A inżynierem? A gwiazdą filmową? Czy uczucia zależą od tego kim się jest? Tak samo jest trudno.
Niech pani mi opowie, jak wygląda zwykły dzień Katarzyny Grocholi – albo noc? Spala się pani?
Dzisiaj w nocy co 40 minut budził mnie alarm, bo zarosła czujka i dotykały jej liście. Za każdym razem pięć psów szczekało od 1.23 do 6.30. O szóstej trzydzieści zeszłam na dół i wywaliłam dzikie wino, które mnie całą noc straszyło. Potem położyłam się na dwie godziny. Wstałam i zapłaciłam Zus, co mnie kosztuje dużo nerwów, bo nie lubię wchodzić w bankowy Internet i przejrzałam pocztę, między innymi z pani pytaniami. Zadzwoniłam do sześciu osób, do których wczoraj nie miałam czasu. Spakowałam się, zrobiłam zakupy, wypiłam kawę ze swoim zięciem, i wsiadłam w samochód, żeby na popołudnie dojechać do Wałbrzycha. Przyjechałam do rodziny na późny obiad. Gadaliśmy do dziewiątej, potem zagrałam w kości z kuzynką, za czym obie przepadamy, a ponieważ obiecałam pani dzisiaj odpisać, siadłam do komputera. Jest jedenasta, a mam przed sobą jeszcze parę odpowiedzi.
I jak pani odreagowuje?
Stres? Mam fajne wsparcie wśród przyjaciół, fajną rodzinę, fajne psy. Lubię ciszę i spokój, nauczyłam się siedzieć w swoim ogrodzie i cieszyć się, że jest taki piękny.
Od „A nie mówiłam”, „Nigdy w życiu” i „Ja Wam pokażę!” przeszła pani długą drogę na szczyt. Myślę o tym, co w tym czasie było najtrudniejsze dla pani.
Śmierć ukochanych osób, rozstanie z mężczyzną, którego kochałam, śmierć mojego ukochanego kota.
Miała pani w tym moment zatrzymania? Blokady? Kiedy powiedziała sobie pani – „już nic nie napiszę, koniec”?
O, nie.
Pieniądze – to jedyna rzecz, której pani tak naprawdę zazdroszczą. Na pisaniu w Polsce można zarobić, jak widać. Tylko co trzeba zrobić?
Nie wiem.
Nie wierzę, że wystarczy książkę o jednej bohaterce zbiorowej wyobraźni, Judycie.
Ja naprawdę żyję tylko z pisania.
Pewnie wszyscy chcą wiedzieć, ile zarobiła pani na Judycie.
Nie mogę powiedzieć, bo jestem zobowiązana do nieujawniania swojego wynagrodzenia.
W obiegowej opinii na bestsellerach nie zarabia pisarz. Zgarnia zaledwie od kilku do kilkunastu procent ceny książki. W pani przypadku jednak jest inaczej. Tylko gwiazdy literackie dyktują prawa rynku? Nie wiem. Ale wiem, że cena na okładce, na przykład 30 złotych – idzie do dystrybutorów za 15 złotych lub mniej. Czyli w 15 złotych mieści się wynagrodzenie autora, druk, reklama, redakcja, papier itd. My, czytelnicy nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Gdyby pani mogła dać jedną radę początkującemu pisarzowi, który marzy o wydaniu książki, co by mu pani powiedziała? Zakładaj własne wydawnictwo? Jak pani kiedyś zrobiła?
Szukaj dobrego wydawnictwa, które ma dobrych dystrybutorów i zaryzykuje reklamę początkującego pisarza.
Wydawcy mówią o kryzysie. A pani czuje czasem, że z pisania nie można już więcej wycisnąć? Albo żeby rzucić w diabły, bo to już panią nudzi? Tyle pani w życiu robiła – nie chciałaby zacząć czegoś nowego?
Pisanie każdej następnej książki jest czymś kompletnie, zupełnie, absolutnie, zaskakująco nowym. To inny, nieznany świat – chyba, że wydaje się książkę złożoną z pierwszych swoich nieśmiałych prób.
I nie bywa w nich pani cyniczna?
Nie.
A szczera wobec siebie, jako pisarki? Czasem włącza się dzwonek samokrytyki?
Jak chce mi się pisać przekleństwa. Ale na przykład w „Houston, mamy problem” były konieczne, żeby pokazać przemianę bohatera. Jednak uważam, że język jest zbyt pięknym tworem, żeby go zaśmiecać bez powodu.
A ja mam takie wrażenie, że pani jest dobrze w tej literaturze i w tej sytuacji medialnej. Wynalazła pani złotego grala literatury kobiecej w Polsce. A gdyby spróbowała pani coś zmienić – wydać powieść, jak ostatnio J.K.Rowling, pod pseudonimem?
Miałam taki pomysł po Judycie. Bo mi się Emil Ajar podobał (ten od nagrody Goncourtów), ale szybko pomyślałam, że o co chodzi? Żeby ktoś docenił mnie, nie znając mojego nazwiska? Żeby swoje ego troszkę nakarmić? Jeszcze bardziej? Wie pani co się dzieje, jak człowiek zgrzeszy nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu? Można się porzygać.
Opowiedziała pani kiedyś o tym, jak usiłuje odepchnąć inne wpływy literackie – cytuję: „najlepiej się czuję, jak piszę Grocholą”. Co to znaczy? Że pani książki to tylko pewien określony styl?
Nie czytam, kiedy piszę. A ponieważ kiedyś napisałam koniec Pana Wołodyjowskiego Sienkiewiczem, i nawet nieźle mi to poszło – to pewno wtedy coś takiego rzekłam.
Podobno ma pani gdzieś w szufladzie tekst, którego nie chce pani opublikować. Co to za tekst?
Erotyczny. Napisany siedem lat temu.
Gdy umawiałyśmy się na wywiad, mówiła pani, że w planach ma sesję zdjęciową i że niezbyt dobrze się pani czuje w takich sytuacjach. Ale jednak gdzieś tam te zdjęcia w pismach kolorowych łechcą pani próżność?
Raz połechtały. Kiedy Robert Wolański zrobił mi przepiękne zdjęcia na okładkę „PANI”. Okładka zdobyła pierwsze miejsce wśród wszystkich a ja byłam szczęśliwa. Ale to był rodzaj zabawy.
Chyba jednak czuje się pani bezpiecznie, dobrze jako bohaterka wywiadów do „Vivy!”,”Party”, albo „Gali”…
Tak samo dobrze jak „Polityki” czy „Wprost”.
Daniel Olbrychski wziął udział w reklamie „Biedronki”, pani pisze felietony w piśmie dla klientów tej sieci „Moje smaki życia”. Wiele znanych osób reklamuje różne firmy. Ale czy to oznacza, że przyjęłaby pani każdą intratną propozycję?
Jak pani słusznie zauważyła, ja piszę, a nie reklamuję. To pismo kosztuje grosze i ma tysiące czytelników. I czytają je ludzie, których być może nie stać na droższe pisma. Piszę dla nich z taką samą przyjemnością jak kiedyś do „Poradnika”, „Jestem”, „PANI”.
A telewizja? Twierdzi pani, ze kocha taniec, ale czy tylko to było przyczyną, dla której wzięła pani udział w Tańcu z gwiazdami?
Nie. Byłam nieszczęśliwa i było mi wszystko jedno co kto sobie o mnie pomyśli, a ponieważ nigdy nie nauczyłam się tańczyć – uważałam, że los mi podsunął mi fajną możliwość – dwa w jednym.
Ale wie pani pewnie, że wielu ten program zniszczył? Nagle opowiadali, że poczuli potem, że jednak do niego nie pasują. Pani miała takie myśli?
Nie! Niech się program martwi, jeśli do mnie nie pasuje.
Chyba jednak czasem coś sobie pani wyrzuca? Czegoś nigdy nie naprawi i żałuje tego?
Nie naprawię tego, że jak miałam 17 lat, zniknęłam z domu na trzy dni i nikt nie wiedział gdzie jestem. Żałuję, że zapaliłam pierwszego papierosa. Ale też nie zamierzam nosić ze sobą tego garbu do końca życia. To po prostu nauka na przyszłość.Nie wszystko można naprawić i nie wszystko trzeba naprawiać. Niektóre rzeczy muszą pozostać takie jakimi były. Przeszłości nie da się zmienić. Mogę zmieniać teraźniejszość. Siebie w tej teraźniejszości i nic innego.