Tag: Karl Ove Knausgard
Tylko miłość
Esej o życiu czy opowieść o przemijaniu? Pieśń o miłości czy ujęcie psychologii bohatera? Jak podejść do sześciotomowej powieści „Moja walka” Karla Ove Knausgarda, gdy się ją przenosi na teatralne deski? Z tym pytaniem zmierzył się reżyser spektaklu na podstawie gigantycznej powieści pisarza, Michał Borczuch. Odpowiedź jest niejednoznaczna, ale też nie o jednoznaczność tu chodzi, ani nawet nie o wierność książce. Chodzi o prawdę o człowieku, a z tym najlepszy reżyser może mieć problemy.
Zacznijmy od tego, że agent Knausgarda pozwolił Borczuchowi na dodanie zaledwie 7 proc. tekstu ponad to, co jest w książce. To sprawia, że wyzwanie, jakie stanęło przed reżyserem było karkołomne. Jak w czterech godzinach spektaklu streścić sześć tomów, wychodząc zarazem jednak poza niebanalną treść, za sprawą środków teatralnych? I jak uchwycić atmosferę książki – pisarską walkę o byt? W wywiadzie dla Gazety Wyborczej Borczuch mówił: –
– Chcemy złapać ją przez mnożenie poziomów opowieści, startując od sytuacji psychologicznych, poprzez sytuacje abstrakcyjne, włączając w to materiały dokumentalne, sfabrykowane dokumenty, osobiste perspektywy aktorów, czyli tworząc jakiegoś rodzaju palimpsest. Pracujemy, nadpisując swoją opowieść na tej książce – oczywiście nie robimy tego dosłownie[…], ale teatr jako sztuka daje narzędzia, żeby dołożyć kolejne znaczenia i odskoczyć od literatury.
Reżyser zdecydował, że wybierze fragmenty z każdego tomu, pokaże życie rodziny, na scenie pojawi się Karl, jego brat, matka, żona, jej rodzice, jego przyjaciel. I tak się stało. Spektakl, który odbywał się w hali ATM Studio w Warszawie, od samego początku był skonstruowany na różnych planach materialnych i czasowych. Mamy kilku bohaterów, którzy stykają się ze sobą w mniej lub bardziej klaustrofobicznych przestrzeniach. Jest Knausgard, który po informacji o śmierci ojca, zaczyna pisać swoją biografię, jest jego brat, z którym sprząta po śmierci ojca dom, matka i kobieta, którą pokochał. Dzięki zabiegowi reżyserskiemu, jesteśmy w kilku momentach tej historii jednocześnie, towarzysząc pisarzowi naraz w różnych chwilach życia.
Jaki wybór podejmuje główny bohater? Wybiera skok w przeszłość, której chwyta się kurczowo, jak tonący brzytwy. Wciąż od nowa zastanawia się nad tokiem wydarzeń z przeszłości oraz nad jego relacjami z ludźmi. Rozmyśla o tym z perspektywy metafizycznej, jak i czysto biologicznej, związanymi z przemijaniem. Odejście ojca naznaczyło cieniem życie Knausgarda (granego przez Jana Dravnela i Sebastiana Pawlaka), ale też zmusiło go do rozważań egzystencjalnych: kim jestem, co robię/zrobiłem, dokąd zmierzam?
Pomagają mu w tym żona Linda (Agnieszka Podsiadlik/Justyna Wasilewska) i przyjaciel (Paweł Smagała). Powoli wsiąkamy w atmosferę spektaklu, którą tak świetnie udało się stworzyć Borczuchowi, a tak kapitalnie podtrzymać doskonałemu aktorsko zespołowi TR Warszawa. Tylko pozornie jest to atmosfera-nic, a postacie bez sensu potykają się o siebie. W rzeczywistości każda z tych osób rozpaczliwie stara się przedrzeć przez barierę inności tego drugiego i samych siebie w sytuacji, gdy pozostaje nam już tylko martwy świat, nieożywiona materia. Tęsknimy za prawdziwym życiem, ale co to dla nas oznacza? Fikcję – zdaje się mówić reżyser. Dobrze to pokazuje pierwsza scena, gdy chłopcy sprzątają dom po ojcu, a wszystko, z czym mają do czynienia to kupa śmierdzących szmat i brudne meble. Albo ta, w której Knausgard zakochuje się w Lindzie. Jak w tej sytuacji obudzić w sobie litość lub zrozumienie i dotrzeć do innego człowieka? Reżyser pokazuje, że czasem to niemożliwe.
@TR Warszawa
Jedyne, co jest możliwe, to określenie siebie na nowo. I to się bohaterowi udaje. Wiele miejsca Borczuch pozostawia tekstowi – odczytywanym dialogom, mówionym kwestiom, a nawet próbom obśmiania ich dłużyzn (komentowanych przez samych aktorów). Pozornie słowo jest ważne, i dla głównego bohatera i dla innych postaci, bo jest przecież pisarzem. Bez słowa nie istnieją, tak się przynajmniej wydaje, sądząc choćby z dialogu między Marią Maj a Lechem Łotockim, przeciwstawionym scenie z nagraniem roześmianych, rozgadanych dzieci. Potem jednak widzimy, że słowo jest też materią nieożywioną, nie sposób nim wypełnić pustki po stracie drugiej osoby albo zapełnić uczuć, jakie mamy w stosunku do ukochanej.
Postacie mówią często w pustkę, ich słowa giną lub są jak sparodiowane. Gdzie więc szukać sensu? Tylko miłość jest w stanie nas uratować w obliczu bezradności, chaosu świata czy bezprzyczynowości. Tylko miłość wypełnia nasze życie czymś. Słowa przegrywają z miłością, nie potrafią jej sprostać, ani wyrazić wystarczająco dobrze, by oddać pełnię uczucia (co obrazuje świetna scena z nagim Dravnelem i Justyną Wasilewską w drugiej części spektaklu). Taki też jest sens twórczości Knausgarda – oddać pełnię miłości do świata, do życia, do kobiety, do mężczyzny, do tych jedynych i wyjątkowych osób w naszym życiu, o których możemy powiedzieć, jak on (tu Dravnel): „i że wiem, że zawsze będę cię kochał”.
W tym wymiarze pierwszą część sztuki można uznać za znakomitą. Udane są także momenty, w których miłosne zauroczenie idzie w parze ze zwykłymi, nużącymi czynnościami, tak, żeby pokazać stopień komplikacji uczuć Knausgarda do Lindy. Szczególnie sceny, gdy na ekranie pokazywane są jednocześnie nagrania z warsztatów na temat twórczości Norwega, stają się głównym środkiem wyrazu. Wielowątkowość i chłód wypowiedzi postaci są podobne do charakteru artystycznej wypowiedzi pisarza i jego samego, co sprawia, że zaczynamy patrzeć na jego bohatera jak na kogoś wypranego z uczuć. Doskonale pasuje to do nagrań z warsztatów i tych z roześmianymi dziećmi, a także tych ujęć, które pokazują bohaterów na ekranie grających na bieżąco.
Kłopot mam z drugą częścią, która jest już bardziej rwanym monologiem Knausgarda z samym sobą i o sobie, a to nie było zamierzeniem pisarza. Przegadane dialogi bohatera z jego przyjacielem, zastanawianie się nad tym, czy wydanie książki będzie zgodne z prawem i własnymi intencjami, czy nie, nieskończone rozmowy telefoniczne – to wszystko nuży. Teatralna bańka pryska w zderzeniu z „trzeźwymi” monologami i dłużyznami w sztuce, napięcie siada, klimat nieco rozmywa się. Ale za to ukłony za dobór scen należą się Borczuchowi i dramaturgowi Tomaszowi Śpiewakowi, bo jest tych fragmentów masa: śmierć ojca, kolejne dziewczyny, muzyka, praca, pisanie, pojawienie się dzieci, dialogi z przyjacielem, matką. Wszystkie je łączy wspomniana wyżej pasja życia pisarza: chęć pokazania całej miłości do świata oraz prawdy o sobie i o innych, jaką ta miłość narzuca. I to się reżyserowi udało.
W połączeniu z piękną muzyką (zbliżony prawie do teledysku motyw z „Wicked Games” Chrisa Isaaka powala!) i grą świateł, spektakl przekazuje prawdę o człowieku naszych czasów: miotającym się w poszukiwaniu autentyczności i łaknącym akceptacji samotniku, który jest skazany i sam się skazuje na ciągłą walkę o siebie samego. To, co dominuje przez ponad dwie godziny trwania spektaklu gaśnie w momencie, gdy na scenę wchodzi Knausgard-pisarz (druga część spektaklu). Jego pisarskie rozterki nie dźwigają sztuki wyżej, a szkoda, bo przykryło to nieco świetne wrażenie z pierwszej części. Dziękuję Borczuchowi za pokazanie Knausgarda-człowieka, żałuję, że nie udało się tak dobrze pokazać Knausgarda-pisarza.
Zachęcam do obejrzenia tego znakomitego spektaklu, bo Michał Borczuch znów pokazał w nim klasę jednego z najlepszych polskich reżyserów.
Karl Ove Knausgard
„Moja walka”, reż. Michał Borczuch na podstawie „Min Kamp” Karla Ove Knausgarda, premiera 6 października TR Warszawa/ATM Studio. 8/10
zdjęcie na początku strony (spektakl): @Jacek Marczewski/Agencja Gazeta
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o życiu, ale boicie się zapytać
Nie mogę już dłużej powstrzymywać się od pisania o tej książce. Nie tylko dlatego, że ona sama jest po mistrzowsku napisana.
Jest tym, na co czekałam od miesięcy. Karl Ove Knausgard, ten wiking i wojownik literatury, albo – jak go szumnie nazywają krytycy – Proust norweskiej prozy, napisał książkę o zwykłym życiu. Pisząc „zwykłe życie” nie mam na myśli jego życia, jakie już znamy z 6-tomowej epopei „Moja walka”. Tym razem Knausgard zapełnił ponad 200 stron „Jesieni” objaśnieniami haseł, które dla niego są najbardziej organicznie związane z życiem w każdej interesującej go formie. Poukładał te hasła kalendarzowo. Na przykład: mrówki, ziemia, żaby, słońce, tynk, puszki, butelki, muchy…. Wrzesień, październik, listopad… I tak dalej. Dlaczego tak? Zrobił to dla swojego nienarodzonego (jeszcze wówczas) dziecka. I dla siebie. Stąd podtytuł kolejnych rozdziałów książki: „Listy do nienarodzonej córki”. To do niej pisze z miłością tak:
„Wszystko, co wydarzyło się do chwili Twoich narodzin, będzie dla Ciebie pewnego rodzaju mitologią; już widzę, jak pytasz rodzeństwo o szczegóły, choć nie do końca jesteś w stanie wyobrazić sobie czasy, zanim przyszłaś na świat.”
A w innym miejscu, chcąc wyjaśnić, czemu w ogóle pisze książki i dla kogo to robi:
„Czerwień i zieleń. Tobie nic to nie mówi, ale te dwa kolory znaczą dla mnie bardzo dużo, jest w nich coś, co przyciąga, i myślę, że to jeden z powodów, dla których zostałem pisarzem, bo czuję to ssanie bardzo wyraźnie, i rozumiem, że jest ważne, ale nie potrafię wyrazić tego słowami i dlatego nie wiem dokładnie, co to jest. Próbowałem i musiałem skapitulować. Moją kapitulacją są książki, które udało mi się wydać. Może kiedyś je przeczytasz i zrozumiesz, co mam na myśli. Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o!, drzewa, które kołyszą się na wietrze. To, co fantastyczne, a co już niedługo zobaczysz i poznasz, bardzo łatwo zgubić, a można to zrobić na niemal tyle samo sposobów, ilu istnieje ludzi. Właśnie dlatego piszę do Ciebie. Chcę Ci pokazać świat – taki, jaki jest wokół nas, niezmiennie. Dzięki temu sam nie stracę go z oczu.”
Wielki introwertyk przeradza się na kartkach tej książki w entomologa, badacza, filozofa, historyka, budowniczego, zielarza, piekarza, tynkarza, sadownika, antropologa, słowem – w człowieka z lupą w ręku i głowie. Nie udaje, on naprawdę na co dzień wykonuje te prace w domu. Te krótkie, hasłowe powiastki wyglądają trochę jak zachodnie, rozszerzone haiku. Najprostsze pojęcia zyskują w tych krótkich, bo najwyżej dwustronnicowych notkach, zdumiewającą wartość, niemal rozpraw filozoficznych. Bo co może być ciekawego w opisie jabłka? A jednak. Pod palcami i w słowie Knausgarda zwykłe jabłko przeistacza się w źródło wszechrzeczy i słodyczy świata, eksplozję wolności i pochwałę prostoty życia. Jem jabłko z dziko rosnącego nad morzem drzewa i nagle rozumiem, czując szczęście i smutek jednocześnie, czym jest wolność. Widok morświnów, pokazujących grzbiety w morskich falach też daje wyjątkowe uczucie szczęścia. Bo każdy, „kto je spotkał, kto widział, jak wynurzają się nie tylko z głębin, lecz także z czasu, niezmienione od milionów lat, wie, że ich widok coś w człowieku porusza, dotyka, sprawiając, że czuje się wybrańcem losu.”
Wszystko tu jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Wszystko jest prozą i poezją zarazem. Kran błyszczy, woda się rozbryzguje w zlewie, obierki napełniają kosz, pszczoły brzęczą w ulu, smród sików obezwładnia nozdrza, gniazdo szerszeni aż buzuje różnymi dźwiękami na strychu, groszek w zalewie zostaje otwarty otwieraczem do konserw i aż rozpływa się w ustach, nasze oczy niosą w sobie światło, świecące w nas od wewnątrz, mrok zalewa przestrzeń sadu, ogrodu i odchodzi aż po horyzont, a stary kościół trwa ten sam od wieków, napełniając Knausgarda nostalgią i tęsknotą, przyćmiewając radość z tego, co mamy. Wszystko to Karl Ove przełamuje refleksją, płynącą z wnikliwych obserwacji natury. Ale nie jest to obserwacja zwyczajna. Knausgard z dziecięcą czułością i powagą badacza rozkłada na czynniki pierwsze każde uczucie, które jest następstwem patrzenia na rzecz teraz, tu i w przeszłości, z bierną rozpaczą konstatując, że w tym najlepszym ze światów nie ma już miejsca na utopię, i że jesteśmy w tym samym stopniu autonomiczni, co nie jesteśmy w ogóle. W takim razie i nasze uczucia do nas należą i zarazem nie należą w ogóle.
Ujęła mnie w „Jesieni” łatwość z jaką Knausgard przenosi perspektywę wewnętrzną na zewnątrz i czyni ją obiektywną. Przecież każdy może opisać swoje uczucia, przedmioty, to, co go wzrusza. Ale w tej książce w dziwny sposób te jego obserwacje, nawet wydawałoby się najbanalniejsze, stają się uniwersalne. Co można wymyślić opisując ramy? Czym jest w ogóle rama, czym może być? Zasadą, ograniczeniem czasu, przestrzeni, ograniczeniem nas samych? Tak. Wszyscy mamy i znamy ramy. Częściej z ich powodu cierpimy niż się z nich cieszymy. Częściej chcemy z nich wyjść niż pozostać. Jednak Knausgard potrafi te dążenia opisać tak, że wiemy, że chodzi o nas wszystkich – o mnie, o Ciebie, o całą resztę:
„Wspólną cechą tych wszystkich ruchów [buntu pokoleniowego, rewolucji, wojny –przyp. ag] jest tęsknota za autentycznością, to znaczy za miejscem, w którym wyobrażenia o rzeczywistości i rzeczywistość to jedno i to samo. Innymi słowy: za życiem, istnieniem, światem bez ram”.
Jeśli mogłabym znaleźć jedno słowo opisujące tę książkę (choć w swojej bezradności wobec tej czułej i autentycznie humanistycznej literatury też pozostaję trochę jak dziecko, dla którego książka powstała), byłaby nim miłość. Miłość do człowieka, do dziecka, do świata, do czegoś wielkiego i czegoś bardzo drobnego. Miłość do czegoś skończonego w nas i nieskończonego w przestrzeni. Miłość do kogoś lub czegoś, co zmienia nasze życie na zawsze i do czegoś, co sprawia, że w tej zmianie zawsze pozostajemy sobą.
Na tym polega fenomen książek Norwega. Ta nie jest może wybitna, ale za to daje nam do ręki narzędzia, którymi sami mamy sobie otworzyć drzwi do siebie. Daje możliwe odpowiedzi na wszystkie pytania o życiu, które normalnie nas zawstydzają albo wydają nam się zbyt banalne, by się nimi zajmować. Po co? Przecież i tak świat się dzieje wokół nas. Po co pisać o jego mechanizmach, dawno opisanych? Jednak Knausgard pokazuje nam, że to od nas zależy, czy zostaniemy w świecie pozornego szczęścia, jakie nam świat materialny daje, czy też stworzymy sobie szczęście autentyczne, odpowiadając sobie poprzez myślenie o otaczającym nas świecie na pytanie, po co w ogóle żyjemy.
Autor, mimo, że w wywiadach zaniża bardzo konsekwentnie wartość swojego pisania i siebie samego, wydaje się być najbliższy właśnie tej drugiej opcji. Opisując rzecz – trafia w sedno życia. Z napięcia między jego duszą, a ciałem, między nim samym, a światem powstał kawał bliskiej mi literatury. Bardzo polecam „Jesień” na jesień.
P.S.: Tłumaczenie Mileny Skoczko jest doskonałe. A fragmenty książki publikuję dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera „Jesieni” 31 sierpnia.