Kulturalne salto mortale

Maslowska _ Jak przejac kontrole nad swiatem_m

@Wydawnictwo Literackie

Trochę późno zabrałam się za nową Masłowską, ale to wszystko przez początek wakacji: okazuje się, że wypoczynek strasznie męczy. Jak się okazuje, w tym czasie Masłowska wykonała salto mortale w głębinach naszej popkultury, i to w iście mistrzowskim stylu.

Książka zatytułowana „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” to już drugi Masłowskiej tom, w całości złożony z felietonów, jakie autorka pisała od kilku lat dla strony dwutygodnik.com. Dla nas bada rewiry świata porzuconego na marginesach popkultury. Ze skrawków i wycinków kultury niskiej, śmieciowej albo wręcz zapomnianej buduje jej całkiem zręczny pomnik, nie zapominając o sobie – narratorze tego śmietnika. Udaje jej się ukuć spójną historię o własnych uprzedzeniach i widzeniu tego świata, bez tracenia (ani na minutę) wrodzonego poczucia humoru i co cenniejsze – poczucia obciachu. Taplając się w tym śmietnikowisku kultury zawsze zauważa coś, czego być może postronny obserwator by nie zauważył (lub coś, co ktoś przepatrzył).

z21771026Q,Zabrano-mi-ojczyzne--Przechwycono-jej-symbole--fla

Dorota Masłowska

Obiera sobie za cel pozornie łatwe, zastygłe już w czasie i na małym ekranie legendy, miejsca, ludzi: serial „W labiryncie”, „Big Brothera”, Magdę Gessler, program „Azja Express”, discopolo, zespół Bajm, film „Szamanka”, serial „Dynastia”… Ale przede wszystkim podsłuchuje: ludzi, zdarzenia, ruch uliczny, strzępy rozmów w autobusach, dając nam celną obserwację nas samych, biednych, upozorowanych na uładzonych, „ą-ę” konsumentów tego ścieku popkultury. A słuch Masłowska-pisarka i wokalistka ma świetny. Doskonałe obserwacje natury psychologicznej wykwitają tu jak kwiat szkarłatny na bagnie, opisywanym przez nią z lubością. Czyta się to leciutko, z podziwem dla umiejętności językowych Masłowskiej, która przy całej tej lekkości nie rezygnuje z brawury intelektualnej. Zaskakuje przy tym śmiesznymi metaforami, co nie znaczy, że my wyłącznie rechoczemy: to czasem śmiech przez łzy. I żeby nie było, że Masłowska obwieszcza śmierć popkultury – wręcz przeciwnie, to, że się dobrze bawi, pisząc o niej, świadczy o tym, że ma się ona świetnie.

Czego jeszcze nie wiemy, czego byśmy się  nie mogli dowiedzieć o ostatnich trzydziestu latach życia w Polsce od Masłowskiej? Pisarka jest dzieckiem lat 90. i je głównie opisuje, ale także z zapierającą dech w piersiach dezynwolturą tłumaczy fenomeny popkultury lat ostatnich, wkładając na nie zielony garnitur prezesa PSL-u, Pawlaka, czy wnioski społeczno-polityczne. Pokazuje, że myśmy się tak naprawdę na przełomie tysiącleci i dekad wcale nie zmienili. Że politycznie parliśmy do przodu, a jako społeczeństwo przebieraliśmy się w odświętne ciuchy, ale gdzieś tam w nas wciąż została ta przaśna kultura, której się trochę wstydzimy, a trochę za nią tęsknimy. Ona się z nami zrosła, jak huba z dębem, i nic się na to nie da poradzić.

 

27116_c

kadr z filmu „Szamanka” Andrzeja Żuławskiego

Aż żal, że w takiej książce zabrakło historii na miarę tej z debiutu, jakiegoś zdrowego romansu, który pozwalałby nam trochę przełamać śmietnik romantycznym salonem. Na przykład takiego, w którym pewna dziewczyna wie, że będzie tylko z mężczyzną, którego pokochała i miała go mieć. I że jeszcze będą mogli się znów zobaczyć. Nawet gdyby u Masłowskiej, jak to u niej, historia ta wybrzmiała kampowo albo egzystencjalnie, to i tak byłaby dobrym epilogiem dla tej książki. A dlaczego ta książka, czyli ten zbiór felietonów jest tak dobry? Bo Masłowska już wie, że nic jej nie ogranicza: ani język, ani estetyka, ani target, czyli czytelnik. Jest ona zjawiskiem osobnym, z czego zdaje sobie sprawę doskonale, dlatego zalecam Państwu serdecznie czytać ten tom i jeszcze raz czytać.

Ulatniam się szybko

czeslaw_bio

Muzyk, wokalista, szef firmy odzieżowej, gwiazda reklamy. I pan z telewizji. Czesław Mozil zaczynał w Polsce skromnie, ale teraz jest wszędzie. Mimo to utrzymuje: – Dla niektórych jestem celebrytą, a dla innych artystą. Wkrótce się przekonamy, czy ma rację. Właśnie ukazał się jego trzypłytowy album. Temat mocny: polscy emigranci. Tę rozmowę przeprowadziłam w czerwcu 2014 roku dla „Zwierciadła”. Wywiady z Czesławem to emocjonalny rollercoaster – ale ja to uwielbiam! 

Anna Gromnicka: Chodzisz czasem do Tesco?  

Czesław Mozil: Na Pradze, gdzie mieszkam, nie ma Tesco, ale w Biedronce na Wilanowie, gdzie mieszkała bliska mi kobieta, bywałem często. Czemu miałbym tam nie chodzić?

Dorota Masłowska poświęciła swoją piosenkę „Chleb” ludziom, którzy mają „blisko do Żabki”. Niektórym się to nie spodobało.

Nie rozumiem tego oburzenia. Każdy chodzi do jakiejś Żabki, Tesco, Biedronki czy Reala. W „Chlebie” Masłowska poruszyła ten sam temat, co przed dziesięciu laty w „Wojnie polsko-ruskiej” – temat mentalnego dresiarstwa. Zrobiła to inteligentnie, z przymrużeniem oka, błyskotliwie. Jest artystką i ma do tego prawo. Bawi się świetnie różnymi polskimi stereotypami. Chociaż z drugiej strony, nie jestem pewien, czy fascynacja ‚dresem’ pod Żabką nie jest już przypadkiem passe…

Dlaczego? 

Bo ‚dres’ jest już oswojony. Sam mam znajomych wśród dresiarzy. Kręcą mnie dresiary, są wśród nich moje fanki, nie mam żadnego problemu z ‚dresem’.

Poważnie? Dresiary słuchają twojej muzyki? 

Nie, no skąd, one znają mnie z telewizji, jako jurora w programie X-factor, w TVN. Uwielbiam, jak mówią: „nie znam ani jednej twojej piosenki”, albo: „nie podobają mi się twoje piosenki, ale ciebie lubię”.

Jest ci przykro? 

Nie ma nic złego w tym, że ktoś rozpoznaje mnie, ale nie wiąże z muzyką, którą gram. Taki los pana z telewizji.

Twój pierwszy zespół, założony jeszcze w Danii, nazywał się Tesco Value. Opowiadałeś, że jak byłeś młody, na obozie harcerskim, spotkałeś dwie dziewczyny, które naśmiewały się z Ciebie, że kupujesz wszystko w Tesco. Wstydziłeś się biedy? 

Tesco Value to była trochę przewrotna nazwa. Chodziło w niej o muzykę ulicy, podniesioną do rangi sztuki. Poza tym ja naprawdę nigdy nie miałem w głowie takich kategorii – lepsze dzielnice, gorsze, droższe sklepy, lepsi ludzie. Nigdy nie uważałem, żeby bieda była czymś wstydliwym.

Teraz jesteś gwiazdą, więc mógłbyś nie chcieć pokazywać się tam, gdzie chodzą zwykli ludzie. 

To gdzie miałbym chodzić? Wszędzie są ‚zwykli’ ludzie. Poza tym, jak idziesz do niewielkiej, słodkiej Żabki przy domu, gdzie nie ma tłumu i wszyscy są sobie równi przy tej miniaturowej kasie, to masz szansę na zakupy incognito. A jeśli pójdziesz do Almy czy Złotych Tarasów, gdzie tylko czekają przy drzwiach na twój autograf, z miejsca tracisz spokój i anonimowość.

A ty rozdajesz autografy? 

Chętnie, ale nie chcę tego robić zawsze i wszędzie. Takich notorycznych łowców autografów nazywam zombie: w dużych centrach handlowych zombie wypatrują znanych ludzi, którzy czasami przychodzą tam na luksusowe zakupy. Dlatego unikam takich miejsc.

Od naszego ostatniego spotkania minęły dwa lata. Byłeś wtedy na początku drogi w X-factorze. Fani nie mogli uwierzyć, że „się sprzedałeś” do komercyjnego programu. A ty im odpowiadałeś: „pan z telewizji – to ja”. Telewizja cię nie rozpuściła? 

Nie.

Ostatnio chyba tłumaczyłeś się z bycia celebrytą w „Dużym Formacie”. Po co?

Właściwie nie wiem, dlaczego muszę się tłumaczyć z tego, że jestem celebrytą, bo przecież jestem nim. Dla innych jestem nadal (dzięki Bogu) muzykiem, ale nie chcę być fałszywy i nie chcę być ludziom obojętny. Dlatego staram się być takim „nietuzinkowym, nieszablonowym celebrytą”.

I mam uwierzyć, że sodówa ci jeszcze nie uderzyła ci do głowy? 

Czasami mi odbija, ale trzymam się w pionie. Mam jedną zasadę: nie ładuję się w sytuacje niekomfortowe. Unikam klepania po plecach, chociaż przecież chodzę na imprezy ze znanymi ludźmi, unikam kupowania mnie przez innych, dla ich małych celów. Nie znoszę też sytuacji, w których musiałbym się komuś podlizywać.

Co wtedy robisz? 

Ulatniam się szybko. Ale jeśli ktoś nadepnie mi na odcisk – nie odpuszczę. Potrafię się bić o swoje. Showbiznes to także ludzie, którzy spotykają się każdego dnia z tymi, których nie znoszą. Nie umiem brylować, ale myślę, że to kwestia charakteru. Nie zginałbym karku, nawet gdybym nie dorobił się statusu osoby medialnej, bo nie potrafię.

Po trzech latach od startu „X-factora” wciąż masz tych samych przyjaciół?

Tak. Wciąż spotykam się ze starymi znajomymi – o, właśnie dzwonią! – z którymi mogę wyskoczyć na mecz, na piwo do baru, pogadać o przyszłości, szczerze i bez uważania na słowa.

Nie chce mi się wierzyć, że nie lubisz swojej sławy. 

Hm. Lubię to, że różne rzeczy mi się udają. Czuję się wtedy ogromnie szczęśliwy. Chciałem śpiewać i grać – mam zespół. Chciałem żyć z muzyki – żyję. Chciałem być panem z telewizji – jestem. Chciałem stworzyć linię ubrań dla dzieci – stworzyłem. CZESIOCIUCH, marka, którą stworzyłem z Dorotą Zielińską, zrobiła limitowaną kolekcję dla RESERVED KIDS i trafiliśmy do ponad 100 sklepów w całej Polsce. Mam szczęście. Miałem takie małe marzenie, żeby razem z Dorotą Zielińską zmienić obyczaje dziecięcej mody w Polsce i myślę, że dziś jesteśmy fajną alternatywą dla innych marek dziecięcych.

To teraz na twojej Pradze traktują cię pewnie jak celebrytę? 

Ludzie z Pragi uważają mnie za najzwyklejszego gościa pod słońcem. Nie jestem dla nich „celebem”. Często ucinamy sobie pogawędki, bo zwykle bywamy w tych samych, okolicznych, ukochanych knajpach. Ale możliwe, że mnie jest łatwiej.

Dlaczego? 

Ponieważ byłem wychowany tak, żeby nie dzielić ludzi. Mama przypomniała mi ostatnio moją rozmowę z dzieciństwa, z moją ciotką (wśród emigrantów na znajomych rodziców mówi się „ciociu”, „wujku”, to pewnie sprzyja poczuciu bliskości). Miałem wtedy dziesięć lat, mieszkaliśmy w Danii. Jej przyjaciółka głośno narzekała na emigrantów muzułmanów, tych „brudasów”, którzy przyjeżdżają i zabierają innym „porządnym”, „prawowitym” obywatelom socjal. „Ciociu, a my kim niby jesteśmy?”, zapytałem oburzony. „Kim ty jesteś? Też emigrantką, która nie pracuje i korzysta z zasiłku obcego państwa”. Powiedziałem, że sobie nie życzę, żeby ciocia tak mówiła o moich kolegach z podwórka, też muzułmanach. Moja rodzina była zszokowana tym wystąpieniem. A ja nigdy nie rozumiałem jak ktoś mówił: „ci inni, obcy”. Ja naprawdę lubię wszystkich ludzi. Emigrantów też.

Wydajesz trylogię płytową, poświęconą emigracji polskiej. Też będzie ostro?

Bardzo! Pokażę różne mocne obrazki z życia polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii, Danii, Irlandii. Z Michałem Zabłockim, który pisze mi od dawna teksty, długo zbieraliśmy takie anegdoty. Są bardzo prawdziwe.

Gdzie je zbierałeś? Na ostatniej trasie Czesława Śpiewa po Wyspach? 

Też, ale przede wszystkim z własnego życia, obserwacji i funkcjonowania na dwa domy, w Polsce i Danii. Wśród tych obrazków są prawdziwe perełki socjologiczne. Na przykład po czym poznać gdzie mieszkają Polacy w Kopenhadze? Po wielkich skupiskach telewizyjnych anten satelitarnych: polsatowskich, tvn-owskich, różnych.

Jacy są ci polscy emigranci z najświeższego rzutu? Jak ty kiedyś, jeszcze w Kopenhadze? 

Zawiedzeni. Oni nie są tacy, jak ja wówczas. Emigracja potrafi być dziś straszna. Pamiętam, jak kiedyś przejeżdżałem przez Edynburg i zobaczyłem wielki napis, nasprejowany na murze: „Nie wybaczę ci, Polsko”. Aż mną trzepnęło. Od razu, w nocy, chwyciłem za telefon. „Michał”, mówiłem rozgorączkowany do Zabłockiego, „musimy zrobić o tym płytę”. Nie dawało mi to spokoju. Niedawno występowaliśmy dla Polonii w Anglii, na koncert przyszło kilkuset Polaków. Zacząłem od dość niewyraźnego monologu, ale jak to ja, popełniłem jakiś błąd językowy. Zauważyłem, że publiczność się śmieje. Zapytałem: „Co, szanowni państwo, kaleczę ten nasz język polski, nie?” Przytaknęli ochoczo. „Ale wiecie, że jak wasze dzieci, wnuki, wrócą za 15 lat do Polski, to tak samo, albo nawet gorzej, będą mówić po polsku? Też będą tacy śmieszni, jak ja”, powiedziałem. Zapadła głucha cisza. Nikt się już nie odezwał ani słowem. Uświadomili sobie, że ja też jestem emigrantem.

Twoja mama była polonistką. Uczyła cię języka? 

Może mógłbym się nauczyć lepiej polskiego i mówić tak perfekcyjnie, jak ona. Ale ja po prostu jestem ignorantem językowym i zaczynam teraz kaleczyć duński, mieszkając w Polsce. Potrafię dobrze mówić, gdy trzeba zrobić dubbing albo zaśpiewać w studiu. Jednak na co dzień lubię tę moją „wykrzaczoną” polszczyznę. Ona jest zgodna z moją naturą. Gdybym się bał otworzyć buzię, bo robię błędy mówiąc po polsku, to bym milczał.

Na twoim albumie jest też twoja historia? 

Tak, są tam wspomnienia z mojej pierwszej roboty. Przez dwa lata pracowałem w Danii jako tłumacz na budowie dla robotników z Ostrowca Świętokrzyskiego. Potem założyłem własną firmę, zrobiłem w ten sposób dwa mieszkania, zatrudniałem dwóch chłopaków. Tych historii z życia emigracji mam na pęczki: od tragicznych ofiar Polaków pracujących we Włoszech i Anglii, po żartobliwe scenki z życia codziennego Polonii.

Nie obawiasz się reakcji ludzi? 

Wiem, że za nagranie tego albumu dostanę kopniaka w tyłek. To będą trudne historie emigranckie. Ostatnie 6 lat gramy dla Polonii i uwielbiamy to. Chciałbym jeszcze kiedyś móc występować dla Polaków zagranicą. Sam mam bliskie osoby, które tęsknią za krajem, chociaż w życiu się do tego nie przyznają. Uważam, że to hipokryzja. O tym też nie mówi się w kraju. Chcę ten temat poruszyć. Daję ludziom prawo do bólu, do bycia wściekłym na rzeczywistość, na brak perspektyw. Ale sobie daję prawo do pokazania ich różnych historii, czasem w krzywym zwierciadle i zabrania głosu na ten temat.

Dajesz emigrantom prawo do rozgoryczenia na Polskę? 

Ostatnio powiedział o tym głośno Jerzy Janowicz. Na pewno go poniosło trochę, ale Janowicz przecież zanim się przebił, miał totalnie pod górkę. I wszyscy o tym wiedzą, tylko nikt nie mówi. Takich Janowiczów jest więcej. To trochę tak, jakby ktoś tym uzdolnionym mówił: „masz talent – radź sobie sam”. Nie wymagajmy dyplomacji od wszystkich zawiedzionych, tych, którym państwo nigdy nie pomogło. Nie wymagajmy od absolwentów, którym każe się założyć firmę, żeby płacili 800 złotych ZUS-u, skoro potem dobija się ich jednym paragrafem za brak faktury, czy źle wypełnioną rubrykę. To samo dotyczy artystów.

A ty dałbyś wszystkim stypendia? 

Nie żartuj. Nie namawiam do dawania wszystkim po równo. Zanim przyjechałem do Polski, pracowałem w Danii, potem miałem knajpę, a wieczorami graliśmy. Żaden artysta nie przyzna się do takich rzeczy, ale wielu twórców w Kopenhadze przez dwa, trzy dni w tygodniu, czasem dłużej, pracuje na swoje utrzymanie: w barze, za komputerem, z ciężkim sprzętem. Mało kogo stać na życie z muzyki. Ja też tak pracowałem i przez wiele lat dokładałem do koncertów. Bywało, że w trasie dokładałem 2-3 tysiące na zespół i benzynę. W naszej branży nie jest łatwo, ale jak się spojrzy na inne dziedziny, to myślę, że my, artyści, nie powinniśmy się skarżyć.

Nie podoba ci się Polska? 

Ależ ja kocham Polskę! I absolutnie nie mogę narzekać, ale widzę, że to nie jest kraj dla słabych ludzi. Ani dla tych, którzy sobie nie poradzą bez pomocy państwa. Na szczęście to się trochę zaczyna zmieniać.

O czym teraz marzy Czesław?

O skończeniu trzypłytowego albumu, poświęconego emigrantom. To mój jedyny cel.

Kiedyś marzyłeś o stabilizacji, wspólnych dwóch talerzach na stole. A teraz? 

Nie spieszy mi się do zakładania rodziny.

Dlaczego? Wychowując dzieci, można świetnie poznać samego siebie i zacząć się zmieniać. 

Widzisz, to fajne, co mówisz i jestem pewny, że to doświadczenie jeszcze przede mną. Ale w tym momencie dziecko siłą rzeczy uruchomiłoby całą lawinę zobowiązań, zmian, deklaracji, na które nie jestem jeszcze gotowy. To, że na razie nie mam dzieci ani żony, jest moją świadomą decyzją. I nie będę ściamniał: nie: „raczej” i nie: „za chwilę”. To nie jest ten moment.

Chodziło mi o to, że dziecko uruchamia też w tobie różne rzeczy. Ja na przykład nie sądziłam, że to będzie głośny człowiek z tak silnie umotywowanym własnym zdaniem. Pokorniejesz. 

Hm. A ty jako dziecko nigdy nie miałaś własnego zdania?

Dobre pytanie. Chyba się łatwiej dostosowywałam niż ty. Wstrzeliłam się w sam środek wyścigu szczurów. A jeśli był bunt – to raczej koncesjonowany. 

Ze mną było trochę inaczej. Jestem człowiekiem samoświadomym i muszę przyznać, że dość wcześnie poznałem siebie. Miałem na to czas, a rodzice dali mi taką możliwość: swobodnie wybrać to, kim chcę być i co chcę robić w życiu. Jestem im za to wdzięczny.

Czegoś żałujesz? 

Zawsze żałowałem tylko  jednego – że nie zostałem aktorem. Teraz to nadrabiam z nawiązką.

No, ale w tym natłoku telewizji, nagrań, płyt, reklam, filmów z tobą, które się ostatnio pojawiły, starcza ci czasu na prawdziwsze, głębsze emocje? 

Prawdą jest, że w tej chwili całe swoje życie muszę dokładnie planować, bo inaczej by się nie dało, ale moja codzienność to także te zwykłe, ale bardzo prawdziwe uczucia. Posiadanie żony, dziecka nie jest gwarantem przeżywania wszystkiego głębiej i prawdziwiej. Wydaje mi się, że wyczułem idealny stan umysłu, w którym chciałbym być.

Na czym on polega?

Chłonę wszystko jak gąbka i żywo reaguję na wszystko, co mi się zdarza.

Muzyka wciąż jest na pierwszym miejscu? 

Był taki moment, już po tym, jak zacząłem być jurorem w X-factorze, że się bałem, czy będę jeszcze potrafił zrobić dobrą muzykę. „Czy odkryję ją w sobie?”, zastanawiałem się wciąż. O to, czy będę się nadal zajmował śpiewaniem i graniem, byłem spokojny. Nie wiedziałem tylko, czy uda mi się znów nagrać dobrą płytę, świetną, taką, jak kiedyś. I podświadomie czekałem na wenę, tęskniłem za nią. A ona nie nadchodziła… Zaczynałem się już denerwować. Aż się przydarzyło natchnienie – dzięki Bogu wróciło! To właśnie był początek mojej „emigranckiej” płyty.

Jakie to uczucie? 

Ech, to chyba tak jak z zakochaniem. Przychodzi nagle i pochłania cię całkowicie. I znów czuję się, jakby ktoś dopiął mi skrzydła. Poważnie!