Zapominanie

brzoska_gaw

Pisałam już wcześniej o płytach Wojtka Brzoski i Dominika Gawrońskiego – wtedy występowali w osobnych składach, jeden z Łukaszem Marciniakiem i Marcinem „Cozerem” Markiewiczem, drugi z Piotrem Figlem, a teraz powracają do dawnej współpracy. A przecież katowicki projekt poety Brzoski i producenta i muzyka Gawrońskiego ma już na koncie dwa albumy: „Nunatak” (2013) i „Słońce, lupa i mrówki” (2015).

Po czteroletniej przerwie powracają znakomitą płytą zatytułowaną „Zapominanie”. Katowiczanie nie udają kogoś innego niż są: Brzoska – eksperymentującym ze skojarzeniami poetą, który nie usiłuje nam wmówić, że potrafi czy chce śpiewać, a Gawroński – eksperymentującym z elektroniką producentem. Całość robi zdumiewające wrażenie. Nikt z fanów Gawrońskiego nie musi być fanem współczesnej poezji, a fani Brzoski niekoniecznie są tymi, którzy tłumnie nawiedzają festiwale takie jak Tauron.

A jednak „Zapominanie” się broni, właśnie dlatego, że serwuje słuchaczom tak zróżnicowane bodźce. Z jednej strony mamy trudną w odbiorze, badającą meandry ludzkiej natury poezję Wojtka Brzoski i jego beznamiętną melodeklamację, z drugiej –  electropop i downtempo w wykonaniu Gawrońskiego. I nawet jeśli jest to dość dalekie od klasycznych brzmień Detroit soundu, to trudno sobie wyobrazić odleglejsze skojarzenia niż z werbalnym studium rozkładu duszy i ciała w wykonaniu Brzoski. A zarazem gra to znakomicie!

Gawroński jest chłodny, stonowany i precyzyjny do bólu. Chłód tej nowoczesnej muzyki kapitalnie koresponduje z filozoficznymi pytaniami Brzoski.

Brzoska z płyty na płytę zresztą pisze coraz lepsze wiersze, coraz to intensywniej badające naturę wszechrzeczy i coraz głębiej wchodzące pod podszewkę świata. Jego melodeklamacje są też coraz lepsze, coraz bardziej intymne.

Jest skupiony i precyzyjny, bardzo świadomie odmierza metrum wiersza, czasem dla lepszego efektu zmieniając składnię. Może właśnie ta precyzja jest łącznikiem między nim a Gawrońskim? Brzoska jest też coraz śmielszy i dojrzalszy w tych swoich poszukiwaniach egzystencjalnych i w opisywaniu miłości, o czym niech zaświadczy ten wiersz, zamieszczony na płycie:

droga

 

            kiedy wywołujesz moje imię

w ciemni snu

 

ono wywołuje twój uśmiech

na samo wspomnienie.

 

i kiedy oddalenie

nie ma żadnego znaczenia

 

bo kiedy zasypiasz na ekranie

i tak zaraz mam ten film pod powiekami

 

kiedy znaczysz mi  „światy”

pozornie bez znaczenia

 

i kiedy uciekasz w „dobranoc”,

a ja cię wyławiam z odmętów ekranu.

 

i kiedy się zbliżasz i jesteś

tak bardzo niecierpliwa.

 

i kiedy się oddalasz, a ja podróżuję za tobą

wszystkimi możliwymi

 

drogami.

W innym utworze, „Katzenspielzeug”, Brzoska ustępuje miejsca Gawrońskiemu, któremu udało się utrzymać ten numer w stylistyce electro-popu lat 90. To jedyny utwór, w którym Wojtek próbuje śpiewać, powtarzając jak mantrę refren – „Katzenspielzeug, katzenspielzeug”. W odrealnionym muzycznie „Kapłani i androgyni” twórcy składają hołd Davidowi Bowiemu. Mój ulubiony kawałek to „Szyfry”, w których Wojtek deklamuje tak:

 

dzięki krzyżówkom

wiemy więcej niż

 

bóg.

 

na krzyżu

musimy o tym milczeć

 

aż po grób.

 

rozpięci na ramionach

liczb nie powiemy

 

już nic.

 

początkiem szyfru jest

miłość, niespokojna

jak wojna

 

cyfr.

I jeszcze tytułowe „Zapominanie”, w którym okrutny czas każe nam zbyt szybko dorosnąć i potknąć się o zimną, niewypitą kawę. Każe znaleźć odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzieć nie sposób. Tak, jak nie odpowiada na nie Brzoska. On tylko zadaje te pytania i robi to po mistrzowsku. Polecam Państwu tę niezwykłą płytę.

Poniżej utwór z płyty „Słońce, lupa i mrówki” katowickiego duetu, zatytułowany „Annie Leibovitz fotografuje niebo dla Susan Sontag” (z udziałem klarnetu basowego Mikołaja Trzaski) – brak mi jeszcze materiału z nowego albumu „Zapominanie”, który będzie dostępny w sklepach w drugiej połowie lipca.

 

Brzoska i Gawroński „Zapominanie”, 8/10

 

 

 

 

Podsumowanie literackie 2018 roku

olga tokarczuk

Olga Tokarczuk

Wprawdzie 2018 już za nami, ale czas podsumowań jeszcze się nie zakończył, bo do ostatniej chwili ukazywały się książki ważne i ważniejsze. Wybrałam kilka, co do których jestem pewna, że dokonują pewnego wyłomu w naszym myśleniu o świecie i o nas samych. Jest w nich wszystko co być powinno w dobrej literaturze: miłość, śmierć, rozpacz, utrata, smutek, tęsknota, kawał historii, groteska, a nawet horror. Te, które ominęłam, też są świetne, ale prawdopodobnie nie na tyle, by nami wstrząsnąć. A te książki – wierzę w to – to potrafią. Kolejność przypadkowa – voila!

 

malgorzata rejmer

„Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, Małgorzata Rejmer, wyd. Czarne

Z niezwykłą, rzecz by można poetycką czułością opisuje Rejmer Albanię czasów Envera Hoxhy i Albańczyków – ludzi schwytanych w pułapkę reżimu. To właśnie o tym, trwającym niemal 50 lat okresie rządów Hoxhy, i o postępującej izolacji jego poddanych pisze Rejmer.

Ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że to li-tylko książka historyczna. Małgorzata Rejmer daje w niej głos ofiarom tyranii komunistycznego przywódcy, którym w jakiś cudowny sposób, jak i innym zamkniętym za żelazną kurtyną, udało się pokonać obezwładniający izolacjonizm systemu i przetrwać prześladowania. To swoisty reportaż o bólu i cierpieniu tych, którzy bez momentów odwilży starali się przeżyć na co dzień w Albanii.

Jakiej prawdy uniwersalnej dowiadujemy się z tej książki? Ano takiej, że strach, krzywda i poczucie zagrożenia w różnych systemach politycznych mają jedno oblicze – właśnie takie, jak naszkicowała autorka tej poruszającej książki. Do tego dochodzi język – na poły poetycki, na poły reportażowy, pozbawiony zbędnego patosu, opisujący ból i strach w sposób, który musi zostać wysłuchany, choćby dzieliły nas od tamtejszej rzeczywistości tysiące kilometrów i lata świetlne doświadczeń. W tym literackim reportażu świetnie broni się właśnie język. Rejmer nie ukrywa, że pragnie zuniwersalizować opisywane doświadczenie. Pisze, że ocaleniem od zniewolenia może być tylko drugi człowiek i choćby skrawek jego solidarności. Czyż nie brzmi to nam znajomo?

 

 

tokarczuk_1

„Opowiadania bizarne”, „Bieguni” (Nagroda Bookera), Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie:

2018 r. to dla Olgi Tokarczuk przede wszystkim wielki triumf w postaci międzynarodowej nagrody Booker Prize i nominacji do National Book Award. Pierwszą z tych nagród Tokarczuk zdobyła dzięki przekładowi „Biegunów” czyli „Flights” w mistrzowskim tłumaczeniu Jennifer Croft. Wystarczy dodać, że tegoroczny polski nakład tej powieści, wydanej przecież przed 11 laty, przekroczył  już 100 tys. egzemplarzy – co oznacza wielki sukces.

Tokarczuk to obecnie jedyna polska pisarka tak znana na Zachodzie, która podejmuje w swoich książkach problematykę ucieczki do wolności i pęknięcia między powinnością bycia tu i teraz a oddawaniu się podróżom – wszystko jedno, czy tym rzeczywistym, czy tym w naszej głowie. Podróże stwarzają jedyną w swoim rodzaju potrzebę iluzji na prywatny użytek, bycia trochę bardziej na bakier ze sobą. Pisarka dołącza do grona tych pisarzy zachodnich, którzy poruszają tematykę wykluczenia i migracji – oczywiście na swój, poetycki sposób. Prawdopodobnie to stało się przyczyną, dla której Tokarczuk doceniono na niwie międzynarodowej.

Do takich książek jak „Bieguni” czy „Księgi Jakubowe” dołączyły w tym roku „Opowiadania bizarne”, czyli zbiór mniejszych form prozatorskich Tokarczuk, długo wyczekiwany. Czego tu nie ma! Jest fantastyka, zmiksowana z przeszłością i przyszłością, jest też pewna forma groteski i przerysowania. Nie sposób przykładać do tej książki miary normalności i zwykłości. Tokarczuk podróżuje po manowcach pewnych doświadczeń i strachów, przy czym wciąż pozostaje zakorzeniona we współczesności, w tym, co nas dopiero czeka. Naprawdę są to zaskakujące opowiadania, jak zapewnia wydawca, dzięki którym zupełnie inaczej patrzymy na to, co nas otacza.

 

ostrowska

„Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”, Joanna Ostrowska, Wydawnictwo Marginesy

Książką tą mierzymy się z kolejnym tabu w naszej kulturze – pracą seksualną kobiet. Do tej pory nie było na nią miejsca w popularnym dyskursie. Milczała o nich prasa, brakowało wystaw i książek, które dotykałyby problematyki przymusowej pracy seksualnej. Jest z tym tematem trochę tak, jak z tematem słynnych comfort women – kobiet zmuszanych do świadczenia usług seksualnych Japończykom w czasie wojny. Japonia do dziś nie uporała się z tym problemem, oficjalne źródła rządowe próbują nawet zaprzeczać, że do takiej pracy dochodziło.

U nas temat ten podjęła Joanna Ostrowska, która z pasją naukowczyni, ale też i feministki odkrywa przed nami kolejne karty tej mrocznej historii. Rekonstruuje miarę opresji, a także system podległości, w które w czasie wojny zostały wplątane kobiety. Jedną z przyczyn, dla której wciąż pozostawało to tabu była ta, z powodu której uważano, że te kobiety były pozbawione wszelkiej moralności lub, że pochodziły z nizin społecznych.

Ostrowska umiejętnie prowadzi nas przez labirynty ucisku, bólu, strachu, wyparcia, pokazując, ze kobiety, zmuszane do pracy seksualnej skrzywdzono podwójnie – raz poprzez stworzenie systemu opresji, po raz kolejny zaś poprzez ich wyparcie ze świadomości społecznej. Udaje jej się zebrać skrawki wspomnień, zdań, nielicznych dokumentów, jakie zostały z tamtych czasów, udowadniając zarazem, że w ten sposób przefiltrowane, mają one wpływ na życie kobiet współczesnych.

Jej tytaniczna praca odsłania przed nami nieznane, mroczne historie, pokazując, że mamy wpływ na ich przyswajanie, na to, co z tą wiedzą zrobimy. Obyśmy dobrze spożytkowali ten dar.

­­

 

saunders

„Lincoln w Bardo”, George Saunders, wyd. Znak

Akcja ma miejsce 25 lutego 1862 roku na waszyngtońskim cmentarzu, gdzie dopiero co pochowano Williego Lincolna, zmarłego na tyfus jedenastoletniego syna Abrahama, prezydenta USA. Gdy chłopiec, a po nim jego ojciec, przybywa do tytułowego bardo, wokół niego zbierają się duchy umarłych i rozpoczynają dysputę, która potrwa całą noc.

Następuje wyparcie – duchy umarłych nie wierzą w to, że umarły. Sądzą, że są czymś w rodzaju na wpół zwiędnietych ciał, do których życie może jeszcze – wierzą w to – powrócić. Zamiast trumien mają więc szpitalne skrzynie, podobnie i cały cmentarz przeistacza się w ich opowieściach w gigantyczny szpital-lazaret. Monologi duchów to w istocie krótkie opowiadania, które skrzą się dowcipem i czarnym humorem. Jest w nich też mnóstwo bólu i cierpienia, tęsknoty za dotykiem ludzkiego ciała i za rozmową.

Podobnie rzecz ma się z synem prezydenta Lincolna, Williem. Willie nie chce wierzyć w swoją śmierć, czeka, aż przyjdzie do niego ukochany ojciec. By nie powielać losu współtowarzyszy, a co za tym idzie uciec przeznaczeniu, Willie musi zaaprobować fakt, że został oddzielony od ojca, czyli umarł. Dialogi te tworzą głosy bliskie naszym „Dziadom”.

A co nam pokazuje Saunders tą swoją pierwszą książką (bo to debiut jest, i jakże błyskotliwy!)? Pokazuje, że w pisaniu chodzi o to, żeby mierzyć się z prawdą, pisząc niewiarygodne historie niemanierycznie, ale z dużą dozą nieprawdopodobieństwa i w aurze niezwykłości. Pokazuje też, że najlepiej opowiada się fikcyjne historie, bazując na realizmie przedstawionych dialogów.

Bo jakże realne są przedstawione postaci: żołnierz, zhańbiony urzędnik, morderca, ofiara gwałtu, narzekający naukowiec, młody mężczyzna, który próbował się zabić po tym, jak został odtrącony przez innego mężczyznę, myśliwy, który zabijał niedźwiedzie i jelenie, matka trzech córek, starszy pan, którego uderzyła w głowę spadająca deska i zmarł zanim się przespał ze swoją młodą, piękną żoną. I Willie – ofiara tyfusu, cudowne dziecko, które odeszło za wcześnie.

Książką tą Saunders udowadnia, że potrafi też świetnie i czule pisać o miłości: z lekkim dotknięciem humoru, na niezłym spidzie, bez popadania w tanią nostalgię czy sentymentalizm. Najlepsza książka tego roku.

 

bielawski

Dom z dwiema wieżami, Maciej Zaremba Bielawski, Wydawnictwo Karakter

Książka polskiego emigranta jest wyjątkowa z trzech przyczyn: językowej (brawa dla wirtuozerskiego przekładu ze szwedzkiego autorstwa Mariusza Kalinowskiego), konstrukcyjnej i tematycznej – opowiada o polskim antysemityzmie. Zaremba Bielawski musiał wyemigrować z Polski po 1968 r. wraz rodzicami, dwójką psychiatrów żydowskiego pochodzenia.

Miał wówczas 18 lat i do tej pory nie przetrawił tej historii w sobie. Okazją stał się dopiero „Dom z dwiema wieżami” – monumentalna, głęboko prywatna powieść o historii bohatera, jak i polskiej historii. W książce tej reporter składa bowiem ze sobą kilka równoległych opowieści, które razem dają obraz samego siebie – samego Zarembę Bielawskiego.

Fikcja miesza się tu z dokumentami, przeszłość i fakty z niej utkane oraz domysły pokazują jak w soczewce historię Polski, którą przecież tak dobrze znamy. Ale autor kontrapunktycznie uzupełnia tę historię o prywatną i tę polskiego antysemityzmu.

Niczym rasowy śledczy odsłania karty mrocznej historii, praktycznie palcem pokazując winowajców – antysemicką nagonkę, która niczym za dotknięciem magicznej różdżki przeistacza się w ponurą rzeczywistość. Plus jak to jest napisane! Ukłony dla autora.

 

szczygiel

„Nie ma”, Mariusz Szczygieł, wyd. Fundacja Instytut Reportażu (Dowody na Istnienie)

Reportaże, eseje, opowiadania i zwierzenia. Czyli niemal – autobiografia! Według Szczygła już sam wybór tematu mówi coś o reportażyście, nie da się tego przykryć żadnymi innymi faktami. Co mówi o Szczygle wybór tematu? Że miał nieprzepracowaną traumę? Możliwe.

Ale najciekawsze jest to, jak „Nie ma” traktuje pewne tematy u Szczygła od dawna  obecne – jak choćby prywatne związki autora, czy pewne skłonności samolubne, fakt samego pisania i jego mocy terapeutycznych, czy najważniejsze – związku prawdy z fikcją w książkach. Szczygieł po raz pierwszy od dawna w tej właśnie książce zadaje proste pytania o prawdę w literaturze. Już wcześniej się do tego przymierzał, czego dowodem była książka „Projekt:Prawda”.

Ale tu wybrzmiewa to z całą mocą, deklasując wszystkie wcześniejsze problemy jakie sceptyczni czytelnicy mogli mieć z książkami Szczygła. A o czym jest to książka? O nie ma – o tym momencie kiedy zostajemy sami, bez ukochanych osób, i odczuwamy dojmującą pustkę. Pięknie autor pisze o śmierci. Ludzi zmarłych nie ma i nie możemy nic na to poradzić. Oprócz tego jednak „Nie ma” opowiada o ma – czyli o tym, co nam zostaje.

Najważniejsze jest zaś to, że jest to też książka o miłości i o tęsknocie. Być może jest to też najlepsza książka Mariusza Szczygła i bez wątpienia – jego wielki sukces, nakierowany na zwykłego, szarego, zjadacza liter, który między wierszami, między dobrego rodzaju literackim napięciem i autobiograficznymi tropami będzie, myślę, potrafił uszczknąć z tego coś dla siebie.

 

grzebalkowska

„Komeda”, Magdalena Grzebałkowska, wyd. Znak

Znacie to uczucie, gdy już prawie wyobraziliście sobie coś w sposób doskonały, a nagle wam to umyka? Otóż Grzebałkowska sprawia, że nie umyka. Autorka zebrała gigantyczny „materiał dowodowy” o jednym z najwybitniejszych polskich jazzmanów, legendzie swojego czasu, co imponuje, ale też imponuje sposób podania tego materiału.

Pochodząca ze znakomitej szkoły reportażu „Gazety Wyborczej” i „Dużego Formatu” Grzebałkowska potrafi pokazywać zdaniami całe obrazy, ogląda je przed podaniem nam z każdej strony, unikając tworzenia fikcji, patosu i całej masy zbędnych metafor. Unika kiczu, unika opowiadania o niczym, unika zbędnego przyczynkarstwa, sprawiając, ze historia o Komedzie dzieje się tu i teraz, w naszym mieszkaniu, w dodatku tak świetnie opowiedziana, jakbyśmy sami mieli za chwilę wziąć udział w pochodzie pierwszomajowym w 1956 roku, albo uczestniczyć w ostatnich chwilach życia Komedy.

I tu myśl prywatna o bohaterze tej historii – widocznie tak mamy w żyłach, my Polacy, że tracimy co najważniejszych naszych artystów przedwcześnie. Ile jeszcze ścieżek, takich jak ta do „Dziecka Rosemary” mógłby napisać Komeda, ile zespołów mógłby poprowadzić, ilu jazzmanów rozkwitłoby jeszcze pod jego batutą, tak, jak rozkwitł np. Tomasz Stańko, gdyby nie głupi wypadek – śmierć najbanalniejsza z możliwych. Lektura obowiązkowa dla każdego dobrego Polaka.

 

devi

„Zielone sari”, Ananda Devi, wyd. W Podwórku

Ta książka to przykre i bolesne świadectwo odmawiania kobiecie podmiotowości w patriarchalnym świecie. I rozprawa z różnymi rodzajami przemocy.

Dom w samym środku Mauritiusa. Na łożu śmierci – stary doktor. Wokół niego trzy kobiety: córka wnuczka i duch żony. Śmierć tej ostatniej przed laty stała się skrzętnie przemilczaną tajemnicą. Doktor przez całe życie był rodzinnym tyranem. Teraz, umierając, próbuje podjąć i odtworzyć dawną uprzywilejowaną rolę patriarchalnego despoty. Dzieje się to poprzez wspomnienia, rozmowy i monologi starca.

W tej mrocznej historii chodzi o szowinizm, o pokazanie konstrukcji mentalnej pogardy i o to, że tuż przed śmiercią starego role nagle się odwracają. Nagle z tyrana doktor przemienia się w pionka w grze zemsty. To też symboliczna opowieść o tym, jak tracimy swoje ego w momencie pożegnania się z życiem. Devi daje nam opcję: nienawidzimy tego chorobliwego tyrana, ale jednocześnie zastanawiamy się nad tym, czy mamy prawo nienawidzić człowieka, czy tylko jego ukształtowanej w różnych okolicznościach natury.

Bohater książki jest rozpaczliwie starającym się trzymać swoich twardych zasad egocentrykiem, który nie okazuje empatii nikomu, nawet tym, z którymi przyszło mu się zetknąć na swojej zawodowej drodze. Nie okazał jej też zmarłej żonie. Przez swój upór nie jest w stanie zmierzyć się, skonfrontować z gotowymi do tego córką i wnuczką. W traumie tej rodziny nie ma miejsca na ucieczkę od tych zasad, ustanowionych przez doktora. Nie ma też możliwości porozumienia, bo zasady te ustanawiały twarde rządy męskiej ręki.

Każdego dnia kobiety, coraz bardziej oddalające się od tyrana, doznawały jego dominacji i przemocy z jego strony. „Zielone sari” to też rozprawa z samą patriarchalną kulturą Mauritiusa, które tło społeczne i historyczne wyspy nakłada się na tę oryginalną narrację i daje nam do zrozumienia, że w korzeniach chodzi też o symbole, które występują w książce.

Autorka pisze o tym, jak iluzyjne może być człowieczeństwo, gdy w sytuacji totalnego poniżenia można uznać się za kogoś lepszego od innych. I jak opresyjna jest kultura, która pozwala na to, by krzywdzić tych, których powinniśmy kochać najbardziej. Absolutne mistrzostwo pod względem języka i lektura obowiązkowa, niemal jak książki Coetzeego.

„Zielone sari” jest pierwszą powieścią Anandy Devi, przełożoną na polski. Zalicza się ją do najważniejszych utworów maurytyjskiej pisarki. W 2010 r. dostałą nagrodę Prix Louis-Guilloux. Polecam!

 

 

 

 

 

 

Brodzenie

 

imgres

Podoba mi się ta płyta niezmiernie, choćby dlatego, że stanowi moją ulubioną formułę łączenia poezji z muzyką. Trio Brzoska/Marciniak/Markiewicz to swoisty eksperyment, w którym głos zyskuje pełnoprawną funkcję z gitarą elektryczną i trąbką. Kompozycje Łukasza Marciniaka są otwarte i improwizowane, zostawiają spore pole do popisu Brzosce – jednemu z głównych poetów środowiska śląskiego i polskiego. Wojciech Brzoska ma zresztą tutaj swoje dokonania: wcześniej zabłysnął znakomitymi płytami „Nunatak” oraz „Słońce, lupa i mrówki”, nagranymi z Dominikiem Gawrońskim.

„Mosty” z płyty „Brodzenie” Brzoski, Marciniaka i Markiewicza

W tym albumie podoba mi się sposób na poszukiwanie współbrzmień słowa i dźwięku, tworzący oryginalne plamy brzmieniowe. Swoboda, z jaką muzycy przechodzą od stylu do stylu, od tematu do tematu (perspektywa zagraniczna, czyli utwór o Joan Miró czy ten o Patti Smith, i ta bliska życiu, jak badania medyczne) jest imponująca. Brzoska umiejętnie podsyca atmosferę niedopowiedzenia, jak w „Drun drun”, czy „Mostach”. Moi faworyci to utwór o Patti Smith i Robercie Mapplethorpie oraz „Klepsydra”, w których pojawia się gitara preparowana Łukasza Marciniaka, świetnego instrumentalisty. W tym pierwszym słyszymy Brzoskę, jak mówi:

„to była dziwna noc

w hotelu chelsea

mamy po niej pamiątki na całe życie

– księżyc i błyskawice.

na naszych rękach

i nogach

– tatuaże z marzeń […]”

Niepokojący dźwięk trąbki Marcina „Cozera” Markiewicza w „Mostach” podkreśla klimat wyobcowania, a gitara Marciniaka dopełnia całości. Mimo, że tempo tych słowno-muzycznych zmagań siada pod koniec płyty, to i tak słodko-gorzkie rozważania Brzoski utrzymują tę poezję w ryzach do końca. Jego umiejętności dają sie poznać choćby w świetnym „Od pierwszego wejrzenia”, które opowiada o tajemniczym miłosnym wyznaniu, kończącym się śmieszną puentą. Brakuje mi trochę na tej płycie miłości takiej, jak z albumu „Słońce, lupa i mrówki”, gdzie –  jak rozumiem – mowa była o klasycznym związku, w którym ma cię mieć tylko ten mężczyzna, który cię kocha. Ale i tak, nikt inny, może prócz  Marcina Świetlickiego, Raphaela Rogińskiego i Grzegorza Kaźmierczaka z Variete, wśród której to ligi plasuje się to wydawnictwo, nie zrobił mi tak pięknego dnia. Polecam.

imgres-1

„Brodzenie”,  Brzoska/Marciniak/Markiewicz,

Fundacja Kaisera Soze, 2018

8/10

Kulturalne salto mortale

Maslowska _ Jak przejac kontrole nad swiatem_m

@Wydawnictwo Literackie

Trochę późno zabrałam się za nową Masłowską, ale to wszystko przez początek wakacji: okazuje się, że wypoczynek strasznie męczy. Jak się okazuje, w tym czasie Masłowska wykonała salto mortale w głębinach naszej popkultury, i to w iście mistrzowskim stylu.

Książka zatytułowana „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” to już drugi Masłowskiej tom, w całości złożony z felietonów, jakie autorka pisała od kilku lat dla strony dwutygodnik.com. Dla nas bada rewiry świata porzuconego na marginesach popkultury. Ze skrawków i wycinków kultury niskiej, śmieciowej albo wręcz zapomnianej buduje jej całkiem zręczny pomnik, nie zapominając o sobie – narratorze tego śmietnika. Udaje jej się ukuć spójną historię o własnych uprzedzeniach i widzeniu tego świata, bez tracenia (ani na minutę) wrodzonego poczucia humoru i co cenniejsze – poczucia obciachu. Taplając się w tym śmietnikowisku kultury zawsze zauważa coś, czego być może postronny obserwator by nie zauważył (lub coś, co ktoś przepatrzył).

z21771026Q,Zabrano-mi-ojczyzne--Przechwycono-jej-symbole--fla

Dorota Masłowska

Obiera sobie za cel pozornie łatwe, zastygłe już w czasie i na małym ekranie legendy, miejsca, ludzi: serial „W labiryncie”, „Big Brothera”, Magdę Gessler, program „Azja Express”, discopolo, zespół Bajm, film „Szamanka”, serial „Dynastia”… Ale przede wszystkim podsłuchuje: ludzi, zdarzenia, ruch uliczny, strzępy rozmów w autobusach, dając nam celną obserwację nas samych, biednych, upozorowanych na uładzonych, „ą-ę” konsumentów tego ścieku popkultury. A słuch Masłowska-pisarka i wokalistka ma świetny. Doskonałe obserwacje natury psychologicznej wykwitają tu jak kwiat szkarłatny na bagnie, opisywanym przez nią z lubością. Czyta się to leciutko, z podziwem dla umiejętności językowych Masłowskiej, która przy całej tej lekkości nie rezygnuje z brawury intelektualnej. Zaskakuje przy tym śmiesznymi metaforami, co nie znaczy, że my wyłącznie rechoczemy: to czasem śmiech przez łzy. I żeby nie było, że Masłowska obwieszcza śmierć popkultury – wręcz przeciwnie, to, że się dobrze bawi, pisząc o niej, świadczy o tym, że ma się ona świetnie.

Czego jeszcze nie wiemy, czego byśmy się  nie mogli dowiedzieć o ostatnich trzydziestu latach życia w Polsce od Masłowskiej? Pisarka jest dzieckiem lat 90. i je głównie opisuje, ale także z zapierającą dech w piersiach dezynwolturą tłumaczy fenomeny popkultury lat ostatnich, wkładając na nie zielony garnitur prezesa PSL-u, Pawlaka, czy wnioski społeczno-polityczne. Pokazuje, że myśmy się tak naprawdę na przełomie tysiącleci i dekad wcale nie zmienili. Że politycznie parliśmy do przodu, a jako społeczeństwo przebieraliśmy się w odświętne ciuchy, ale gdzieś tam w nas wciąż została ta przaśna kultura, której się trochę wstydzimy, a trochę za nią tęsknimy. Ona się z nami zrosła, jak huba z dębem, i nic się na to nie da poradzić.

 

27116_c

kadr z filmu „Szamanka” Andrzeja Żuławskiego

Aż żal, że w takiej książce zabrakło historii na miarę tej z debiutu, jakiegoś zdrowego romansu, który pozwalałby nam trochę przełamać śmietnik romantycznym salonem. Na przykład takiego, w którym pewna dziewczyna wie, że będzie tylko z mężczyzną, którego pokochała i miała go mieć. I że jeszcze będą mogli się znów zobaczyć. Nawet gdyby u Masłowskiej, jak to u niej, historia ta wybrzmiała kampowo albo egzystencjalnie, to i tak byłaby dobrym epilogiem dla tej książki. A dlaczego ta książka, czyli ten zbiór felietonów jest tak dobry? Bo Masłowska już wie, że nic jej nie ogranicza: ani język, ani estetyka, ani target, czyli czytelnik. Jest ona zjawiskiem osobnym, z czego zdaje sobie sprawę doskonale, dlatego zalecam Państwu serdecznie czytać ten tom i jeszcze raz czytać.

Wiosna, ach to Ty!

Karl_Ove_Knausgård

Tym razem Karl Ove Knausgård nie zadziwia ani nie zaskakuje. Co nie znaczy, że przynudza, broń Boże. Wręcz przeciwnie. Epistolarna literatura, pokawałkowana na cztery części, poświęcona nowo narodzonej córce pisarza, to w wiosennej odsłonie nadal czysta miłość ojca do córki i do świata. I w dodatku czyta się ją jak dobrą powieść obyczajową.

W „Mojej walce” Knausgårdowi chodziło o czyste emocje, w „Wiośnie” chodzi o relacje. Tym, którzy kaprysili po ukazaniu się pierwszego tomu cyklu, „Jesieni”, serdecznie polecam „Wiosnę”. To już nie są oderwane od siebie historie, tylko opis jednego dnia z życia rodziny, od wschodu do zachodu słońca. Knausgård ukrył w nim całe piękno dojrzewania do miłości i do rodzicielstwa, łącznie z ich ciemną stroną. Poprzednie zarzuty o banalność tej prozy, formułowane przy okazji premiery poprzednich tomów, „Jesieni” i „Zimy”, w tym kontekście wydają mi się niezrozumiałe.

Jest to po prostu inna proza niż „Moja walka”, mniej gniewna, bardziej intymna, taka, w której emocje są ukryte w maksymalnie zobiektywizowanych obserwacjach pisarza. Prawdziwa głębia uczuć kryje się tu w najprostszych czynnościach – rozmowie z ukochaną osobą czy porannej rutynie. Knausgård krok po kroku odkrywa przed nami świat swoich emocji, delikatnie wyważając ich siłę, dzięki czemu nie czujemy się nimi tak przytłoczeni, jak miało to miejsce w „Mojej walce”.

Podoba mi się też poetycki sposób, w jaki Knausgård tłumaczy świat swojej trzymiesięcznej córce: „[…] Gdy słońce wisiało po zachodniej stronie nieba, o intensywniejszej barwie niż kiedykolwiek wcześniej tego dnia, pomarańczowej z delikatnym czerwonawym odcieniem, wiatr zupełnie ucichł.

Słucham tych fraz (poleca się słuchać raczej niż czytać to czyste piękno), piję kawę na ławce, jak Knausgård, i myślę sobie: wiosno, cieszę się, że jeszcze się może kiedyś zobaczymy.

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o życiu, ale boicie się zapytać

635402612224191734

Nie mogę już dłużej powstrzymywać się od pisania o tej książce. Nie tylko dlatego, że ona sama jest po mistrzowsku napisana.

Jest tym, na co czekałam od miesięcy. Karl Ove Knausgard, ten wiking i wojownik literatury, albo – jak go szumnie nazywają krytycy – Proust norweskiej prozy, napisał książkę o zwykłym życiu. Pisząc „zwykłe życie” nie mam na myśli jego życia, jakie już znamy z 6-tomowej epopei „Moja walka”. Tym razem Knausgard zapełnił ponad 200 stron „Jesieni” objaśnieniami haseł, które dla niego są najbardziej organicznie związane z życiem w każdej interesującej go formie. Poukładał te hasła kalendarzowo. Na przykład: mrówki, ziemia, żaby, słońce, tynk, puszki, butelki, muchy…. Wrzesień, październik, listopad… I tak dalej. Dlaczego tak? Zrobił to dla swojego nienarodzonego (jeszcze wówczas) dziecka. I dla siebie. Stąd podtytuł kolejnych rozdziałów książki: „Listy do nienarodzonej córki”. To do niej pisze z miłością tak:

Wszystko, co wydarzyło się do chwili Twoich narodzin, będzie dla Ciebie pewnego rodzaju mitologią; już widzę, jak pytasz rodzeństwo o szczegóły, choć nie do końca jesteś w stanie wyobrazić sobie czasy, zanim przyszłaś na świat.

A w innym miejscu, chcąc wyjaśnić, czemu w ogóle pisze książki i dla kogo to robi:

Czerwień i zieleń. Tobie nic to nie mówi, ale te dwa kolory znaczą dla mnie bardzo dużo, jest w nich coś, co przyciąga, i myślę, że to jeden z powodów, dla których zostałem pisarzem, bo czuję to ssanie bardzo wyraźnie, i rozumiem, że jest ważne, ale nie potrafię wyrazić tego słowami i dlatego nie wiem dokładnie, co to jest. Próbowałem i musiałem skapitulować. Moją kapitulacją są książki, które udało mi się wydać. Może kiedyś je przeczytasz i zrozumiesz, co mam na myśli. Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o!, drzewa, które kołyszą się na wietrze. To, co fantastyczne, a co już niedługo zobaczysz i poznasz, bardzo łatwo zgubić, a można to zrobić na niemal tyle samo sposobów, ilu istnieje ludzi. Właśnie dlatego piszę do Ciebie. Chcę Ci pokazać świat – taki, jaki jest wokół nas, niezmiennie. Dzięki temu sam nie stracę go z oczu.”

Wielki introwertyk przeradza się na kartkach tej książki w entomologa, badacza, filozofa, historyka, budowniczego, zielarza, piekarza, tynkarza, sadownika, antropologa, słowem – w człowieka z lupą w ręku i głowie. Nie udaje, on naprawdę na co dzień wykonuje te prace w domu. Te krótkie, hasłowe powiastki wyglądają trochę jak zachodnie, rozszerzone haiku. Najprostsze pojęcia zyskują w tych krótkich, bo najwyżej dwustronnicowych notkach, zdumiewającą wartość, niemal rozpraw filozoficznych. Bo co może być ciekawego w opisie jabłka? A jednak. Pod palcami i w słowie Knausgarda zwykłe jabłko przeistacza się w źródło wszechrzeczy i słodyczy świata, eksplozję wolności i pochwałę prostoty życia. Jem jabłko z dziko rosnącego nad morzem drzewa i nagle rozumiem, czując szczęście i smutek jednocześnie, czym jest wolność. Widok morświnów, pokazujących grzbiety w morskich falach też daje wyjątkowe uczucie szczęścia. Bo każdy, „kto je spotkał, kto widział, jak wynurzają się nie tylko z głębin, lecz także z czasu, niezmienione od milionów lat, wie, że ich widok coś w człowieku porusza, dotyka, sprawiając, że czuje się wybrańcem losu.”

Wszystko tu jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Wszystko jest prozą i poezją zarazem. Kran błyszczy, woda się rozbryzguje w zlewie, obierki napełniają kosz, pszczoły brzęczą w ulu, smród sików obezwładnia nozdrza, gniazdo szerszeni aż buzuje różnymi dźwiękami na strychu, groszek w zalewie zostaje otwarty otwieraczem do konserw i aż rozpływa się w ustach, nasze oczy niosą w sobie światło, świecące w nas od wewnątrz, mrok zalewa przestrzeń sadu, ogrodu i odchodzi aż po horyzont, a stary kościół trwa ten sam od wieków, napełniając Knausgarda nostalgią i tęsknotą, przyćmiewając radość z tego, co mamy. Wszystko to Karl Ove przełamuje refleksją, płynącą z wnikliwych obserwacji natury. Ale nie jest to obserwacja zwyczajna. Knausgard z dziecięcą czułością i powagą badacza rozkłada na czynniki pierwsze każde uczucie, które jest następstwem patrzenia na rzecz teraz, tu i w przeszłości, z bierną rozpaczą konstatując, że w tym najlepszym ze światów nie ma już miejsca na utopię, i że jesteśmy w tym samym stopniu autonomiczni, co nie jesteśmy w ogóle. W takim razie i nasze uczucia do nas należą i zarazem nie należą w ogóle.

Ujęła mnie w „Jesieni” łatwość z jaką Knausgard przenosi perspektywę wewnętrzną na zewnątrz i czyni ją obiektywną. Przecież każdy może opisać swoje uczucia, przedmioty, to, co go wzrusza. Ale w tej książce w dziwny sposób te jego obserwacje, nawet wydawałoby się najbanalniejsze, stają się uniwersalne. Co można wymyślić opisując ramy? Czym jest w ogóle rama, czym może być? Zasadą, ograniczeniem czasu, przestrzeni, ograniczeniem nas samych? Tak. Wszyscy mamy i znamy ramy. Częściej z ich powodu cierpimy niż się z nich cieszymy. Częściej chcemy z nich wyjść niż pozostać. Jednak Knausgard potrafi te dążenia opisać tak, że wiemy, że chodzi o nas wszystkich – o mnie, o Ciebie, o całą resztę:

Wspólną cechą tych wszystkich ruchów [buntu pokoleniowego, rewolucji, wojny –przyp. ag] jest tęsknota za autentycznością, to znaczy za miejscem, w którym wyobrażenia o rzeczywistości i rzeczywistość to jedno i to samo. Innymi słowy: za życiem, istnieniem, światem bez ram”.

Jeśli mogłabym znaleźć jedno słowo opisujące tę książkę (choć w swojej bezradności wobec tej czułej i autentycznie humanistycznej literatury też pozostaję trochę jak dziecko, dla którego książka powstała), byłaby nim miłość. Miłość do człowieka, do dziecka, do świata, do czegoś wielkiego i czegoś bardzo drobnego. Miłość do czegoś skończonego w nas i nieskończonego w przestrzeni. Miłość do kogoś lub czegoś, co zmienia nasze życie na zawsze i do czegoś, co sprawia, że w tej zmianie zawsze pozostajemy sobą.

Na tym polega fenomen książek Norwega. Ta nie jest może wybitna, ale za to daje nam do ręki narzędzia, którymi sami mamy sobie otworzyć drzwi do siebie. Daje możliwe odpowiedzi na wszystkie pytania o życiu, które normalnie nas zawstydzają albo wydają nam się zbyt banalne, by się nimi zajmować. Po co? Przecież i tak świat się dzieje wokół nas. Po co pisać o jego mechanizmach, dawno opisanych? Jednak Knausgard pokazuje nam, że to od nas zależy, czy zostaniemy w świecie pozornego szczęścia, jakie nam świat materialny daje, czy też stworzymy sobie szczęście autentyczne, odpowiadając sobie poprzez myślenie o otaczającym nas świecie na pytanie, po co w ogóle żyjemy.

Autor, mimo, że w wywiadach zaniża bardzo konsekwentnie wartość swojego pisania i siebie samego, wydaje się być najbliższy właśnie tej drugiej opcji. Opisując rzecz – trafia w sedno życia. Z napięcia między jego duszą, a ciałem, między nim samym, a światem powstał kawał bliskiej mi literatury. Bardzo polecam „Jesień” na jesień.

P.S.: Tłumaczenie Mileny Skoczko jest doskonałe. A fragmenty książki publikuję dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera „Jesieni” 31 sierpnia.

Trzepot skrzydeł kolibra

El_periodista_y_escritor_argentino_Martín_Caparrós.jpg

Martin Caparros

Postanowiłam ułożyć sobie wakacyjny plebiscyt literacki, i mimo, że absolutnie nie odzwierciedla on obecnych czytelniczych rankingów, jest dla mnie ważny. Wydaje mi się, że gdyby te książki połączyć w jedną opowieść, to w zasadzie można by nimi napisać człowieka od nowa.

Pierwszą  z nich jest „Głód” Martina Caparrosa, wielki reportaż totalny, w którym autor drobiazgowo, krok po kroku, analizuje istotę głodu. Żeby móc napisać tę książkę, Caparros zszedł do piekła codzienności szarego człowieka. Był w Nigrze, USA, zaliczył Bangladesz, żeby opisać głodujących ludzi. Od wielu lat temat głodu chodził za nim. W tej książce przeanalizował różne jego oblicza w historii i geografii świata.

Tragedii Caparros przeciwstawił stalowy chłód narracji: słowa, budowania obrazu, operowania czystymi faktami, drobiazgowości danych z wielu stuleci i kultur, jak na reportera przystało. A zarazem, paradoksalnie, wyciąga z tego bagażu dociekliwego reportażysty esencję człowieczeństwa– jest nią jego głębokie współczucie i empatia, które nie pozwoliły mu przejść obojętnie obok dręczącego jego i jego bohaterów problemu.

Po lekturze zaczęłam pojmować głód także w innym znaczeniu: jako pragnienie zapełnienia samego siebie w tym wiecznym, nigdy nie zaspokojonym pędzie do sytości. Książka ta w zasadzie jest zapisem ontologii braku. Możliwe, że odbieram to tak dzięki temu, że Caparros próbuje tutaj ująć głód w jakieś ramy obiektywizmu, nadać mu głębszy, nawet transcendentny wymiar, ulepić jego sens i kształt.

Skąd się bierze i dlaczego to właśnie głodu wstydzimy się najbardziej? Dlatego, że to głód niesie ze sobą doświadczenia, które determinują często całe pokolenia. Cierpieć głód oznacza przecież być na samym dole drabiny społecznej. Głód oznacza wegetację, erozję wartości wyższych, dziedziczenie biedy i ułomności z pokolenia na pokolenie. Caparros na ponad 700 stronach nie zadaje pytań, ale wszystko, co tam wyczytamy, jest właściwie jednym wielkim znakiem zapytania: jak to możliwe, że na początku trzeciego tysiąclecia naszej ery głód co roku zbiera więcej ofiar niż AIDS, tajfuny i katastrofy. Powstała z tego reporterskiego lepienia swoista monografia głodu, przepięknie napisana i świetnie przetłumaczona.

————————————————————————

Elliott_Erwitt_in_the_Westlicht_Museum_of_Photography,_Vienna.jpg

Elliott Erwitt

2. „Najciekawsze rzeczy dzieją się wtedy, kiedy akurat przypadkiem masz przy sobie aparat” – powiedział Elliott Erwitt, amerykański fotograf, który na kliszy zapisywał historie Ameryki połowy XX wieku. American Dream? O nie! To on pochylał się nad ulicą, codziennością, brudem amerykańskich przedmieść, i to on z taką samą pieczołowitością fotografował wielkich: Marylin Monroe, Marlenę Dietrich, polityków i…. psy – swoich ulubionych modeli. Są tu też ptaki (gołębie, kolibry, albatrosy) trzepoczące skrzydłami, tłumy ludzi o steranych pracą rękach, dzieciaki, matki, robotnicy, miasto jak makieta gigantycznego planu filmowego. Wprost nie mogłam się oderwać od potężnego albumu Taschena z wybranymi zdjęciami Erwitta, w którym znajduje choćby te ujęcia, z Marylin i Clarkiem Gablem, i inne:

4d89b1b5a1c68224e7cc6c672c3e1713.jpg

savvy_designs-2009072214905-62gable-original.jpg

Kadry z planu filmu Johna Houstona „The Misfits”/ „Skłóceni z życiem”

Inne prace Erwitta:

imgres.jpg        images.jpg

famous-portrait-photographers-elliott-erwitt.jpg


713f1GivixL.jpg

Isaac Bashevis Singer

3. Biografia autora „Sztukmistrza z Lublina”, jednego z moich najulubieńszych pisarzy, Isaaca Bashevisa Singera, zatytułowana „Pejzaże pamięci” pochodzi wprawdzie z 2002 roku, ale gdy została wydana, zdążyłam ją tylko przejrzeć. Z tym większą przyjemnością i radością czytam ją teraz. Jest to bowiem fantastyczna opowieść o czułym człowieku, który wolał tajemnicę od rzeczywistości i ptaki od ludzi. O człowieku, który dla wszystkich był tak samo spontaniczny i otwarty, jakby nie miał nic do ukrycia.

Agata Tuszyńska pieczołowicie, z taką samą czułością i z taktem opisuje życia Singera w Polsce i w Stanach, siłując się z różnymi brakami w jego życiorysie – ot, choćby brakiem metryki urodzenia, za którą przejechała kawałek Polski, od Leoncina, gdzie się urodził, przez Zakroczym, Radzymin i inne miejsca pamięci. Z tego braku powstała historia niezwykłego pisarza, takiego, który choć opuścił Polskę w 1935 roku, to tak naprawdę nigdy mentalnie z niej nie wyjechał, i który swoje żydostwo nosił, jakby rzekli Amerykanie – „as a heart on his sleeve”. Od tradycyjnych Żydów odróżniał go sposób traktowania ciała. Mawiali o nim, że jest pornografem. Ortodoksyjni Żydzi przecież zasłaniają ciało, a Singer w swoich utworach je odsłania, w dodatku wraz z duszą człowieka, nie pomijając niczego.

„Nie traktował ciała jako narzędzia, raczej jako metaforę. Była w nim wielka tęsknota za miłością. Dwie siły, fizyczna i duchowa, wyczerpywały się w walce. U niego nigdy nie ma radosnej miłości cielesnej, zawsze czegoś brakuje, za czymś się tęskni. Brakuje radości.”

Ta książka jest jak rzeka wspomnień: przebogata w fakty, daty, cytaty, drobne okruchy codzienności Singera, w które wpleciona jest teza Tuszyńskiej o podwójnej tożsamości pisarstwa Singera. Autorka opisuje jego zmagania z jidysz, o których powiedział amerykańskim dziennikarzom tak:

„Kiedy przyjechałem do tego kraju, przeżyłem straszne rozczarowanie. Jidysz nie miał tu przyszłości. W rezultacie pięć albo sześć lat nie mogłem napisać ani słowa. Nie tylko, że nic wówczas nie opublikowałem, ale pisanie stało się tak trudne, że miałem kłopoty z gramatyką. Nie powinienem był nawet próbować nic pisać, ale próbowałem, ciągle i ciągle, bez żadnego powodzenia. To był rzeczywisty przypadek amnezji”. 

I-B-Singer.jpg

Isaac Bashevis Singer

Mnie jednak najbardziej ujęły opowieści o ptakach (klatki z papugami są przecież częstym rekwizytem jego prozy) i o Bogu. O delikatności, czułości i czci Singera dla wszystkich stworzeń bożych i dla daru życia pisze Tuszyńska tak:

„Był pesymistą, ale wierzył, że wszechświat jest zbudowany według jakiegoś planu. Bóg nie może być zły ani chcieć zła. Opowiadał o swoich papugach. Zwykle są na wolności. Ale kiedy trzeba było je przenieść z jednego mieszkania do drugiego, zimą, musiał je zamknąć w klatce i przykryć w środku dnia, żeby się nie przeziębiły. Nie rozumiały powodu, dla którego to robił. Widziały tylko przemoc. Nagle znalazły się w więzieniu. Z dnia uczyniono noc. Z ich punktu widzenia to było okrucieństwo. A on po prostu ocalał im życie. 

Miał dość wyobraźni, by wiedzieć, że Bóg jest o wiele mądrzejszy od niego. A skoro jest tak wielka różnica między jego inteligencją a inteligencją papugi, jak wielka musi być różnica między nim samym, a Bogiem? Wiedza człowieka o celu boskich poczynań jest równie niekompletna, jak wiedza tych dwóch papug. […] 

Po przeczytaniu tej książki można zrozumieć, dlaczego świat był dla Singera wielką rzeźnią. A on sam? Przez całe swoje życie był trochę jak odzwierciedlenie losu Żyda–tułacza – niezbyt ciekawy w rozmowie, udręczony zagadką bytu pesymista, który o Żydach pisał tak: „Jesteśmy narodem bezdomnym i nie potrafimy z nikim żyć. Pozostaliśmy obcy, stanowimy przedmiot ustawicznego szyderstwa i pośmiewiska. Nic się nie zmieniło. Dzisiaj warunki są równie złe, jak przed tysiącem lat.”

Aż dziwne, że taki pesymista mógł pisać tak zmysłowo, namiętnie i barwnie o miłości i o człowieku. Nie o Żydach – a właśnie o człowieku.


ostatnia-gospoda-zapiski-u-iext39218408.jpg 48_kertesz-imre.jpg

Imre Kertesz

4. I jeszcze raz o żydach, ale z perspektywy Holocaustu 70 lat po zagładzie. Singer opuścił Polskę w 1935 roku, wiedząc, że nic dobrego go w niej nie czeka. Imre Kertesz, autor „Ostatniej gospody. Zapisków” przeżył Auschwitz i Buchenwald, gdzie zginęła prawie cała jego rodzina. Węgierski pisarz w pełni świadomie i z goryczą mówił: „W 1944 roku przypięto mi żółtą gwiazdę, której mówiąc symbolicznie do dziś nie udało mi się zdjąć”.

Kertesz czuł się naznaczony żydostwem tragicznym, którego Singer nie mógł sam poznać – rzeczywistością obozowej śmierci. Stąd też wynika całe jego pisarstwo, o którym się wypowiedział tutaj tak: „Nie umiem skończyć pisania, nie umiem też skończyć życia.” To w 100 procentach oddaje charakter tego intymnego dziennika, prowadzonego przez pierwsze dziesięciolecie XXI wieku. Na tych stronach Kertesz (a z nim i my) rozszarpywany jest przez fizjologię, rozkład ciała, brutalizm i autobrutalizm, starzenie się. Cierpi z powodu Parkinsona, ale też usiłuje zbyć tę swoją niezbyt piękną starość dystansem i chłodem narracji.

Skacze po wielu tematach, nie szczędząc innym pisarzom i sobie razów. Od zawsze był w nim brak zgody na własną tożsamość, ale tu jest jeszcze uzupełniony samotnością pisarza. I – o paradoksie – jest Kertesz tym bardziej samotny, im bardziej powiększa się krąg czytelników, sława i zdobycze intelektualne.

Na kartach „Ostatniej gospody” widać, że samotność była mu drogą, której nie wybrał sam. Wybrała mu ją literatura, którą stworzył na przecięciu życia i śmierci. Trudna, rwana rzecz, ni to dziennik erudyty, ni to notatki codzienności, pisane raz z wyżyn, raz z nizin, ale tym bardziej przez to warto ją czytać.

 

Ten mężczyzna i ta kobieta

PARIS - MARGUERITE DURAS
Marguerite Duras (1914-1996), tu w roku 1955.

 

Bardzo dawno temu przeglądałam książki Marguerite Duras, francuskiej pisarki. Robiłam to głównie pod kątem scenariuszy filmowych, opartych na jej powieściach, do mojego ulubionego „Hiroszima, moja miłość” i pięknego, skandalizującego  (w 1992 roku, oczywiście) „Kochanka”. A poźniej także „Moderato cantabile”, sfilmowaną w 1960 roku przez Petera Brooka. Byłam zauroczona tymi filmami, miały w sobie słodycz, poezję i mrok dekadencji zarazem. Biła z nich jakaś aura ostateczności. Koniec, finito, ratunku, czarna ściana za życia. Zarazem bardzo dobrze opisywały naturę miłości, skazywały ją na trwanie i czasem na mękę, lecz także dawały nadzieję, że tylko ona może cokolwiek w nas zmienić. Łączyły miłość ze śmiercią, ale nie w dosłowny sposób, tylko w sferze poetyckiego wyobrażenia.

 

Hiroszima, moja miłość”, reż. Alain Resnais, 1959 r.

Nie inaczej jest teraz z „Chorym na śmierć”, którego odkryłam dzięki znajomej malarce, i kupiłam sobie w sieci, wraz z „Moderato cantabile”, którego już zbyt dobrze nie pamiętałam. Mój egzemplarz „La maladie de la mort” pochodzi z 1997 roku, nowszych wydań brak i tej książki raczej nie kupicie w księgarni, nie ma jej też w warszawskich antykwariatach.

Słowo „śmierć” w tytule brzmi dobrze, ale też przewrotnie, bo wcale nie chodzi o tę dosłowną śmierć, chociaż…. – tak, książka jest o kimś, dla kogo brak uczuć i potrzeby bliskości równa się z byciem martwym za życia. Ten człowiek uświadamia sobie to bardzo powoli, w toku odkrywania kolejnych warstw intensywnej i krótkiej relacji.

O książce Duras napisała:

Moja niechęć do klasycznych opowieści miłosnych sprawiła, że w La maladie de la mort w ogóle nie interesuje mnie anegdota. Bezsilność mężczyzny wobec kobiety – przypadek, a może właśnie przyczyna miłości? Oto ta książka.

Mnie zachwycił język i atmosfera tej krótkiej powieści. Jest bardzo teatralna, wręcz dramaturgicznie skrojona pod scenę i w poetyckim posłowiu autorka pisze, jak wyobraża sobie tę właśnie scenę, scenografię i bohaterów. Tłumaczenie Belli Szwarcman-Czarnoty jest bardzo dobre, więc pozwolę sobie zacytować kilka fajnych fragmentów powieści, czyli dialogu kobiety i mężczyzny de facto. Role kobiety i mężczyzny można odwrócić zresztą, bardzo ciekawie by to zabrzmiało w sztuce teatralnej, kiedy to on tłumaczyłby jej naturę uczucia:

Pokój nieznacznie się rozjaśnia słonecznym blaskiem, jeszcze ciemnym.

Ona otwiera oczy, zamyka je. […] Pan nadal mówi, sam na świecie, tak, jak pan tego pragnie. Mówi pan, że milość zawsze wydawała się panu nie na miejscu; że nigdy pan nie pojął, zawsze unikał pan kochania, zawsze chciał pan mieć wolność niekochania. Mówi pan, że jest zgubiony. Mówi pan,  że nie wie pan, jak, w czym się pan zgubił. […]

Pyta pan, jak uczucie kochania mogłoby powstać. Ona odpowiada panu: Może z jakiejś nagłej szczeliny w logice wszechświata. Mówi: na przykład z jakiegoś błędu. Mówi: nigdy z chcenia. Pyta pan: Czy uczucie kochania mogłoby powstać z innych jeszcze rzeczy? Błaga ją pan, żeby powiedziała. Ona mówi: Ze wszystkiego, z przelotu ptaka, ze snu, z marzenia sennego, z bliskości śmierci, ze słowa, ze zbrodni, z siebie, z siebie samego, nagle, nie wiadomo, jak.

Ten klimat, to rozdarcie i tę nagłość uczuć dobrze pokazują filmy, oparte na powieściach Duras. Oto polski plakat sprzed kilkudziesięciu lat do „Hiroszimy”, ładniejszy niż ten oryginalny, francuski:image

Strzelmy sobie selfie…

image

…. zanim ktoś to za nas zrobi – ostrzega na najnowszej płycie Beneficjentów Splendoru zatytułowanej „Sellfie”, założyciel zespołu, Marcin Staniszewski. Na pewno wielu zdziwi tak mocny skręt autora „Dziewczynki z ulotkami” w stronę rapu, czy raczej hip-hopu, ale właściwie jako mistrz słowa nie miał wyjścia: dobry rap to przecież poezja, korzenie rymu i rytmu. Jednak nie należy spodziewać się po tym albumie typowej poezji blokersów, których zajmuje zbyt często problematyka ziomali, chlania i jarania. Elektronika tu też kłania się rytmom i bitom i na moment schodzi na plan dalszy, choć oczywiście nie do końca. Pojawiają się też gitary, piana, saksofon… Przesmaczne.

Mnie to nie dziwi. Staniszewski ma niestety (niestety dla bohaterów jego tekstów) wybitny dar do zabawy słowem i skojarzeń z najwyższej półki – pierwszy atak paniki porównuje do zanurzenia się pod wodę, aż po dno, a w „Sztuczkach”, „Autodissie” i „Nic mnie nie jara” jedzie dokładnie i bardzo równiutko po wszystkich – po naiwnych Polkach i Polakach-bufonach, jak również po mediach społecznościowych, wielbicielach Instagrama i po branży muzycznej:

(„Za dużo, za łatwo, zabierz to, nie cieszy mnie opcji miliard sto”). 

Talent do przypieprzania każdemu jest oczywiście cenną umiejętnością w sztuce, szczególnie w polskiej rzeczywistości. Dlatego Staniszewski bez zbędnych ceregieli kopniakami wyznacza miejsce alternatywne politykom, klerowi, natchnionym dewotom, ogłupiałemu ciemnemu ludowi, no i sobie trochę też. A wszystko tak zabawnie się tu rymuje, nawet jak śpiewa czule o kwestiach damsko-męskich (niżej „Wściekły maj”, świetna piosenka do słów poety i dziennikarza Bartka Sadulskiego):

 

 

Ale myślę, że i tak miarą tekściarza, a w tym i muzyka, jest sytuacja, kiedy otwiera się całkowicie, a przy tym robi to tak błyskotliwie i totalnie, jak Marcin, właśnie tu, niżej, kiedy pisze (śpiewa) o swoim pierwszym ataku paniki:

„Mój pierwszy atak paniki, podobno od tej pory już zawsze będę czuł zera absolutnego na plecach łagodny powiew”.

Towarzyszy mu w tym niezwykle uzdolniona Basia Wrońska z Pustek i mroczne echo bitu, który zstępuje w głąb, bardzo powoli, jeszcze niżej, nisko, jak ten lęk, o którym tutaj mowa:

już nic nie bedzie takie jak dawniej,

jak teraz gdy jestem już duży,

bo strach ma nie tylko wielkie oczy,

lecz serce co szybko zastawki mruży/

zimne ręce, drżące myśli

poniżej poziomu morza

zjeżdżam swym małym batyskafem

głęboko jak tylko można

Oddycham za to bardzo płytko

i płytkie są moje sny

[…]

 

 

 

.

 

 

 

 

 

Winterreise

Franz Schubert / Batt
Franz Schubert / Batt Schubert

 

Lubię bardzo wydawnictwo Bôłt Records Michała Mendyka. Każda ich propozycja bardzo przyjemnie podważa to, co się u nas powszechnie kojarzy z muzyką współczesną i klasyką awangardy XX w. Pomijam już genialną płytę „Unchained” z ciekawie zestawionymi nagraniami utworów Juliusa Eastmana i Tomasza Sikorskiego, która w pełni zasłużenie zbiera laury od międzynarodowego grona krytyków (klaszczę tu Lutosławski Piano Duo, Mischy Kozłowskiemu i Joannie Dudzie).

Ale to, co niżej, jednak w większym stopniu wprowadza zamęt w nasz świat klasyki. Na płycie z serii „Populista B-Sides” zatytułowanej „Joanna Halszka Sokołowska plays Franz Schubert „Winterreise”” Joanna Halszka Sokołowska bierze się za słynny cykl pieśni Franza Schuberta. Joanna jest wokalistką i kompozytorką, którą w sztuce interesuje eksperyment, a w dziele – refleksja o teraźniejszości, czyli kontekst popkulturowy, różne formuły i rytuały popkultury. Jak się o tym pamięta, to nie dziwi jej wersja klasycznego romantycznego songbooka, jakim jest „Podróż zimowa”.

Pamiętam wciąż własne zmagania z innym schubertowskim cyklem, „Piękną młynarką”, więc tym większe wrażenie robi na mnie jej głęboko przemyślana i uduchowiona interpretacja „Winterreise”. Nagrana nocą w teatrze, na „setkę”, bez poprawek, bez akompaniamentu, w przestrzennym tle odsłania całą metafizykę muzyki na głos, pisanej przez ciężko już chorego Schuberta do poezji Müllera.

I to jest naprawdę przez Sokołowską zaśpiewane w absolutnie wstrząsający sposób. Niesamowicie „cieleśnie”, intuicyjnie i empatycznie. Ona ma zresztą do tej liryki wyjątkowy wokal, którego wysokość i jasna barwa obłędnie podkreśla wyobcowanie głównego bohatera. Ale tak naprawdę wszystko ukryte jest tu między słowami. Dlatego tak nieźle kopie.

Joanna podporządkowuje się tym słowom po swojemu. Śpiewa, a kiedy przerywa lub powtarza jakiś motyw, to każda pauza w tej ciszy ogołoconej z fortepianu ma faktycznie wagę kamienia. A właściwie nie tyle śpiewa, co jest tą muzyką, i staje się nią coraz bardziej z każdym taktem. No, i dzięki temu nareszcie mogę zobaczyć na przykład owego udręczonego gościa w jednej z pieśni cyklu, który odkrywa, że jest skazany na kontynuowanie życia – a raczej czegoś na kształt żyjącej śmierci – w roli śpiewaka–poety, frustrującego się gdzieś samotnie, z dala od ludzi. Słynna fraza z Müllera:

“Fremd bin ich eingezogen, Fremd zieh’ ich wieder aus”/

„Obcy tu przyszedłem, i obcy stąd odchodzę”

 

lub ta o podążaniu ulicą, z której nie ma już odwrotu, właśnie dzięki takim fragmentom, jak ten z trailera płyty, może nabrać wreszcie nowego sensu:

 

 

 

Ktoś kiedyś powiedział, że trzeba dać się totalnie uwieść tej muzyce i być przez nią opętanym, żeby „Winterreise” móc zaśpiewać. Tak, jak uwiedziony był przez nią Schubert. Sokołowska jest opętana podwójnie – duchem Schuberta i swoją wizją.

W muzyce klasycznej, dla wokalistów, ten utwór to z różnych powodów waga superciężka. A zarazem, jakoś dziwnie, dzięki interpretacji Joanny – staje się nagle superlekką. Będziemy do tego zdecydowanie wracać, nawet jak się ta zima skończy. Tak czuję.

Joanna Halszka Sokołowska plays Franz Schubert’s „Winterreise””, Bôłt Records. Premiera 25 stycznia 2016 r.

 

winterreise

 

Król nie–życia

image

 

 

Przepraszam. Zrobiło mi się niedobrze. Mam nawalone serce

/„Sowa, córka piekarza”, Marek Hłasko

Ech, Hłasko – świnia, nie pisarz, oraz Żyd, a nie Polak, jak twierdzą forumowicze różnych czołowych portali, ale jednak zawrócił mi w głowie kiedyś. Kiedy ukrywałam pomięty egzemplarz „Pięknych dwudziestoletnich” na kolanach, pod ławką, na polskim, zamiast brać żywo udział w lekcji o zapijających się na śmierć poetach francuskich, nie miałam jeszcze pojęcia, że to wszystko, o czym on pisze, a co tak pięknie się czyta i czym się upaja na długiej przerwie, to jest naprawdę, i totalnie na serio. Że to nie poza zblazowanego playboya, ale mięcho, rzyg, nerki, wątroba, oraz prawdziwe życie. I że można to przeżyć, tylko trzeba wyjść zza tej ławki na dłużej. Hłasko miał oczywiście na to lekarstwo:

Nie mam nawet zbliżonego pojęcia o literaturze ojczystej. Przypuszczam, iż zawdzięczam to nauczycielom polskiego, którzy dręczyli mnie zawsze klasycznym pytaniem: „Co poeta miał na myśli?”; wstrętu do czytania „Pana Tadeusza” nie mogę przemóc nawet i dziś. Nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem.

A potem zrobiłam się od razu strasznie cyniczna (jak niektórzy jego bohaterowie), a więc i Hłasko, i Hemingway, i Bukowski, i Stachura nawet – wszyscy oni poszli w błoto. Uznałam (a raczej moja ambicja), że lepsze przykłady czucia i myślenia (w tym emigracyjnego) znajdę u Wata, Jeleńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Czapskiego, Giedroycia. Żałuję, bo gdybym dłużej i mocniej wierzyła w takie „życiopisanie”, jak Hłaskowe, może szybciej dałabym sobie przyzwolenie na myślenie, że tworzenie, i w ogóle wszystko, co ważne w życiu, ma prawo, a wręcz musi brać się z uczuć, a nie ze zdrowego rozsądku i erudycji. I wszyscy ci, którzy wciąż skrzeczą o zdrowym rozsądku, mogą się tak samo pomylić, albo nawet jeszcze bardziej od twojej własnej intuicji. Może też zapamiętałabym smutnego i prawdziwego Hłaskę, jak mówił:

„A ja nie lubię światła; lubię ciemność, która uwalnia nas od naszych twarzy i od naszych cieni” /„Drugie zabicie psa”.

Z wtedy pamiętam tylko, że za wszelką cenę nie chciałam stać się „Krystyną”. Czuję teraz, że jeszcze wciąż chyba nie – że jeszcze mi się udaje przed nią uciec. Ale gdzieś tam czai się przeświadczenie, że może coś przegapiłam, bo nikt przecież nie umknął przed Hłaski świdrującym wzrokiem i brutalną frazą. Opisał każdy typ ludzki, dostawało się przecież po ryju po równo kierowcom ciężarówek, partyjnym biurwom („Piękni dwudziestoletni”), kurwom i pisarzom, więc i zatracona Krystyna musi mieć swój odpowiednik życiowy. Skąd Hłasko znał te „Krystyny”? Gdzie je spotkał, ile ich było, że mogły dać tak prawdziwy opis?:

Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego, że jesteś mądra. Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz mądrze ustawić. Za mądrość płaci się cierpieniem, Krystyno. Biedne nieszczęśliwe, mądre kobiety. Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie przez głupców. Jesteś mądra Krystyno. Jesteś piekielnie mądra, ty idiotko.

Z zajeżdżonych wtedy przeze mnie 6-tomowych „Utworów wybranych” najbardziej lubiłam „Ósmy dzień tygodnia” (szumnie przeniesiony na ekran, do którego to dzieła filmowego Hłasko się nie przyznał i kazał wycofać z niego swoje nazwisko), z opowiadań – „Odlatujemy w niebo” i „Amor nie przyszedł dziś wieczorem” (o, Panie! – genialne dialogi i wyczucie języka), bezdennie rozpaczliwe „Listy”, słynnego „Nawróconego w Jaffie” i „Palcie ryż”, pisane (wydawałoby się) już z pozycji przeżartego alkoholem brutala, bawidamka i bywalca emigracyjnych salonów. W opowiadaniach izraelskich kreuje się nawet na alfonsa, zręcznie sterującego uwieszonymi na nim panienkami. To oczywista fikcja, ale też i jego ulubiona prowokacja  – wcześniej o tym mówił tak:

Napisałem opowiadanie „Cmentarze„; opowiadanie dziecinne i nieudane; ale postanowiłem zbudować je na faktach autentycznych, gdyż jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w prozie liczy się nie fakt, a tylko prawdziwe zmyślenie.

/„Piękni dwudziestoletni”, Marek Hłasko

Tymczasem to głównie jego listy są dowodem tragicznej przemiany Hłaski, dowodem na to, że talentów najczęściej nie da się uratować przed nimi samymi. Wszystko, co najważniejsze o nim z listów – to na pewno są: świetna fraza, absolutny słuch językowy i najprawdziwsza, najbardziej zmaltretowana literatura o próbie wyrwania się z życia, jakie znamy. Nie pamiętam naprawdę zbyt wielu pisarzy XX w., którzy o elementarnych, wręcz podstawowych uczuciach i skojarzeniach pisaliby w tak zawstydzająco prosty, może i naiwny, ale zarazem trafny sposób, tak, że się z miejsca łagodniało i trudno było protestować. No, bo jak można o, tu, na przykład, przy tym banale, powiedzieć twardo „nie”?:

Każde marzenie – odpowiadała mi matka – jest uczciwe. Samo słowo MARZENIE jest uczciwe. Nieuczciwe mogą być myśli, pragnienia, dążenia, lecz marzenie pozostanie czyste, nawet wtedy, kiedy inni wdepczą ci je w błoto.

/„Pierwszy krok w chmurach”

A przecież to lżejszy Hłasko, jeszcze nie poturbowany przez Stany i wódę, nie zawiedziony, że mu się nie spełnił „american dream”, mocnym krokiem idący przez Polskę (a potem i Europę). Był też, rzecz jasna, Hłasko miłosny, lekką ręką szafujący wyznaniami i oświadczynami, zdobywający i uciekający od kobiet i piorący je po pięknych buźkach – jak swoją żonę Sonję. Powiedziała w książce (o tym, jak to było być żoną Hłaski), że nawet ona wiedziała, że ktoś inny był miłością jego życia (H.G. – w „Listach” i artykułach o tym więcej). Pewnie po to były mu potrzebne te wszystkie kobiety potem, żeby z emfazą móc stwierdzić, że „wielka miłość zdarza się w życiu tylko raz, wszystko, co następuje potem, jest tylko szukaniem tej utraconej miłości”.

Oraz to
przyznaję, dość naiwne, albo nawet żałosne, jak się czyta pierwszy raz. Ale jak się przeczyta, to potem jednak jest już trudne do odzobaczenia i odwołania. Gdy to pisał, był dojrzałym facetem. Może więc mu wybaczmy te wszystkie świństwa, popatrzmy jak na człowieka i zwolnijmy na moment z funkcji Jamesa Deana polskiej literatury:

„Kiedyś może skończy się ten hałas i terror, ale twoja miłość i twoje serce zostanie. I te parę dni, które spędziliśmy ze sobą. To tak, kiedy czasami budują dom i przyjdzie dziecko. I dotknie wilgotnego betonu ręką. Potem w domu mieszkają ludzie, rodzą się i umierają i przychodzą nowi, ale ten mały ślad ręki zostaje na zawsze. To chyba jakoś tak… Nie umiem pisać o miłości”.

Najdroższa

Najdrozsza_Zolcinska

„Najdroższa” Wandy Zółcińskiej, wyd. Prószyński i S-ka

Dawno żadna polska książka mnie tak nie urzekła. Wanda Zółcińska opisała cały lęk i smutek pokolenia 30-latków (ale i 40-latki się na ten nawias łapią), zmuszanych do konfrontacji z realną odpowiedzialnością – chorobą, śmiercią bliskich, utratą. Bezustannie mielą w sobie uczucie winy wobec tych, którzy odchodzą z ich życia. A ci ulatniają się z niego powoli, do końca próbując trzymać swoich potomków w ryzach toksycznych relacji z dzieciństwa. Bohaterka „Najdroższej” to atrakcyjna singielka, pracująca w znienawidzonej przez siebie korporacji, uwikłana w miłosny trójkąt. Opiekuje się w szpitalu (a potem w domu starców) umierającą matką i jej kotem. Żyje też pod presją ciągłej konieczności dokonywania wyborów i określenia się w związkach z dwoma mężczyznami, z którymi się spotyka, z ich rodzinami, z szefami w pracy, koleżankami, zwierzętami, którymi się opiekuje…

Ale dla mnie książka Zółcińskiej to przede wszystkim opis dojmującego braku. Opis zbiorowego stanu uczuć, w którym strach przed podejmowaniem decyzji, samotność, wina i brak jasno nakreślonych ram społecznych zachowań wobec śmierci tworzą pokoleniowy manifest wycofania z życia. Trochę manifest bezradności, a trochę arogancji. Manifest naszej beznadziejności i sprzeciwu wobec świata, który próbuje narzucić nam pewne normy. Wiemy, że te normy są sztuczne, okropne, nie pasują nam lub są za ciasne, ale własnych jeszcze przecież nie stworzyliśmy. Więc uciekamy im, uciekając też sobie, w światy, które łudzą pozornym bezpieczeństwem.

„Najdroższa” to też próba osadzenia się autorki we własnym języku literackim – poetyckim, delikatnym, ujmującym zaskakującą i nienachalną metaforą. Nie jest to, wbrew pozorom, łatwa lektura: wyrwane fragmenty życia w domu opieki paliatywnej mieszają się z krótkimi, uchwyconymi w poetyckie porównania stanami uczuć. Laboratoryjny chłód i precyzja języka, w totalnej kontrze do rozpaczy bohaterki, dają dość mocny obraz alienacji. To proza przejrzysta i krystalicznie czysta, ale pod powierzchnią rozedrgana i krwista: częste równoważniki zdań, krótkie, rwane, niemal cynicznie wybrzmiewające frazy, struktura języka z zadziwiającą łatwością poddająca się emocjom bohaterki – jest to książka, którą będziecie odkładać i znów po nią sięgać. Magdalena Tulli, jedna z najwybitniejszych polskich pisarek i mistrzyni polszczyzny literackiej, rekomenduje tę książkę, i myślę, że nie jest to tylko jej grzecznościowy ukłon w stronę młodszej koleżanki. Czyta się Żółcińską bardzo dobrze, podobnie zresztą jak ostatnią książkę Tulli „Szum”, z którą „Najdroższa” nosi zresztą pewne pokrewieństwo językowe. Ten debiut wyrwał mi trochę trzewi, owszem – ale właśnie dlatego pochłonęłam go z prawdziwą przyjemnością.

Zaczynam jeszcze raz

JAGIELSKA_FOT

Grażyna Jagielska @ Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta

Spotkałam się z nią w lutym 2014 roku, żeby porozmawiać o „Anioły jedzą trzy razy dziennie – 147 dni w psychiatryku” – jej nowej książce, w której opisała swój pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Autorka („Korespondent”, „Fastryga”, „Płaskuda”), tłumaczka literatury angielskiej, napisała zresztą w krótkim czasie dwa tomy o współuzależnieniu od pracy męża, znanego dziennikarza Wojciecha Jagielskiego, który przez wiele lat relacjonował w „Gazecie Wyborczej” zdarzenia z niebezpiecznych rejonów świata. W przejmującej „Miłości z kamienia” Jagielska opisuje związek z korespondentem wojennym.

W „Anioły jedzą trzy razy dziennie – 147 dni w psychiatryku” – opowiada jak leczyła się z konsekwencji tego związku. O czekaniu na powrót męża, martwego lub żywego z wojny, pisała tak: „Czekałam, aż ktoś do mnie zadzwoni i powie, że to już koniec. Nie chodziło mi o to, żeby to był szczęśliwy koniec, tylko jakikolwiek. Myślę, że czasem można chcieć już tylko, żeby coś się skończyło”. Wojciech Jagielski dopowiadał, że wystarczyło, że zaglądał do schowka ze sprzętem turystycznym, żeby Grażynie włączał się tryb czuwania. Czuwania na jego wyjazd i spodziewaną śmierć. 

 

Anna Gromnicka: Jak pani żyje dziś? 

Grażyna Jagielska: Dość stabilnie. Stawiam sobie różne zadania. Co pewien czas wsiadam w samochód i jadę do centrum handlowego – chociaż jeszcze przed rokiem było to niemożliwe. Albo na stację benzynową. Odkrywam, że można zrobić masę interesujących rzeczy ze swoim życiem, dużych i małych, których do tej pory nie zrobiłam. I mieć z nich radość.

Na przykład? 

Ugotować fajny obiad. Albo pojechać na wycieczkę w miejsce, którego się nie znało. Albo poleżeć na słońcu w Grecji. Skopać ogródek, jak przyjdzie wiosna i zasadzić kwiaty. To jak powrót do radości życia, których się nie miało.

Przedtem tych radości nie było w ogóle w pani życiu? 

No nie, odczuwanie radości nie jest możliwe w sytuacji zawieszenia i ciągłego trwania w lęku.

Kiedy zaczynała pani terapię, lęk wypełniał całe pani życie.

W momencie, gdy ją zaczynałam, marzyłam tylko o tym, żeby skończyły się nocne koszmary i żeby jako tako funkcjonować w domu. Terapia lękowa jest dla ludzi, którzy cierpią na stany lękowe i pod tym względem jest to terapia bardzo skuteczna. W moim wypadku rezultaty przeszły moje oczekiwania. Terapia dała mi o wiele więcej możliwości normalnego przebywania na zewnątrz, z ludźmi, pozwoliła mi nawet odnaleźć swoje dawne pasje i zainteresowania. Wróciła mi zdolność do ich realizacji, czyli np. zdolność do podróży.

Zacznijmy od momentu, gdy pierwszy raz trafiła pani do kliniki stresu bojowego, w której leczą się weterani z wojen w Afganistanie i Iraku oraz cywile. Co się działo na pierwszym etapie leczenia? 

Pamiętam, jak kończyłam pierwszy „rzut” terapii, trwający 8 tygodni. Podczas pożegnania osób odchodzących z kliniki, czyli podsumowujących pobyt w szpitalu rozmów na tzw. „gorącym krześle”, mówiłam, że muszę pogodzić się z tym, że już nie będę tą osobą, którą byłam kiedyś. Wtedy bałam się pojechać nawet do Krakowa, nie mówiąc o tym  żeby wyjechać np.do Indii. Mówiłam, że już nie będę podróżowała i że moim celem jest akceptacja tego stanu rzeczy. Po drugiej terapii w ośrodku, po której nastąpiła jeszcze terapia indywidualna, pojechałam samodzielnie do Amazonii. To prawie tak, jakbym mogła prowadzić samochód, czego wcześniej nie mogłam już robić.

Dlaczego? 

Bo… zjeżdżałam na lewo, ilekroć inny samochód nadjeżdżał z prawej strony, np. na skrzyżowaniu. Nie mogłam pójść na zakupy do dużego sklepu ani na stację benzynową, unikałam spotkań z przyjaciółmi. W tej chwili ten obszar mojego życia bardzo się powiększył i przypomina ten, który miałam we wcześniejszym życiu – zanim dopadły mnie koszmary i paraliżujący lęk.

Jest pani już zdrowa? 

Nie przewiduję, że jeszcze trafię do szpitala, chyba, że nie będę potrafiła utrzymać obecnego dobrego stanu. Musimy pamiętać, że to nie jest coś, co się da wyleczyć, tak, jak np. gruźlicę. Nad postępami dobrego stanu zdrowia w chorobie psychicznej trzeba cały czas pracować, ponieważ przy dramatyczniejszych chwilach w życiu ten lęk może powracać. Cały czas trzeba ćwiczyć, żeby utrzymać stabilność psychiczną.

Spotyka się jeszcze pani z psychoterapeutą? 

Nie, moja terapia trwała rok i została już zakończona. W każdym momencie każdy z pacjentów może wrócić do kliniki, jeżeli czuje, że przestaje sobie radzić. Wsiadamy wówczas w taksówkę i jesteśmy na miejscu, gdzie jesteśmy natychmiast przyjmowani. Ale ja tego nie przewiduję. Mam nadzieję, że to koniec.

W książce napisała pani, że każdemu z was przez moment wydawało się, że chorobę, z którą przyjechaliście do kliniki można na samym początku odłożyć i zdeponować w depozycie – jak ubranie, czapkę, szalik, portfel.  Ale potem się okazywało, że jednak nie. Pokazuje to dobrze opis spacerów, gdy jeden z weteranów wojny w Afganistanie, któremu się wydawało, że trzyma w ręku but z urwaną stopą przyjaciela, szukał wciąż miejsca, gdzie by mógł odłożyć ten wyimaginowany but. 

Ludzie, którzy przychodzą tam po raz pierwszy, chyba mają takie oczekiwania: że dostaną opiekę, tabletki, diagnozę lekarza, który przyjdzie i powie, jaki jest plan leczenia, a po łyknięciu leków szybko staną na nogi i odzyskają zdrowie psychiczne. To bardzo złudne, bo w ten sposób nie da się tego załatwić. To trzeba przepracować terapią. I chyba wszyscy na wejściu mieliśmy takie nadzieje, które można sformułować w jednym zdaniu: „no, przecież ktoś nas zaraz wyleczy, zaraz ktoś się nami zajmie”. My mamy tylko grzecznie leżeć w łóżku, wykonywać zalecenia lekarza i przyjmować leki, a za moment znów wszystko będzie dobrze. Ale to nieprawda, tutaj tak nie jest. Tu nikt nie stawia diagnozy. Samemu trzeba to zrobić. Całe to leczenie spada na pacjenta i od niego zależy, jak szybko odzyska zdrowie psychiczne – o ile w ogóle. Kilka tygodni zajmuje, zanim człowiek się otrząśnie i zrozumie to.

Dowiedziała się pani, jakie ma szanse na wyzdrowienie? 

Pamiętam pierwszą rozmowę. Lekarz powiedział wtedy, że jeśli zdecyduję się nie iść do szpitala, to powodzenie terapii określa na 20 proc. Tyle co nic.  Tak. A gdybym jednak tam została – mam 80 proc. szans na wyzdrowienie.

Ale w początkowym okresie leczenia przecież odrzucała pani tabletki, chowała je pani do szafy. Buntowała się pani przeciwko terapii? 

Myślę, że wtedy żadne racjonalne pobudki mną nie kierowały. Kierował mną tylko strach. Przed tym, że coś z zewnątrz – czyli otumaniające leki – wpłynie na działanie mojego umysłu. Bałam się utraty kontroli nad tym, kim jestem, bo trochę jest tak, że psychotropy odbierają nam możliwość skontrolowania własnych uczuć. Wydawało mi się, że te lekarstwa zepchną mój lęk gdzieś głęboko, skąd go już nie wyciągnę, zatuszują mój stan i wtedy nigdy nie będę mogła się dowiedzieć, co do niego właściwie doprowadziło. I że będę żyła w ułudzie. To oczywiście nieprawda, bo psychotropy stanowią osłonę, dzięki której pacjent może podjąć tę prawdziwą terapię. On bez tych leków nie byłby w stanie usiąść w kręgu, z ludźmi, których miałby wysłuchiwać i zacząć się samemu otwierać przed nimi z własnymi problemami. Dlatego w pewnym momencie doszłam do wniosku, że zaufam lekarzom, którzy prawdopodobnie znają się na tym leczeniu lepiej niż ja, i będę zażywała przepisane środki, zamiast wybiórczo podchodzić do terapii. To bardzo ułatwiło mi dalsze leczenie.

Ważnym momentem w książce jest opis pani nocnych wycieczek na oddział weteranów wojennych, gdzie poszukuje pani wyimaginowanych części ciała swojego męża, Wojciecha Jagielskiego, korespondenta wojennego. Szuka ich pani, bo wciąż ma wrażenie, że mężowi czegoś brakuje, coś mu urwało na wojnie, jest niekompletny. Kiedy pani sobie uświadomiła, że już może zaprzestać tych wycieczek? 

Właśnie w momencie, kiedy zaczęłam brać leki. Dzięki nim nabrałam dystansu, spojrzałam na siebie z oddalenia. Mój problem przestał wypełniać cały świat. Te sny, koszmary, części ciała zostały w tyle, za mną. Przeszły z kategorii rzeczywistości do ułudy. Czyli stały się tym, czym były – tylko snami. Z czasem coraz rzadziej się pojawiającymi.

Jednej z bohaterek w książce tłumaczy pani, że dopóki potrafiła pani spisywać swoje koszmary, wszystko było dobrze – czyli potrafiła pani funkcjonować. Im mroczniejsze pisanie, tym lepsza wydawała się ta terapia? 

Tak, ponieważ spisywanie takich snów pomaga stanąć z nimi oko w oko, oswaja je i ugłaskuje. Osoba pisząca lepiej się czuje, jak już wszystko z siebie wyrzuci. Ale to tylko środek przeciwbólowy, jak na chwilę zażyta tabletka przeciwzapalna na duże cierpienie. Bo niestety po jakimś czasie te lęki odkładają się w człowieku, narastają. Można nazwać to terapią na własną rękę, która na dłuższą metę nie przynosi jednak pożądanego ukojenia.

Pani nie przyniosło? 

Nie, jak zresztą widać, a w dodatku takim pisaniem można sobie zrobić krzywdę. Lęk spycha się głębiej i po jakimś czasie przypomina toksynę, wrzód obudowany naszymi urojeniami. Coraz trudniej znaleźć przyczynę takiego stanu, który w dodatku oddziałuje na cały organizm. I jak to paskudztwo się dobrze schowa, to już wtedy nie wiadomo, jak i od czego zacząć leczenie… Dlatego naprawianie chorej psychiki lepiej od razu oddać specjalistom.

Kiedy pierwszy raz poczuła pani, ze już może znów pisać? 

To wcale nie wynikało z potrzeb literackich, raczej wiązało się z samą terapią. Już po wyjściu z kliniki poczułam potrzebę ponownego nawiązania kontaktu z ludźmi, z którymi tam przebywałam. To były bardzo ważne relacje, bardzo bliskie. Prawie niezbędne do życia. Ciężko było się ich wyzbyć. Zaczęłam pisać, żeby wrócić do tamtej atmosfery z czasu terapii, do stanu, kiedy jest się w grupie ludzi, których zbliża taki sam cel i energia.

Tęskni pani za nimi? 

Tak. To są takie związki, które tworzą się na całe życie. Myślę nawet, że można w ogóle nie spotykać się z tymi pacjentami, ale w pewnym momencie zawsze się do nich wraca myślami. Gdy po jakimś czasie następuje to spotkanie, okazuje się, że jesteśmy sobie tak samo bliscy, nic się nie zmieniło w naszych relacjach. Dlatego są one zupełnie wyjątkowe.

Opisuje pani w książce różne przypadki – i te beznadziejne, i te „ozdrowieńcze” – i okazuje się, że najbardziej chore i nieprzystosowane jednostki to nie te, które głośno krzyczą czy bulwersują swoim zachowaniem, jak weterani wojenni, tylko te, które z pozoru nie wykazują się niczym szczególnym. Jak pani Stasia.

To chyba rzeczywiście najgorszy przypadek, jaki spotkałam. Po kilku tygodniach obcowania z nią podczas spotkań z pacjentami w kręgu, stało się dla nas wszystkich jasne, że pani Stasia jest nienaprawialna. Nie ma w niej możliwości zmiany, ona tego nie przyjmuje. To była dla nas bolesna informacja, bo oznaczała, że my też możemy tacy być. A każdy z nas dramatycznie walczył o to, żeby zmienić swoje życie i nie doprowadzić siebie do autodestrukcji. Jej przypadek pokazał nam, że możemy nie być zdolni do wyzdrowienia.

Dlaczego? 

Stasia do końca powtarzała, że jest szczęśliwa i nie wie, co właściwie robi w klinice. A w rzeczywistości była osobą pokiereszowaną przez samotność do głębi, do takiego stopnia, że nie potrafiła dostrzec obok siebie drugiego człowieka, ani zorientować się, że dzieli z nim te same sytuacje. W momencie, gdy przywożono nam wszystkim o godz.9 leki, Stasia potrafiła powiedzieć: „Za dwie minuty przywiozą mi leki”. Mi – nie nam. „Mam kolację za trzy minuty” – nie „my”, ona. Tak dalece była oderwana od życia z innymi, że nie widziała nas. Widziała tylko siebie. To zmobilizowało nas do terapii. Nie chcieliśmy dopuścić do siebie myśli, że nam przydarzy się to samo, czyli, że zabrniemy w naszych chorobach tak daleko, że nie będziemy mogli z nich powrócić do normalności.

Stasię próbowali zmienić weterani. I to na ostro. 

Tak, do końca. Chcieli to zrobić właściwie dla siebie. Dla nich brak zmiany Stasi był pomyłką w systemie. Chcieli ją naprawić jak błąd, żeby móc naprawić siebie.

Drugi przypadek to Jezusek: człowiek, który nie potrafi sobie dać rady w życiu, nie umie żyć w korporacji i w rodzinie. Oddaje wszystkim wszystko, i cały czas szuka recepty „jak żyć”. Jezusek mówi o nieuchronności powrotów do szpitala. Szpital jednak nie uczy życia? 

Nie, ale terapia daje nam narzędzia do tego, żeby pokonać lęk, związany z nieumiejętnością życia. Wydaje mi się, że tego rodzaju zaburzeń nie da się pokonać inaczej. Czy gdyby zostawić Jezuska poza kliniką w chwili wielkiego dramatu poradziłby sobie?

W pewnej chwili Jezusek odchodzi w alejkę, i powtarza w kółko słowa terapeuty, że teraz musi być asertywny, że ma motywację do zmian i wie, czego chce. To przypadek, w którym cudze słowa nie mogą zmienić człowieka. Bo on naprawdę nie potrafi żyć. 

Niektóre cytaty faktycznie są wyuczonymi słowami, ale po kilku tygodniach przebywania w klinice najważniejsze to po prostu zacząć mówić o swoich lękach w obecności innych ludzi w kręgu. I to własnymi słowami. Na początku miałam potrzebę ukrywania swoich uczuć, chyba jak wszyscy, normalnie funkcjonujący w społeczeństwie. Uważałam się za osobę silną, nie pokazującą słabości. Tymczasem przyznawanie, że jest się słabym i potrzebuje się pomocy, to pierwszy stopień do odkrycia prawdy o sobie. Trzeba się dokopać do niej, zdzierając wiele różnych warstw po drodze, jak cebulę. W końcu doszłam do momentu, ze zaczęłam mówić o sobie.

„Wszystkie swoje historie mam dobrze pozamykane”, pisała pani na początku książki. 

Przez pierwsze tygodnie w klinice miałam etap negacji. Nie widziałam sensu w pisaniu życiorysów, nie chciałam się odsłaniać podczas spotkań w kręgu. „Gdzie jest lekarz?”, pytałam, podobnie jak inni na początku terapii. Niektóre osoby domagały się tego tygodniami, nie rozumiejąc, że lekarz im w tym momencie nie pomoże. Pomóc może tylko  otwarcie się na rozmowę w grupie. Bardzo pomogli mi żołnierze-weterani, którzy „pogonili” mnie – mówiąc wprost. Powiedzieli, że nie ma co główkować, jest zadanie do wykonania i trzeba to po prostu zrobić. To jest miejsce, w którym trzeba się otwierać, i ty masz się otworzyć. I ja im uwierzyłam. To byli ludzie, dla których pobyt w klinice był już kolejnym, i wiedzieli, co robić. Nadal nie wierzyłam, że podczas rozmów w kręgu coś ma się ze mną „zadziać”, ale zrobiłam to na siłę.

To znaczy? 

Popłakując i trzęsąc się, na tyle, na ile mogłam, zaczęłam mówić. Na początku przyznałam się, kim jest mój mąż. Przyznałam, że jestem tutaj, bo mam powód, żeby tu być. Przełamałam się. I potem było łatwo. Nie musiałam już tworzyć swojego sztucznego wizerunku, oszukując innych, ze mam udane życie zawodowe i rodzinne, mam męża, dwójkę dzieci i piszę książki. Nie musiałam wyrzucać tego, co niewygodne z życiorysu. Nie musiałam udawać.

Reakcja pacjentów? 

Współczucie. To bardzo prosty ludzki odruch – wspieranie kogoś przez własne doświadczenia: „współczuję ci, i wyobraź sobie, że mnie spotkało coś podobnego”. I to otwiera na dalsze zwierzenia.

Fizyczne objawy choroby psychicznej pani nie przytłoczyły? 

Prawie. Miałam podejrzenie neuroboreliozy, stwardnienia rozsianego. Innym zdarzają się choroby kości, niemożność chodzenia, rozmaite tiki i niekontrolowane erupcje różnych schorzeń stawów, np. reumatoidalne zapalenie stawów. Jedna z bohaterek książki, Zosia, jest współuzależniona z mężem od alkoholu. Jej stan tak ją wyczerpał, że od czasu do czasu traciła władzę nad jedną nogą. Przewracała się nagle. Julia, inna bohaterka, nagle przestawała widzieć podczas konferencji, i wtedy przywozili ją do szpitala. Potrafiła pracować do momentu, gdy w trakcie przygotowywania ważnej strategii piarowskiej dla klienta obcięła sobie ucho.

Przestraszył panią jej przypadek? 

Bardzo. Zaczęłam przeglądać swoje życie od kątem różnych podobieństw do Julii. Znalazłam je. Robiłam wiele takich rzeczy, jak ona – przodowniczka pracy i dziennikarstwa, wciąż dążąca do doskonałości. Poświęcałam różne rzeczy dla pracy, dla kariery, dla jeszcze jednego tłumaczenia książki, przez lata dawałam przyzwolenie na niebezpieczną pracę męża, która nas niszczyła, na jej ołtarzu złożyłam dzieci, stabilizację, rodzinę – z myślą, że to się jeszcze kiedyś odrobi, nadrobi, wróci.

Jak pani się oszukiwała? 

Szukałam usprawiedliwień, jak Julia: „że inni pracują więcej”. Albo: „czasy są tak trudne, mamy kryzys, że trzeba tak pracować, trzeba poświęcać wszystko dla kariery”, „to sytuacja ekstremalna, która wymaga ekstremalnych środków”. Tak jak ona, robiłam wszystko dla pracy. Dziś już wiem, że to było złe, wyniszczające. Ale gdzie postawić granicę? Każdy przypadek jest inny. Model życia Julii wygląda tak, że przychodzi do kliniki w momencie, kiedy już nie potrafi żyć, ale tylko po to, żeby lekarze znów przywrócili ją do roboty w kolejnej firmie, żeby postawili ją jak na taśmę na bieżni i żeby znów mogła pracować i kończyć swoje najlepsze pod słońcem projekty. Ona nie wraca tam po to, żeby zmienić swoje życie, dla siebie czy dla rodziny. Ona chce jednego: powrotu do pracy i jeszcze raz odbycia tego samego biegu po zwycięstwo. To sprawiało jej frajdę. Wyzbycie się tej frajdy wiązało się z utratą najważniejszej rzeczy w życiu. To wymaga ogromnej siły woli, żeby tego zrezygnować. To jest ta granica, która mnie od niej teraz dzieli.

Objawy chorób wiele dzieli od przyczyn. Czasem odkrywa się zaskakujące fakty. 

Tak, ponieważ choroby psychiczne się mutują. Bo co może łączyć fakt, że ja śniłam o brakujących częściach ciała mojego męża i o tym, że nie wraca z wojny, z faktem, że bałam się zatankować samochód na stacji benzynowej? Lęk się rozprzestrzenia i zagarnia coraz większe obszary życia. Aż do momentu, gdy nas zupełnie paraliżuje.

Książka przeraża opisami przypadków właściwie już skazanych na pobyt zamknięty lub na powolną śmierć, a jednak czuje się, że widzi pani jakieś światełko na końcu. 

Tak, bo mam gdzie wrócić. I wiem, co się ze mną dzieje. A poprzednio taka niewiedza o złym stanie psychicznym i jego przyczynach jeszcze zwiększała mój lęk.

A jednak w pewnym początkowym momencie terapii, już po przejściu na „czerwoną” salę, gdzie pacjenci nie byli odizolowani, pani lęki „chciały wrócić na niebieską salę i umrzeć”. Odczuwała pani tęsknotę za drugim brzegiem. Za unicestwieniem. 

Na tej niebieskiej sali nie trzeba o nic walczyć, trzeba tylko leżeć. Jest się oderwanym od świata. Tam nie ma kłopotów, telefonów, informacji. Czujesz, że jesteś niedostępny dla świata z zewnątrz i przyszłość nie jest ważna. Ona cię nie dotyczy. To jeszcze nie jest objaw chęci zakończenia życia. Ale w książce pojawia się bohater, który przekracza tę granicę. W pewnym momencie tęsknota za drugim brzegiem – czyli śmiercią – stała się dla niego ważniejsza niż pragnienie powrotu do normalnego życia. Nie potrafił już żyć. Nie było dla niego ratunku.

To był weteran wojny w Afganistanie. A cywile?

W większości przypadków beznadziejne przypadki leżały właśnie po stronie cywilnej – nie weteranów wojennych. Dla mnie najbardziej wstrząsająca była historia ok.40-letniej kobiety, która była ofiarą drastycznej przemocy w rodzinie. Po wielu latach udało jej się odejść od męża. Natomiast mimo, że upłynęło kolejnych parę lat, nie potrafiła odnaleźć własnego życia. Nie wiedziała, kim jest, ani czym sobie to życie teraz zapełnić. Ciągle trwała w tamtym kręgu cierpienia, upokorzenia, bólu i traumatycznych przeżyć. Co pewien czas wracała do kliniki, kiedy już nie mogła sobie samodzielnie z tym radzić. Na jakiś czas to pomagało, ale tamten krąg cały czas trzymał ją mocno, do niego wracała pod koniec. I mimo sześciu hospitalizacji nie potrafiła pójść dalej, w przyszłość i nie umiała odnaleźć swojej tożsamości, którą utraciła przez dwadzieścia lat małżeństwa. To są najcięższe urazy.

Co je charakteryzuje? 

Beznadziejne przypadki to takie, kiedy ktoś akceptuje swojego oprawcę albo zgadza się na taki stan rzeczy. To były często kobiety współuzależnione z mężami od alkoholu. One opowiadały do pewnego momentu o sobie, ale nigdy nie obwiniały mężów. Cały czas tkwiły w schemacie, że muszą osłonić alkoholizm męża, kosztem siebie. Uczestniczyły w terapii, bo zdawały sobie sprawę, że nie do końca wszystko jest w porządku z nimi i ich sytuacja jest patologiczna, ale jak już miały wyjść ze szpitala, zawsze mówiły: „no, dobrze, że już wychodzę, bo jak on sobie tam radzi?”

Ale pani też się uzależniła. 

Byłam współuzależniona od dziennikarstwa wojennego mojego męża, Wojciecha Jagielskiego. Kierowały mną te same mechanizmy, co kobiet uzależnionych od alkoholu i wspólnego picia z mężami. To znaczy: całe moje życie kręciło się wokół jednej sprawy, która tak naprawdę nie było moją sprawą. Kobiety, których mężowie mają problem z alkoholem, przez cały czas mają jeden problem: ukryć picie męża przed sąsiadami. Ich naczelnym zmartwieniem jest to, czy wróci trzeźwy, czy pijany, wieczorem, czy nad ranem, czy będzie cicho, czy zrobi awanturę. U mnie było podobnie, z tą różnicą, że nie było alkoholu. Wszystkie moje działania skupiały się na tym, czy mój mąż pojedzie na wojnę, czy z niej wróci. I znowu pojedzie na wojnę. I kiedy wróci.

„Zastąpiła” pani męża w tym stresie wojennym. 

Tak, ale jak się okazuje, u innych kobiet, których mężowie wykonywali inne ryzykowne zawody, też to występowało. Rozmawiałam z żoną pilota, która cały czas się stresowała tym, czy jej mąż wystartował, czy już wylądował. Do tego non stop telefony kontrolujące, czy on żyje, czy może spadł i się rozbił.

Takie uzależnienie musi paść na szczególny grunt, prawda? Określony typ psychiki? 

Przypuszczam, że tak. Ale długotrwała stresująca sytuacja, która ciągnie się latami, będzie miała wpływ na każdego. Bo troska o drugiego człowieka, z którym żyjemy, zawsze będzie nam towarzyszyła. Jeśli przekracza ona barierę dopuszczalnego stresu – coś zaczyna nam się psuć w głowie.

Zanim jednak trafiła pani do szpitala, musiała się pani zorientować, że coś jest nie tak. Próbowała pani rozmawiać z mężem? 

W momencie, kiedy choroba jest już tak bardzo zaawansowana, wyklucza to jakąkolwiek rozmowę na ten temat. Bo jedną z cech takiej choroby jest unikanie rozmów o przyczynach. Nie da się porozmawiać, bo nie chcę. Dalsze porozumienie się jest niemożliwe. To jest jak posuwanie się naprzód w jednym korycie, w jednym tunelu, z którego nie ma wyjścia. Nie możesz uciec ani w bok, ani do tyłu. Musisz brnąć do przodu, tym samym torem, bez odstępstw od utartego schematu. Nie ma w tobie spontaniczności. To pułapka: sami sobie nie możemy pomóc i nikt nam nie może pomóc.

I co wtedy? 

Kres dokonuje się wtedy, kiedy wpadamy na sytuację, z której nie ma już wyjścia. U weteranów to są tzw.flashbacki, czyli gwałtowne nawroty traumy, czy to, że zaczynają się nam schodzić ściany pokoju i człowiek zaczyna wrzeszczeć jak opętany. I albo sami pobiegniemy do lekarza, albo ktoś inny nas tam odwiezie, o ile się zatroszczy, co się z nami dzieje.

U pani flashbacki to były straszne sny. 

Koszmary. Po trzech bezsennych tygodniach, kiedy bałam się zasnąć, bo jak zapadałam w sen, wszędzie widziałam Wojtka bez jakiejś części ciała, uznałam, że nie wytrzymam psychicznie kolejnej nieprzespanej nocy. To bardzo trudno uchwytne, bo my jako społeczeństwo boimy się chorób psychicznych i za wszelką cenę staramy się trzymać „normalności”, czyli rutyny, sądząc np., że lęki czy bezsenność „jakoś miną”. Dopiero jak zaczynamy latać na wielkim białym ptaku, dzwonimy do psychiatry. Ze mną było tak samo. Funkcjonowałam, wydawałoby się normalnie: wstawałam, gotowałam obiad, sprzątałam, nawet pracowałam zawodowo. I to jest właśnie niebezpieczne, bo właściwie nie widać po takim człowieku, że coś złego się z nim dzieje. A kiedy widać – wtedy bardzo często jest już za późno i odrabianie strat może potrwać bardzo długo.

Ile lat trwała ta trauma? 

Dwadzieścia.

Co się przez te lata z panią działo?

Cóż… Dziennikarstwo jest najbardziej uzależniającym zawodem, którego stresy całkowicie i czasem niezauważalnie przechodzą na rodzinę. Reporter wojenny ma jeszcze gorzej. Mnie się wydawało, że artykuł, reportaż są najważniejsze. Gazeta była dla mnie ważniejsza niż moje dzieci. I to, żeby ta gazeta była dobrą gazetą też było ważniejsze od rodziny. Do dziś pamiętam swoje gorączkowe myśli. Myśmy…  przez całe życie nie jeździli na urlopy.

Dlaczego? 

Bo wydawało mi się, że jeśli wyjedziemy np. na dwa tygodnie, to akurat coś się zdarzy na świecie – rewolucja, wojna, powstanie – a nas nie będzie, żeby Wojtek mógł to opisać. I co wtedy? – pytałam. Kto to zrobi, co się stanie, jak ten reportaż nie powstanie? Ta chora sytuacja totalnie nas wciągnęła. Byliśmy całkowicie bezbronni w dziennikarstwie i naszym uzależnieniu od niego. Może dlatego, że to się łączyło z wyjazdami.

Oboje mieliście do nich pociąg? 

Od zawsze. Wyjazdy, szczególnie egzotyczne, a do tego jeszcze w niebezpieczne rejony świata, były dla nas bardzo atrakcyjne. Myśmy spychali wiedzę o tym, że to nas za bardzo pochłania. Nie pamiętaliśmy, że powinniśmy postawić granicę między życiem a dziennikarstwem. Wiedzieliśmy gdzieś tam, że jest ona zachwiana, ale oddalaliśmy ten problem od siebie. Jak alkoholik: „a, przy sobocie można wypić”, „no, jeszcze jest czas, dobrze się czuję”.

Bez tylu rzeczy nie możemy żyć. Pani wyobrażała sobie życie bez pisania swojego męża, bez wyjazdów? 

W bardzo początkowym stadium. Myślę, że w połowie lat 90., kiedy jeszcze zachowywałam szczątki zdrowego rozsądku i wiedziałam, że wyjazdy mogą negatywnie wpłynąć na nas, mówiłam, że te napięcia związane z pracą Wojtka nie do końca są zdrowe i pożądane. A później sama pojechałam. I zobaczyłam, jak to działa. Wsiąkłam.

Jak w narkotyki? 

Tak. Dałam się chwycić w sidła atrakcyjności tych wyjazdów, w różne wyjątkowe gratyfikacje, które się otrzymuje jako korespondent, oczywiście w przestrzeni niematerialnej. Jesteś doceniany, jesteś kimś wyjątkowym, robisz coś wyjątkowego, jesteś świadkiem historii, masz misję. I drugi, bardzo podniecający element: nie wiesz, co się za chwilę stanie. Żona korespondenta wojennego, podobnie jak żona żołnierza, „jeździ” z nim. Jeśli jedna strona jest na wojnie – to jest i druga. I to jest ten moment, kiedy wchodzisz do bardzo wąskiego i ciasnego koryta, gdzie możesz się poruszać tylko naprzód. W tym momencie możesz się jeszcze ratować. Powiedzieć „stop, ja wychodzę”. A chwilę potem i mnie, i Wojtkowi się już wydawało, ze tego się nie da zmienić, że my tak musimy żyć. I prawdopodobnie o tyle mieliśmy rację, że sami nie potrafiliśmy sobie tego życia zmienić. Potrzebna była pomoc z zewnątrz.

Pojawiła się rezygnacja? 

Może… A na pewno wydawało nam się, że tak już będzie do końca.

Ale niby skąd mieliście znać konsekwencje? Mieliście piękne życie, piękny zawód. Dawaliście się oszukiwać?

Tak, trochę tak było. I nie potrafiliśmy przewidzieć skutków wyjazdów. Poza tym, to, co robiliśmy było dla nas bardzo ważne. Terapeuci zawsze powtarzają, że najtrudniej jest odciąć się od tego, co nas niszczy, jeśli bardzo to kochamy. Mam nadzieję, że prawie mi się udało.

Teraz żyje pani własnym życiem? 

Odkrywam je. Staram się poznać samą siebie, odkryć swoją tożsamość. Bo prawdopodobnie nigdy jej nie uzewnętrzniłam. Teraz przestałam żyć życiem mojego męża, a zaczęłam swoim. A raczej staram się je zbudować od początku.

Jak? 

Znów zaczęłam podróżować.

Te wyjazdy też będą związane z pisaniem? Powstaną z nich książki? 

Nie, wcale nie. Nie wykluczam tego, ale na razie cieszę się, że znów mogę jeździć po świecie. Bez lęku.

Nie mam szans nawet na Nike

Obrazek

Najpopularniejsza polska pisarka szczerze o swojej książce „Trochę większy poniedziałek” i o tym, że nie wstydzi się, kiedy czyta o sobie „Paulo Coelho w spódnicy”.

Czuje się pani już jak klasyk?

Nie.
To może chociaż „królowa literatury kobiecej„?

Wyborcza napisała, że królowa jest tylko jedna i nazywa się Katarzyna Grochola. Nie wiem, co na to Doda.

Ten rok podsumowuje pani książką, w której zbiera historie z ostatnich kilkunastu lat. Może to do czegoś zobowiązuje?

15 lat, jak się okazuje. Nie wiem, czy krótkie opowiastki do czegoś zobowiązują. Do pokrzepiania serc?

„Trochę większy poniedziałek” to raczej zbiór felietonów i obserwacji o życiu, niż literatura. Czy to nie za proste? Przecież felietony pisze pani praktycznie zawsze i wszędzie. Może je pani wydawać na pęczki…

A czy wszystko musi być skomplikowane? Wie Pani, ja uczę się nie oceniać, dlaczego miałabym być dla siebie surowa? Jestem dorosłą kobietą, a nawet ukształtowaną. Piszę – więc siłą rzeczy będą mnie oceniać inni – takie ponoszę ryzyko. Ale żyję z tym.

Czytam opinie czytelniczek i duża ich część jest zawiedziona książką, czekały na coś więcej. Co by im pani powiedziała tu, teraz?

Dziękuję, że na mnie czekały.

Pojawia się tam nawet słowo „autoplagiat”. To mocne oskarżenie, jeśli chodzi o najpopularniejszą autorkę w Polsce…

To są moje pierwsze teksty. Były drukowane. Co mogę dodać?

W jednej z recenzji krytyk pisze – Grochola to polski Paulo Coelho. To dla pani komplement, czy raczej obraza?

Zawsze komplement.

To kim są pani czytelniczki/czytelnicy? Oglądacze polskich telenowel?  

Czyli ktoś gorszy? Od kogo? Ode mnie? Od pani? Czy lepszy? To jest komplement dla mnie? Czy dla nich? Myślę, że po prostu mnie czytają ludzie, a oglądaczom seriali chwała za to, że również czytają, prawda? Mam fajne listy i od profesorów literatury i od mężczyzn (po „Houston mamy problem”) i od gospodyń domowych. Jakoś nigdy nie wpadło mi do głowy, żeby dzielić je na bardziej czy mniej wartościowe. Cieszę się, że piszę dla wszystkich.

Zwierzają się z problemów sercowych, szukają wsparcia, pomocy?

Czasem się dzielą ze mną swoim życiem, a czasem są ciekawi mnie. Czasem oczekują pomocy, czasem mnie adoptują – jedna miła Pani pisze do mnie „córeńko” – jej córka nie żyje, podzieliła się ze mną swoim życiem.

Jak pani rozmawia z czytelnikami?

Po prostu szczerze. Jeśli nie chcę odpowiedzieć na jakieś pytanie to mówię, że nie chcę. Nie kombinuję.

W książce opowiada pani o przypadku napotkanej przez panią dziewczyny, która nie chciała kupić swojemu dziecku loda. Ponownie spotkałyście się pod pani domem. Okazało się, że kobieta jest pani sąsiadką i rozpoznała się w pani książce. Hm, zastanawiałam się, czy nie boi się pani taki sytuacji?

Boi? Dlaczego się mam bać czegoś dobrego? Ona się rozpoznała i po dziesięciu latach jest moją sąsiadką przez płot i ucieszyłą się, że nazwałam ją „Zgrabną” z kolejki. Nigdy nie piszę o ludziach, których można rozpoznać, jakichś złych rzeczy. Ale kiedy napisałam książkę o przemocy „Trzepot skrzydeł”, zgłosił się do mnie mąż koleżanki – że mnie up… . Za to, że opisałam jego małżeństwo i w ten sposób dowiedziałam się, że ona żyje w przemocowym związku. Ona sama nigdy nie pisnęła ani słowa. Uderz w stół a nożyce…

Zdarzyli się pani stalkerzy?

Jeden. Znajomy sprzed lat.

Cicha rewolucjonistka – tak bym o pani powiedziała. Z powodu tego zdania: „O seksie w naszym kraju mogą mówić tylko nastolatki, a nie kobiety dojrzałe. Kobiety dojrzałe mogą o tym pomyśleć w tajemnicy przed własnymi dziećmi i, rzecz jasna, rodzicach”. To pani zrobiła pani rewolucję w polskiej literaturze na miarę „50 twarzy Greya”. Polkom do tej pory chyba nikt nie dał takiego oręża emancypacyjnego do ręki. Może nawet w takim razie można by nazwać panią pisarką feministyczną?

Można mnie nazwać dowolnie. Dla niektórych jestem kobietą, która pokazuje drogę do swojej własnej wolności. A niektóre feministki postrzegały mnie jako niewolnicę stereotypów. O każdym można powiedzieć wszystko – nie mam na to wpływu.

Myślę też o innym zdaniu, rodem z Mniszkówny – „Rolą kobiety w naszej rzeczywistości jest radzić sobie oraz radzić też wszystkim innym” („Ja Wam pokażę!”) Powie mi pani, gdzie przebiega granica między udzielaniem rad i własną biografią (nie mówię o „Zielonych drzwiach”), a literaturą?

Nie udzielam rad. A pisarz i tak wszystko przefiltrowuje przez siebie. Jestem umierającą kobietą z „Powól mi odejść”, meżczyzną z „Houston, mamy problem”, zranionym kotem z „Kot mi schudł” i dzieckiem, które szukając drugiego brzegu wchodzi w morze. Jestem wszystkimi, o których piszę.

Pilnuje pani granicy między własnym życiem a pisaniem?

Wbrew pozorom bardzo.

Zauważyłam, że pisze pani też dość ostro o mężczyznach. Faceci panią drażnią? Chce im pani „przywalić”, czy raczej ich zrozumieć? Tylko proszę mi nie mówić, że my, kobiety musimy zaakceptować ich inność…

Nie piszę ostro o mężczyznach, choć rozumiem, że pani to tak odbiera. To tylko potwierdza tezę, że każdy znajduje to, co jakoś mu podchodzi. Ja, pisarka lubię bardzo niektórych mężczyzn, i też niektórych bardzo nie lubię.

Wciela się też pani w facetów-bohaterów. Po raz pierwszy – w opowiadaniu „Nie lubię kobiet”. Co to za doświadczenie? Zbliża do mężczyzn?

Bardziej chyba w „Houston, mamy problem”, w której pisaniu bardzo pomogli mi mężczyźni, dzieki czemu zbliżyłam się do nich. To fascynujący i kompletnie inny świat. A momentami identyczny, jak świat kobiet. Oni też chcą być kochani.

„Będę się upierać, że każda książka jest o miłości lub o jej braku, co na jedno wychodzi” – to pani powiedziała. Czy dlatego pani w ogóle pisze? Z braku czegoś czy z nadmiaru?

Nie wiem, ja po prostu lubię pisać. Zawsze chciałam pisać i zawsze będę.

I nie pomyślała pani nigdy: „O cholera, nigdy nie dostanę NIKE”?

Cholera, nie pomyślałam. Ale dla mnie nagrodą ważniejszą jest raczej Nobel. O nim też nie myślałam.

Ale to pani powiedziała: „nie jestem Tomaszem Mannem”. Nie wierzę, że pisarka książek popularnych nie ma kompleksów wobec ważnych pisarzy.

Mam mnóstwo kompleksów. Nie jestem Tomaszem Mannem. Jestem Katarzyną Grocholą. Moje kompleksy są z innej bajki.

Coś pani zacytuję. „Pisze o prawdziwym życiu i prawdziwych kobietach”. „Otwarta, szczera, ciepła”. „Grocholę z tym uśmiechem dajcie na billboardy – od razu wzrośnie wskaźnik pozytywnego myślenia w narodzie”. Tak o pani piszą czytelnicy. A co pani by o sobie powiedziała?

Walczę każdego dnia o to, żeby mój świat był lepszy. Bo on zależy od tego, co o nim myślę. A to czasem niełatwe, jeśli wydarzają się bolesne dla mnie rzeczy. Ale to co pani teraz mówi jest dla mnie najmilszym komplementem jaki słyszałam.

Wiele razy, gdy czytam już nie pani książki, ale recenzje na blogach – zdumiewa mnie poziom entuzjazmu czytelniczek, bo to one częściej sięgają po pani książki. Uwielbiają panią i czekają na każdą książkę jak na ratunek od życia. I zastanawiają mnie dwie kwestie – czy pani odpowiada na ich oczekiwania?

A może po prostu jest tak, że ja czuję to samo? I mam odwagę przyznać się do tego? Do marzenia o miłości, przyjaźni, wzajemnej życzliwości? Jakimś wzruszeniu w podglądaniu psa i kota i tego co wyrabiają? Do jakiegoś smutku kiedy ukochane zwierzę zdycha? Do rozpaczy, kiedy człowiek, którego kochamy nas odrzuca? Może to nie one są do mnie podobne, ale ja do nich?

A może po prostu traktuje je pani pobłażliwie?

Pobłażliwie – to znaczy z wyższością. Nie.

I druga rzecz – jak osoba z tak niełatwym, pogmatwanym życiem może pisać tak budujące dla wielu rzeczy. Sztuka mimikry? Wymazywanie, umiejętność zapominania?

Wprost przeciwnie. Od lat jestem w terapii, żeby radzić sobie z bardzo trudnymi rzeczami, które mnie spotkały, i o których na pewno nie opowiem.

Myślę, że pani czytelnicy wyobrażają sobie, że łatwiej sobie radzić ze złamanym życiem, jak się jest pisarzem. Czy wręcz przeciwnie?

A kominiarzem? A inżynierem? A gwiazdą filmową? Czy uczucia zależą od tego kim się jest? Tak samo jest trudno.

Niech pani mi opowie, jak wygląda zwykły dzień Katarzyny Grocholi – albo noc? Spala się pani?

Dzisiaj w nocy co 40 minut budził mnie alarm, bo zarosła czujka i dotykały jej liście. Za każdym razem pięć psów szczekało od 1.23 do 6.30. O szóstej trzydzieści zeszłam na dół i wywaliłam dzikie wino, które mnie całą noc straszyło. Potem położyłam się na dwie godziny. Wstałam i zapłaciłam Zus, co mnie kosztuje dużo nerwów, bo nie lubię wchodzić w bankowy Internet i przejrzałam pocztę, między innymi z pani pytaniami. Zadzwoniłam do sześciu osób, do których wczoraj nie miałam czasu. Spakowałam się, zrobiłam zakupy, wypiłam kawę ze swoim zięciem, i wsiadłam w samochód, żeby na popołudnie dojechać do Wałbrzycha. Przyjechałam do rodziny na późny obiad. Gadaliśmy do dziewiątej, potem zagrałam w kości z kuzynką, za czym obie przepadamy, a ponieważ obiecałam pani dzisiaj odpisać, siadłam do komputera. Jest jedenasta, a mam przed sobą jeszcze parę odpowiedzi.

I jak pani odreagowuje?

Stres? Mam fajne wsparcie wśród przyjaciół, fajną rodzinę, fajne psy. Lubię ciszę i spokój, nauczyłam się siedzieć w swoim ogrodzie i cieszyć się, że jest taki piękny.

Od „A nie mówiłam”, „Nigdy w życiu” i „Ja Wam pokażę!” przeszła pani długą drogę na szczyt. Myślę o tym, co w tym czasie było najtrudniejsze dla pani. 

Śmierć ukochanych osób, rozstanie z mężczyzną, którego kochałam, śmierć mojego ukochanego kota.

Miała pani w tym moment zatrzymania? Blokady? Kiedy powiedziała sobie pani – „już nic nie napiszę, koniec”?

O, nie.

Pieniądze – to jedyna rzecz, której pani tak naprawdę zazdroszczą. Na pisaniu w Polsce można zarobić, jak widać. Tylko co trzeba zrobić?

Nie wiem.

Nie wierzę, że wystarczy książkę o jednej bohaterce zbiorowej wyobraźni, Judycie.

Ja naprawdę żyję tylko z pisania.

Pewnie wszyscy chcą wiedzieć, ile zarobiła pani na Judycie. 

 Nie mogę powiedzieć, bo jestem zobowiązana do nieujawniania swojego wynagrodzenia.

W obiegowej opinii na bestsellerach nie zarabia pisarz. Zgarnia zaledwie od kilku do kilkunastu procent ceny książki. W pani przypadku jednak jest inaczej. Tylko gwiazdy literackie dyktują prawa rynku? Nie wiem. Ale wiem, że cena na okładce, na przykład 30 złotych – idzie do dystrybutorów za 15 złotych lub mniej. Czyli w 15 złotych mieści się wynagrodzenie autora, druk, reklama, redakcja, papier itd. My, czytelnicy nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Gdyby pani mogła dać jedną radę początkującemu pisarzowi, który marzy o wydaniu książki, co by mu pani powiedziała? Zakładaj własne wydawnictwo? Jak pani kiedyś zrobiła?

Szukaj dobrego wydawnictwa, które ma dobrych dystrybutorów i zaryzykuje reklamę początkującego pisarza.

Wydawcy mówią o kryzysie. A pani czuje czasem, że z pisania nie można już więcej wycisnąć? Albo żeby rzucić w diabły, bo to już panią nudzi? Tyle pani w życiu robiła – nie chciałaby zacząć czegoś nowego?

Pisanie każdej następnej książki jest czymś kompletnie, zupełnie, absolutnie, zaskakująco nowym. To inny, nieznany świat – chyba, że wydaje się książkę złożoną z pierwszych swoich nieśmiałych prób.

I nie bywa w nich pani cyniczna?

Nie.

A szczera wobec siebie, jako pisarki? Czasem włącza się dzwonek samokrytyki?

Jak chce mi się pisać przekleństwa. Ale na przykład w „Houston, mamy problem” były konieczne, żeby pokazać przemianę bohatera. Jednak uważam, że język jest zbyt pięknym tworem, żeby go zaśmiecać bez powodu.

A ja mam takie wrażenie, że pani jest dobrze w tej literaturze i w tej sytuacji medialnej. Wynalazła pani złotego grala literatury kobiecej w Polsce. A gdyby spróbowała pani coś zmienić – wydać powieść, jak ostatnio J.K.Rowling, pod pseudonimem?

Miałam taki pomysł po Judycie. Bo mi się Emil Ajar podobał (ten od nagrody Goncourtów), ale szybko pomyślałam, że o co chodzi? Żeby ktoś docenił mnie, nie znając mojego nazwiska? Żeby swoje ego troszkę nakarmić? Jeszcze bardziej? Wie pani co się dzieje, jak człowiek zgrzeszy nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu? Można się porzygać.

Opowiedziała pani kiedyś o tym, jak usiłuje odepchnąć inne wpływy literackie – cytuję: „najlepiej się czuję, jak piszę Grocholą”. Co to znaczy? Że pani książki to tylko pewien określony styl?

Nie czytam, kiedy piszę. A ponieważ kiedyś napisałam koniec Pana Wołodyjowskiego Sienkiewiczem, i nawet nieźle mi to poszło – to pewno wtedy coś takiego rzekłam.

Podobno ma pani gdzieś w szufladzie tekst, którego nie chce pani opublikować. Co to za tekst?

Erotyczny. Napisany siedem lat temu.

Gdy umawiałyśmy się na wywiad, mówiła pani, że w planach ma sesję zdjęciową i że niezbyt dobrze się pani czuje w takich sytuacjach. Ale jednak gdzieś tam te zdjęcia w pismach kolorowych łechcą pani próżność?

Raz połechtały. Kiedy Robert Wolański zrobił mi przepiękne zdjęcia na okładkę „PANI”. Okładka zdobyła pierwsze miejsce wśród wszystkich a ja byłam szczęśliwa. Ale to był rodzaj zabawy.

Chyba jednak czuje się pani bezpiecznie, dobrze jako bohaterka wywiadów do „Vivy!”,”Party”, albo „Gali”…

Tak samo dobrze jak „Polityki” czy „Wprost”.

Daniel Olbrychski wziął udział w reklamie „Biedronki”, pani pisze felietony w piśmie dla klientów tej sieci „Moje smaki życia”. Wiele znanych osób reklamuje różne firmy. Ale czy to oznacza, że przyjęłaby pani każdą intratną propozycję?

Jak pani słusznie zauważyła, ja piszę, a nie reklamuję. To pismo kosztuje grosze i ma tysiące czytelników. I czytają je ludzie, których być może nie stać na droższe pisma. Piszę dla nich z taką samą przyjemnością jak kiedyś do „Poradnika”, „Jestem”, „PANI”.

A telewizja? Twierdzi pani, ze kocha taniec, ale czy tylko to było przyczyną, dla której wzięła pani udział w Tańcu z gwiazdami?

Nie. Byłam nieszczęśliwa i było mi wszystko jedno co kto sobie o mnie pomyśli, a ponieważ nigdy nie nauczyłam się tańczyć – uważałam, że los mi podsunął mi fajną możliwość – dwa w jednym.

Ale wie pani pewnie, że wielu ten program zniszczył? Nagle opowiadali, że poczuli potem, że jednak do niego nie pasują. Pani miała takie myśli?

Nie! Niech się program martwi, jeśli do mnie nie pasuje.

Chyba jednak czasem coś sobie pani wyrzuca? Czegoś nigdy nie naprawi i żałuje tego? 

Nie naprawię tego, że jak miałam 17 lat, zniknęłam z domu na trzy dni i nikt nie wiedział gdzie jestem. Żałuję, że zapaliłam pierwszego papierosa. Ale też nie zamierzam nosić ze sobą tego garbu do końca życia. To po prostu nauka na przyszłość.Nie wszystko można naprawić i nie wszystko trzeba naprawiać. Niektóre rzeczy muszą pozostać takie jakimi były. Przeszłości nie da się zmienić. Mogę zmieniać teraźniejszość. Siebie w tej teraźniejszości i nic innego.