Podsumowanie literackie 2018 roku

olga tokarczuk

Olga Tokarczuk

Wprawdzie 2018 już za nami, ale czas podsumowań jeszcze się nie zakończył, bo do ostatniej chwili ukazywały się książki ważne i ważniejsze. Wybrałam kilka, co do których jestem pewna, że dokonują pewnego wyłomu w naszym myśleniu o świecie i o nas samych. Jest w nich wszystko co być powinno w dobrej literaturze: miłość, śmierć, rozpacz, utrata, smutek, tęsknota, kawał historii, groteska, a nawet horror. Te, które ominęłam, też są świetne, ale prawdopodobnie nie na tyle, by nami wstrząsnąć. A te książki – wierzę w to – to potrafią. Kolejność przypadkowa – voila!

 

malgorzata rejmer

„Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, Małgorzata Rejmer, wyd. Czarne

Z niezwykłą, rzecz by można poetycką czułością opisuje Rejmer Albanię czasów Envera Hoxhy i Albańczyków – ludzi schwytanych w pułapkę reżimu. To właśnie o tym, trwającym niemal 50 lat okresie rządów Hoxhy, i o postępującej izolacji jego poddanych pisze Rejmer.

Ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że to li-tylko książka historyczna. Małgorzata Rejmer daje w niej głos ofiarom tyranii komunistycznego przywódcy, którym w jakiś cudowny sposób, jak i innym zamkniętym za żelazną kurtyną, udało się pokonać obezwładniający izolacjonizm systemu i przetrwać prześladowania. To swoisty reportaż o bólu i cierpieniu tych, którzy bez momentów odwilży starali się przeżyć na co dzień w Albanii.

Jakiej prawdy uniwersalnej dowiadujemy się z tej książki? Ano takiej, że strach, krzywda i poczucie zagrożenia w różnych systemach politycznych mają jedno oblicze – właśnie takie, jak naszkicowała autorka tej poruszającej książki. Do tego dochodzi język – na poły poetycki, na poły reportażowy, pozbawiony zbędnego patosu, opisujący ból i strach w sposób, który musi zostać wysłuchany, choćby dzieliły nas od tamtejszej rzeczywistości tysiące kilometrów i lata świetlne doświadczeń. W tym literackim reportażu świetnie broni się właśnie język. Rejmer nie ukrywa, że pragnie zuniwersalizować opisywane doświadczenie. Pisze, że ocaleniem od zniewolenia może być tylko drugi człowiek i choćby skrawek jego solidarności. Czyż nie brzmi to nam znajomo?

 

 

tokarczuk_1

„Opowiadania bizarne”, „Bieguni” (Nagroda Bookera), Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie:

2018 r. to dla Olgi Tokarczuk przede wszystkim wielki triumf w postaci międzynarodowej nagrody Booker Prize i nominacji do National Book Award. Pierwszą z tych nagród Tokarczuk zdobyła dzięki przekładowi „Biegunów” czyli „Flights” w mistrzowskim tłumaczeniu Jennifer Croft. Wystarczy dodać, że tegoroczny polski nakład tej powieści, wydanej przecież przed 11 laty, przekroczył  już 100 tys. egzemplarzy – co oznacza wielki sukces.

Tokarczuk to obecnie jedyna polska pisarka tak znana na Zachodzie, która podejmuje w swoich książkach problematykę ucieczki do wolności i pęknięcia między powinnością bycia tu i teraz a oddawaniu się podróżom – wszystko jedno, czy tym rzeczywistym, czy tym w naszej głowie. Podróże stwarzają jedyną w swoim rodzaju potrzebę iluzji na prywatny użytek, bycia trochę bardziej na bakier ze sobą. Pisarka dołącza do grona tych pisarzy zachodnich, którzy poruszają tematykę wykluczenia i migracji – oczywiście na swój, poetycki sposób. Prawdopodobnie to stało się przyczyną, dla której Tokarczuk doceniono na niwie międzynarodowej.

Do takich książek jak „Bieguni” czy „Księgi Jakubowe” dołączyły w tym roku „Opowiadania bizarne”, czyli zbiór mniejszych form prozatorskich Tokarczuk, długo wyczekiwany. Czego tu nie ma! Jest fantastyka, zmiksowana z przeszłością i przyszłością, jest też pewna forma groteski i przerysowania. Nie sposób przykładać do tej książki miary normalności i zwykłości. Tokarczuk podróżuje po manowcach pewnych doświadczeń i strachów, przy czym wciąż pozostaje zakorzeniona we współczesności, w tym, co nas dopiero czeka. Naprawdę są to zaskakujące opowiadania, jak zapewnia wydawca, dzięki którym zupełnie inaczej patrzymy na to, co nas otacza.

 

ostrowska

„Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”, Joanna Ostrowska, Wydawnictwo Marginesy

Książką tą mierzymy się z kolejnym tabu w naszej kulturze – pracą seksualną kobiet. Do tej pory nie było na nią miejsca w popularnym dyskursie. Milczała o nich prasa, brakowało wystaw i książek, które dotykałyby problematyki przymusowej pracy seksualnej. Jest z tym tematem trochę tak, jak z tematem słynnych comfort women – kobiet zmuszanych do świadczenia usług seksualnych Japończykom w czasie wojny. Japonia do dziś nie uporała się z tym problemem, oficjalne źródła rządowe próbują nawet zaprzeczać, że do takiej pracy dochodziło.

U nas temat ten podjęła Joanna Ostrowska, która z pasją naukowczyni, ale też i feministki odkrywa przed nami kolejne karty tej mrocznej historii. Rekonstruuje miarę opresji, a także system podległości, w które w czasie wojny zostały wplątane kobiety. Jedną z przyczyn, dla której wciąż pozostawało to tabu była ta, z powodu której uważano, że te kobiety były pozbawione wszelkiej moralności lub, że pochodziły z nizin społecznych.

Ostrowska umiejętnie prowadzi nas przez labirynty ucisku, bólu, strachu, wyparcia, pokazując, ze kobiety, zmuszane do pracy seksualnej skrzywdzono podwójnie – raz poprzez stworzenie systemu opresji, po raz kolejny zaś poprzez ich wyparcie ze świadomości społecznej. Udaje jej się zebrać skrawki wspomnień, zdań, nielicznych dokumentów, jakie zostały z tamtych czasów, udowadniając zarazem, że w ten sposób przefiltrowane, mają one wpływ na życie kobiet współczesnych.

Jej tytaniczna praca odsłania przed nami nieznane, mroczne historie, pokazując, że mamy wpływ na ich przyswajanie, na to, co z tą wiedzą zrobimy. Obyśmy dobrze spożytkowali ten dar.

­­

 

saunders

„Lincoln w Bardo”, George Saunders, wyd. Znak

Akcja ma miejsce 25 lutego 1862 roku na waszyngtońskim cmentarzu, gdzie dopiero co pochowano Williego Lincolna, zmarłego na tyfus jedenastoletniego syna Abrahama, prezydenta USA. Gdy chłopiec, a po nim jego ojciec, przybywa do tytułowego bardo, wokół niego zbierają się duchy umarłych i rozpoczynają dysputę, która potrwa całą noc.

Następuje wyparcie – duchy umarłych nie wierzą w to, że umarły. Sądzą, że są czymś w rodzaju na wpół zwiędnietych ciał, do których życie może jeszcze – wierzą w to – powrócić. Zamiast trumien mają więc szpitalne skrzynie, podobnie i cały cmentarz przeistacza się w ich opowieściach w gigantyczny szpital-lazaret. Monologi duchów to w istocie krótkie opowiadania, które skrzą się dowcipem i czarnym humorem. Jest w nich też mnóstwo bólu i cierpienia, tęsknoty za dotykiem ludzkiego ciała i za rozmową.

Podobnie rzecz ma się z synem prezydenta Lincolna, Williem. Willie nie chce wierzyć w swoją śmierć, czeka, aż przyjdzie do niego ukochany ojciec. By nie powielać losu współtowarzyszy, a co za tym idzie uciec przeznaczeniu, Willie musi zaaprobować fakt, że został oddzielony od ojca, czyli umarł. Dialogi te tworzą głosy bliskie naszym „Dziadom”.

A co nam pokazuje Saunders tą swoją pierwszą książką (bo to debiut jest, i jakże błyskotliwy!)? Pokazuje, że w pisaniu chodzi o to, żeby mierzyć się z prawdą, pisząc niewiarygodne historie niemanierycznie, ale z dużą dozą nieprawdopodobieństwa i w aurze niezwykłości. Pokazuje też, że najlepiej opowiada się fikcyjne historie, bazując na realizmie przedstawionych dialogów.

Bo jakże realne są przedstawione postaci: żołnierz, zhańbiony urzędnik, morderca, ofiara gwałtu, narzekający naukowiec, młody mężczyzna, który próbował się zabić po tym, jak został odtrącony przez innego mężczyznę, myśliwy, który zabijał niedźwiedzie i jelenie, matka trzech córek, starszy pan, którego uderzyła w głowę spadająca deska i zmarł zanim się przespał ze swoją młodą, piękną żoną. I Willie – ofiara tyfusu, cudowne dziecko, które odeszło za wcześnie.

Książką tą Saunders udowadnia, że potrafi też świetnie i czule pisać o miłości: z lekkim dotknięciem humoru, na niezłym spidzie, bez popadania w tanią nostalgię czy sentymentalizm. Najlepsza książka tego roku.

 

bielawski

Dom z dwiema wieżami, Maciej Zaremba Bielawski, Wydawnictwo Karakter

Książka polskiego emigranta jest wyjątkowa z trzech przyczyn: językowej (brawa dla wirtuozerskiego przekładu ze szwedzkiego autorstwa Mariusza Kalinowskiego), konstrukcyjnej i tematycznej – opowiada o polskim antysemityzmie. Zaremba Bielawski musiał wyemigrować z Polski po 1968 r. wraz rodzicami, dwójką psychiatrów żydowskiego pochodzenia.

Miał wówczas 18 lat i do tej pory nie przetrawił tej historii w sobie. Okazją stał się dopiero „Dom z dwiema wieżami” – monumentalna, głęboko prywatna powieść o historii bohatera, jak i polskiej historii. W książce tej reporter składa bowiem ze sobą kilka równoległych opowieści, które razem dają obraz samego siebie – samego Zarembę Bielawskiego.

Fikcja miesza się tu z dokumentami, przeszłość i fakty z niej utkane oraz domysły pokazują jak w soczewce historię Polski, którą przecież tak dobrze znamy. Ale autor kontrapunktycznie uzupełnia tę historię o prywatną i tę polskiego antysemityzmu.

Niczym rasowy śledczy odsłania karty mrocznej historii, praktycznie palcem pokazując winowajców – antysemicką nagonkę, która niczym za dotknięciem magicznej różdżki przeistacza się w ponurą rzeczywistość. Plus jak to jest napisane! Ukłony dla autora.

 

szczygiel

„Nie ma”, Mariusz Szczygieł, wyd. Fundacja Instytut Reportażu (Dowody na Istnienie)

Reportaże, eseje, opowiadania i zwierzenia. Czyli niemal – autobiografia! Według Szczygła już sam wybór tematu mówi coś o reportażyście, nie da się tego przykryć żadnymi innymi faktami. Co mówi o Szczygle wybór tematu? Że miał nieprzepracowaną traumę? Możliwe.

Ale najciekawsze jest to, jak „Nie ma” traktuje pewne tematy u Szczygła od dawna  obecne – jak choćby prywatne związki autora, czy pewne skłonności samolubne, fakt samego pisania i jego mocy terapeutycznych, czy najważniejsze – związku prawdy z fikcją w książkach. Szczygieł po raz pierwszy od dawna w tej właśnie książce zadaje proste pytania o prawdę w literaturze. Już wcześniej się do tego przymierzał, czego dowodem była książka „Projekt:Prawda”.

Ale tu wybrzmiewa to z całą mocą, deklasując wszystkie wcześniejsze problemy jakie sceptyczni czytelnicy mogli mieć z książkami Szczygła. A o czym jest to książka? O nie ma – o tym momencie kiedy zostajemy sami, bez ukochanych osób, i odczuwamy dojmującą pustkę. Pięknie autor pisze o śmierci. Ludzi zmarłych nie ma i nie możemy nic na to poradzić. Oprócz tego jednak „Nie ma” opowiada o ma – czyli o tym, co nam zostaje.

Najważniejsze jest zaś to, że jest to też książka o miłości i o tęsknocie. Być może jest to też najlepsza książka Mariusza Szczygła i bez wątpienia – jego wielki sukces, nakierowany na zwykłego, szarego, zjadacza liter, który między wierszami, między dobrego rodzaju literackim napięciem i autobiograficznymi tropami będzie, myślę, potrafił uszczknąć z tego coś dla siebie.

 

grzebalkowska

„Komeda”, Magdalena Grzebałkowska, wyd. Znak

Znacie to uczucie, gdy już prawie wyobraziliście sobie coś w sposób doskonały, a nagle wam to umyka? Otóż Grzebałkowska sprawia, że nie umyka. Autorka zebrała gigantyczny „materiał dowodowy” o jednym z najwybitniejszych polskich jazzmanów, legendzie swojego czasu, co imponuje, ale też imponuje sposób podania tego materiału.

Pochodząca ze znakomitej szkoły reportażu „Gazety Wyborczej” i „Dużego Formatu” Grzebałkowska potrafi pokazywać zdaniami całe obrazy, ogląda je przed podaniem nam z każdej strony, unikając tworzenia fikcji, patosu i całej masy zbędnych metafor. Unika kiczu, unika opowiadania o niczym, unika zbędnego przyczynkarstwa, sprawiając, ze historia o Komedzie dzieje się tu i teraz, w naszym mieszkaniu, w dodatku tak świetnie opowiedziana, jakbyśmy sami mieli za chwilę wziąć udział w pochodzie pierwszomajowym w 1956 roku, albo uczestniczyć w ostatnich chwilach życia Komedy.

I tu myśl prywatna o bohaterze tej historii – widocznie tak mamy w żyłach, my Polacy, że tracimy co najważniejszych naszych artystów przedwcześnie. Ile jeszcze ścieżek, takich jak ta do „Dziecka Rosemary” mógłby napisać Komeda, ile zespołów mógłby poprowadzić, ilu jazzmanów rozkwitłoby jeszcze pod jego batutą, tak, jak rozkwitł np. Tomasz Stańko, gdyby nie głupi wypadek – śmierć najbanalniejsza z możliwych. Lektura obowiązkowa dla każdego dobrego Polaka.

 

devi

„Zielone sari”, Ananda Devi, wyd. W Podwórku

Ta książka to przykre i bolesne świadectwo odmawiania kobiecie podmiotowości w patriarchalnym świecie. I rozprawa z różnymi rodzajami przemocy.

Dom w samym środku Mauritiusa. Na łożu śmierci – stary doktor. Wokół niego trzy kobiety: córka wnuczka i duch żony. Śmierć tej ostatniej przed laty stała się skrzętnie przemilczaną tajemnicą. Doktor przez całe życie był rodzinnym tyranem. Teraz, umierając, próbuje podjąć i odtworzyć dawną uprzywilejowaną rolę patriarchalnego despoty. Dzieje się to poprzez wspomnienia, rozmowy i monologi starca.

W tej mrocznej historii chodzi o szowinizm, o pokazanie konstrukcji mentalnej pogardy i o to, że tuż przed śmiercią starego role nagle się odwracają. Nagle z tyrana doktor przemienia się w pionka w grze zemsty. To też symboliczna opowieść o tym, jak tracimy swoje ego w momencie pożegnania się z życiem. Devi daje nam opcję: nienawidzimy tego chorobliwego tyrana, ale jednocześnie zastanawiamy się nad tym, czy mamy prawo nienawidzić człowieka, czy tylko jego ukształtowanej w różnych okolicznościach natury.

Bohater książki jest rozpaczliwie starającym się trzymać swoich twardych zasad egocentrykiem, który nie okazuje empatii nikomu, nawet tym, z którymi przyszło mu się zetknąć na swojej zawodowej drodze. Nie okazał jej też zmarłej żonie. Przez swój upór nie jest w stanie zmierzyć się, skonfrontować z gotowymi do tego córką i wnuczką. W traumie tej rodziny nie ma miejsca na ucieczkę od tych zasad, ustanowionych przez doktora. Nie ma też możliwości porozumienia, bo zasady te ustanawiały twarde rządy męskiej ręki.

Każdego dnia kobiety, coraz bardziej oddalające się od tyrana, doznawały jego dominacji i przemocy z jego strony. „Zielone sari” to też rozprawa z samą patriarchalną kulturą Mauritiusa, które tło społeczne i historyczne wyspy nakłada się na tę oryginalną narrację i daje nam do zrozumienia, że w korzeniach chodzi też o symbole, które występują w książce.

Autorka pisze o tym, jak iluzyjne może być człowieczeństwo, gdy w sytuacji totalnego poniżenia można uznać się za kogoś lepszego od innych. I jak opresyjna jest kultura, która pozwala na to, by krzywdzić tych, których powinniśmy kochać najbardziej. Absolutne mistrzostwo pod względem języka i lektura obowiązkowa, niemal jak książki Coetzeego.

„Zielone sari” jest pierwszą powieścią Anandy Devi, przełożoną na polski. Zalicza się ją do najważniejszych utworów maurytyjskiej pisarki. W 2010 r. dostałą nagrodę Prix Louis-Guilloux. Polecam!

 

 

 

 

 

 

Kulturalne salto mortale

Maslowska _ Jak przejac kontrole nad swiatem_m

@Wydawnictwo Literackie

Trochę późno zabrałam się za nową Masłowską, ale to wszystko przez początek wakacji: okazuje się, że wypoczynek strasznie męczy. Jak się okazuje, w tym czasie Masłowska wykonała salto mortale w głębinach naszej popkultury, i to w iście mistrzowskim stylu.

Książka zatytułowana „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” to już drugi Masłowskiej tom, w całości złożony z felietonów, jakie autorka pisała od kilku lat dla strony dwutygodnik.com. Dla nas bada rewiry świata porzuconego na marginesach popkultury. Ze skrawków i wycinków kultury niskiej, śmieciowej albo wręcz zapomnianej buduje jej całkiem zręczny pomnik, nie zapominając o sobie – narratorze tego śmietnika. Udaje jej się ukuć spójną historię o własnych uprzedzeniach i widzeniu tego świata, bez tracenia (ani na minutę) wrodzonego poczucia humoru i co cenniejsze – poczucia obciachu. Taplając się w tym śmietnikowisku kultury zawsze zauważa coś, czego być może postronny obserwator by nie zauważył (lub coś, co ktoś przepatrzył).

z21771026Q,Zabrano-mi-ojczyzne--Przechwycono-jej-symbole--fla

Dorota Masłowska

Obiera sobie za cel pozornie łatwe, zastygłe już w czasie i na małym ekranie legendy, miejsca, ludzi: serial „W labiryncie”, „Big Brothera”, Magdę Gessler, program „Azja Express”, discopolo, zespół Bajm, film „Szamanka”, serial „Dynastia”… Ale przede wszystkim podsłuchuje: ludzi, zdarzenia, ruch uliczny, strzępy rozmów w autobusach, dając nam celną obserwację nas samych, biednych, upozorowanych na uładzonych, „ą-ę” konsumentów tego ścieku popkultury. A słuch Masłowska-pisarka i wokalistka ma świetny. Doskonałe obserwacje natury psychologicznej wykwitają tu jak kwiat szkarłatny na bagnie, opisywanym przez nią z lubością. Czyta się to leciutko, z podziwem dla umiejętności językowych Masłowskiej, która przy całej tej lekkości nie rezygnuje z brawury intelektualnej. Zaskakuje przy tym śmiesznymi metaforami, co nie znaczy, że my wyłącznie rechoczemy: to czasem śmiech przez łzy. I żeby nie było, że Masłowska obwieszcza śmierć popkultury – wręcz przeciwnie, to, że się dobrze bawi, pisząc o niej, świadczy o tym, że ma się ona świetnie.

Czego jeszcze nie wiemy, czego byśmy się  nie mogli dowiedzieć o ostatnich trzydziestu latach życia w Polsce od Masłowskiej? Pisarka jest dzieckiem lat 90. i je głównie opisuje, ale także z zapierającą dech w piersiach dezynwolturą tłumaczy fenomeny popkultury lat ostatnich, wkładając na nie zielony garnitur prezesa PSL-u, Pawlaka, czy wnioski społeczno-polityczne. Pokazuje, że myśmy się tak naprawdę na przełomie tysiącleci i dekad wcale nie zmienili. Że politycznie parliśmy do przodu, a jako społeczeństwo przebieraliśmy się w odświętne ciuchy, ale gdzieś tam w nas wciąż została ta przaśna kultura, której się trochę wstydzimy, a trochę za nią tęsknimy. Ona się z nami zrosła, jak huba z dębem, i nic się na to nie da poradzić.

 

27116_c

kadr z filmu „Szamanka” Andrzeja Żuławskiego

Aż żal, że w takiej książce zabrakło historii na miarę tej z debiutu, jakiegoś zdrowego romansu, który pozwalałby nam trochę przełamać śmietnik romantycznym salonem. Na przykład takiego, w którym pewna dziewczyna wie, że będzie tylko z mężczyzną, którego pokochała i miała go mieć. I że jeszcze będą mogli się znów zobaczyć. Nawet gdyby u Masłowskiej, jak to u niej, historia ta wybrzmiała kampowo albo egzystencjalnie, to i tak byłaby dobrym epilogiem dla tej książki. A dlaczego ta książka, czyli ten zbiór felietonów jest tak dobry? Bo Masłowska już wie, że nic jej nie ogranicza: ani język, ani estetyka, ani target, czyli czytelnik. Jest ona zjawiskiem osobnym, z czego zdaje sobie sprawę doskonale, dlatego zalecam Państwu serdecznie czytać ten tom i jeszcze raz czytać.

Ostatnia rodzina

ostatnia-rodzina-foto-hubert-komerski-1

 Andrzej Seweryn w roli Zdzisława Beksińskiego, @foto: Hubert Komerski

Tym filmem już się wszyscy nazachwycali. I jest czym. Po pokazie „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego wiem, dlaczego. Opowiada o miłości, a raczej tęsknocie za nią. O śmierci i jej twórczym okiełznaniu. O życiu i życia przekleństwie lub błogosławieństwie – zależy, jak na nie patrzymy.

Na początku świetnej książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, w rozdziale „Po wojnie”, pada zdanie Zdzisława Beksińskiego:

Tajemnica, transcendent, rzeczy niewyjaśnione, wszelkiej maści mętniactwo jest to coś, na dźwięk i widok czego dostaję dreszczu podniecenia. Nic na to nie poradzę. Dziady Mickiewicza tak długo podobały mi się w szkole, dopóki nauczyciel nie wyjaśnił nam, co to jest i do czego. Na całe szczęście nie potrafił wyjaśnić wszystkiego.

A na początku filmu o Beksińskich patrzymy na Zdzisława (Andrzej Seweryn), który w rozmowie z przyjacielem opowiada o swojej częstej fantazji. To jest klamra spinająca film. W końcówce filmu bohaterowie wracają do tej rozmowy i Beksiński tłumaczy, że każdy z nas ma przecież swoje ukryte pragnienia.

I ojciec i syn borykają się tu z tajemnicą bytu i transcendencją. W tym są bardzo podobni. Dla każdego z nich śmierć jest swoistą obsesją, otaczają ich ciągły lęk i fascynacja śmiercią (przemijanie to zresztą leitmotiv filmu). Tomek reaguje na to zaburzeniami depresyjnymi, a jego ojciec sprawia sobie kamerę i wciąż filmuje to, co się dzieje wokół niego. Ale „Ostatnia rodzina” genialnie pokazuje różnicę między Zdzisławem, światowej sławy malarzem apokaliptycznych obrazów, a wycofanym i trudnym synem Tomaszem, kultowym dziennikarzem. Ten pierwszy dostał i wykorzystał narzędzia do radzenia sobie z lękami – pędzel, płótno, muzykę, studio, kamerę, troskliwą żonę. A w obliczu nadmiaru zobojętnienie na bodźce.

Ten drugi w sferze uczuć zachowywał się tak, jakby nie dostał prawie nic (w rzeczywistości rodzice dbali bardzo o jedynaka). Miłości ukochanej kobiety też nie. Miłości idealnej, o której wciąż marzył, też nie. Nie potrafił dostrzec w bliskich żadnego dobra, żadnego sensu życia. Śmierć dopadła go na przełomie wieków, bo nie potrafił żyć w świecie prawdziwych uczuć, wszystko rozgrywał w swojej wyobraźni. Nie wiedząc, że sam był – jak opowiadała w książce Grzebałkowskiej Nadkobieta, czyli narzeczona Tomasza – dużym, rozwydrzonym dzieckiem. Reżyser filmu nie idzie jednak tak daleko w przypuszczeniach, co zabiło Tomka.

0004nrb19mcu8nly-c122

Rodzina Beksińskich: Zdzisław, Tomasz, Zofia

Jest w filmie scena, którą rozgrywają obaj, ojciec i syn, każdy na swój sposób. Na podłodze leży martwa już Zofia Beksińska. Beksiński dzwoni do syna, ale nawet nie usiłuje wezwać pogotowia. Tomek rozpacza, chce się przytulić do ojca, który go odrzuca. Widać, że chłód i dystans ojca nie jest tu przypadkowy i nie pierwszy raz Tomaszowi brakuje wsparcia obojętnego taty. Śmierć, która zbiera w „Ostatniej rodzinie” obfite żniwo, wyznacza kolejne etapy tragedii. Kończą ją samobójstwo Tomka, a potem konanie Zdzisława od serii morderczych uderzeń nożem w tors. 

Czym jest ta śmierć tutaj? Czymś między próbą oswojenia przemijania w naszym życiu, a opanowaniem lęku przed nią. Tak, jakby bohaterowie uczyli się głaskać groźnego psa. Radzą sobie z tym różnie, i widać, że najlepiej z nich wypada w tym tańcu ze śmiercią Zdzisław (nawet lepiej od żony), który na płótna przelewa i lęk, i fascynację ciemną stroną nas samych, i śmiercią, omijając rzeczywistych ludzi. Zamyka się w swojej sztuce jak w bańce, broniąc innym dostępu do swoich głębszych uczuć. Jest tak, jak mówił dziennikarzom w 1966 roku: „Jestem typem emocjonalnym, interesują mnie wzruszenia”.

Dla mnie jedna z ważnych scen w filmie to ta, gdzie Beksińscy, mama i tata, rozmawiają bardzo łagodnie z synem o sensie życia i o miłości, której Tomaszowi brakuje. Opowiada matce o problemach z dziewczyną. Tomasz „Nosferatu” Beksiński (który na drzwiach pokoju ma własną klepsydrę-żart oznajmiającą o jego śmierci w wieku 18 lat) mówi tu o sobie złowróżbnie: „Mnie tu już chyba w ogóle nie ma, ja jestem jak swój własny trup”. Zofia tłumaczy, że nie ma miłości idealnej, że synek niepotrzebnie się denerwuje, że do miłości to jest długa, długa droga. Ale Tomek nie słucha. Wyzywa matkę, zionie nienawiścią do świata.

Nie bez przyczyny mówi się o nim: Dr Jekyll i Mr Hyde. To jest jego drugie, gorsze oblicze. Pierwsze jest zarezerwowane dla radia, w którym błyszczy intelektem. Dawid Ogrodnik, który zagrał młodego Beksińskiego, pokazał tutaj, że jego bohater był postacią nie do uratowania. Rozpieszczony dzieciak, szantażujący starych swoimi samobójstwami i demolowaniem mieszkania, do tego pokomplikowany emocjonalnie. Ale reżyser nie pozwala nam się nawet domyślać, że być może niskie poczucie wartości Tomasz Beksiński odziedziczył po surowo i oschle wychowywanej matce Zofii (to teza Zdzisława).

xxuktkpturbxy8yzmfmnjhkztblmdlinja2ytlkowuyy2yzmwvhyzgwoc5qcgeslqmanc0gam0dyjmfzqmgzqhc

Tomasz Beksiński

Tomek, dziennikarz radiowy i ważna postać polskiej popkultury, autor legendarnych felietonów „Opowieści z krypty”, ściągał do Polski lat 80. masę dobrych trendów muzycznych i filmowych. Żył tym, fascynował go świat wyobraźni i wzorców kulturowych, które miał na wyciągnięcie ręki. Nie potrafił jednak poradzić sobie ze sobą i ze swoimi miłościami.„Dawałeś za dużo” – to słowa jednej z dziewczyn Tomasza, które rzuciła mu na odchodnym.  Już wiosną 1976 pisze przecież do przyjaciela list: „Stałem się bardzo ponurą osobą, napisałem masę pesymistycznych piosenek przez lato, momenty depresji powtórzyły się. Chciałem skończyć ze wszystkim”. Fascynowały go kobiety w typie femme fatal. Ma o kobietach specyficzne zdanie:

„Kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił”.

Od tego momentu datują się kolejne epizody jego depresji i próby samobójcze, które rejestruje z zadziwiającą skrupulatnością także Zdzisław. A to gaz, a to leki, aż do tragicznego końca. I wszystko popijane wszędobylską Coca-Colą, bez której nie może się też obejść żaden pospiesznie zjadany posiłek Beksińskich.

2c279ec8d5500808d4b951a68b6cb394641000

Zofia i Zdzisław Beksińscy

Jest i Zofia Beksińska (Aleksandra Konieczna). Do tego błyskotliwego debiutu reżyserskiego Matuszyńskiego trzeba wracać, żeby zrozumieć, że nasze życie naprawdę nie jest próbą. Dostajemy szansę naprawy siebie i innych. A to, że z niej nie korzystamy? Beksińska powiedziałaby nam tak, jak wtedy, gdy w chwilach rzadkiego odpoczynku od pracy w domu, mawiała: „To grzech tak siedzieć darmo”. Żona wybitnego malarza, główna modelka, kochająca go i oddana mu kobieta i muza. Jak pisze Grzebałkowska, Zofia pozwala robić z sobą wszystko, co wymyśli mąż, fotografujący z zapałem wszystko wokół: twarz zaklejona na biało, nagi korpus, fragment piersi, podbródka, krzyczące usta. Kobieta w 100 proc. poświęcona ukochanemu mężczyźnie.

Kamera w „Ostatniej rodzinie” prowadzi nas w gąszczu pokoi mieszkania Beksińskich i mieszkanka Tomka. PRL-owskie drzwi ze sklejki i meble są jak zasłony dla kolejnych scen z życia pozornie zwykłej rodziny. Nie padają tu informacje (prócz rozmów z marszandem Piotrem Dmochowskim, którego gra Andrzej Chyra) o klasie malarstwa Beksińskiego, o tym, jak wypadał w Polsce na wystawach, że wykręcał się, jak mógł od galerii. Trochę żałuję, że nie mogło zmieścić się w tym filmie (ale nie o tym jest on) zdanie z dziennika fonicznego Beksińskich z 19 lipca 1984 roku: „Zdzisław Beksiński:

”Już tylokrotnie słyszałem w Polsce: „Nie powiesiłbym tego na ścianie”. „Piękne, ale nie chciałbym mieć tego u siebie.” (…) Są paranoiczne układy , w których ludzie kupują, a później mówią, że musieli to powiesić w pracowni czy gdzieś, bo dzieci w domu. Pamiętam, że przy okazji wystawy u Alicji Wahl chyba Nasierowska się wypowiadała w ten sposób. (…) Ja w ogóle od ludzi nie żądam, żeby im się koniecznie musiało podobać. (…) Takie straszne są pana obrazy – mówią dziennikarze. To raczej oglądający przypisują im pewne treści (…). Mój stosunek do nich jest chyba autystyczny i uważam, że ich treści są po prostu nieprzekazywalne. Dla mnie wartość moich obrazów tkwi w tym, co one sobą reprezentują z punktu widzenia malarskiego, ale oczywiście chodzi mi też o atmosferę, którą usiłuję wyrazić, którą czuję, ale której nie umiem nazwać.”

I kamera jedzie dalej, pokonując kolejne zasłony, jakby obierała cebulę i dokopywała się do sedna rzeczy. Jest po drodze zwykła kuchnia, są obiady, weki, papierosy, gospodyni, matka, babcie, nieco ekscentryczny syn i dość uporządkowana pracownia ojca. I umieranie, odmierzane kolejnymi pogrzebami. Ale pod spodem skrywają się maksymalnie poplątane i unerwione relacje: genetyczna tęsknota za miłością, obcość i lęk przed odrzuceniem. Ostatnia rodzina skupia te tęsknoty i lęki jak w soczewce. Trzeba się jej przyjrzeć uważnie.

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o życiu, ale boicie się zapytać

635402612224191734

Nie mogę już dłużej powstrzymywać się od pisania o tej książce. Nie tylko dlatego, że ona sama jest po mistrzowsku napisana.

Jest tym, na co czekałam od miesięcy. Karl Ove Knausgard, ten wiking i wojownik literatury, albo – jak go szumnie nazywają krytycy – Proust norweskiej prozy, napisał książkę o zwykłym życiu. Pisząc „zwykłe życie” nie mam na myśli jego życia, jakie już znamy z 6-tomowej epopei „Moja walka”. Tym razem Knausgard zapełnił ponad 200 stron „Jesieni” objaśnieniami haseł, które dla niego są najbardziej organicznie związane z życiem w każdej interesującej go formie. Poukładał te hasła kalendarzowo. Na przykład: mrówki, ziemia, żaby, słońce, tynk, puszki, butelki, muchy…. Wrzesień, październik, listopad… I tak dalej. Dlaczego tak? Zrobił to dla swojego nienarodzonego (jeszcze wówczas) dziecka. I dla siebie. Stąd podtytuł kolejnych rozdziałów książki: „Listy do nienarodzonej córki”. To do niej pisze z miłością tak:

Wszystko, co wydarzyło się do chwili Twoich narodzin, będzie dla Ciebie pewnego rodzaju mitologią; już widzę, jak pytasz rodzeństwo o szczegóły, choć nie do końca jesteś w stanie wyobrazić sobie czasy, zanim przyszłaś na świat.

A w innym miejscu, chcąc wyjaśnić, czemu w ogóle pisze książki i dla kogo to robi:

Czerwień i zieleń. Tobie nic to nie mówi, ale te dwa kolory znaczą dla mnie bardzo dużo, jest w nich coś, co przyciąga, i myślę, że to jeden z powodów, dla których zostałem pisarzem, bo czuję to ssanie bardzo wyraźnie, i rozumiem, że jest ważne, ale nie potrafię wyrazić tego słowami i dlatego nie wiem dokładnie, co to jest. Próbowałem i musiałem skapitulować. Moją kapitulacją są książki, które udało mi się wydać. Może kiedyś je przeczytasz i zrozumiesz, co mam na myśli. Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o!, drzewa, które kołyszą się na wietrze. To, co fantastyczne, a co już niedługo zobaczysz i poznasz, bardzo łatwo zgubić, a można to zrobić na niemal tyle samo sposobów, ilu istnieje ludzi. Właśnie dlatego piszę do Ciebie. Chcę Ci pokazać świat – taki, jaki jest wokół nas, niezmiennie. Dzięki temu sam nie stracę go z oczu.”

Wielki introwertyk przeradza się na kartkach tej książki w entomologa, badacza, filozofa, historyka, budowniczego, zielarza, piekarza, tynkarza, sadownika, antropologa, słowem – w człowieka z lupą w ręku i głowie. Nie udaje, on naprawdę na co dzień wykonuje te prace w domu. Te krótkie, hasłowe powiastki wyglądają trochę jak zachodnie, rozszerzone haiku. Najprostsze pojęcia zyskują w tych krótkich, bo najwyżej dwustronnicowych notkach, zdumiewającą wartość, niemal rozpraw filozoficznych. Bo co może być ciekawego w opisie jabłka? A jednak. Pod palcami i w słowie Knausgarda zwykłe jabłko przeistacza się w źródło wszechrzeczy i słodyczy świata, eksplozję wolności i pochwałę prostoty życia. Jem jabłko z dziko rosnącego nad morzem drzewa i nagle rozumiem, czując szczęście i smutek jednocześnie, czym jest wolność. Widok morświnów, pokazujących grzbiety w morskich falach też daje wyjątkowe uczucie szczęścia. Bo każdy, „kto je spotkał, kto widział, jak wynurzają się nie tylko z głębin, lecz także z czasu, niezmienione od milionów lat, wie, że ich widok coś w człowieku porusza, dotyka, sprawiając, że czuje się wybrańcem losu.”

Wszystko tu jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Wszystko jest prozą i poezją zarazem. Kran błyszczy, woda się rozbryzguje w zlewie, obierki napełniają kosz, pszczoły brzęczą w ulu, smród sików obezwładnia nozdrza, gniazdo szerszeni aż buzuje różnymi dźwiękami na strychu, groszek w zalewie zostaje otwarty otwieraczem do konserw i aż rozpływa się w ustach, nasze oczy niosą w sobie światło, świecące w nas od wewnątrz, mrok zalewa przestrzeń sadu, ogrodu i odchodzi aż po horyzont, a stary kościół trwa ten sam od wieków, napełniając Knausgarda nostalgią i tęsknotą, przyćmiewając radość z tego, co mamy. Wszystko to Karl Ove przełamuje refleksją, płynącą z wnikliwych obserwacji natury. Ale nie jest to obserwacja zwyczajna. Knausgard z dziecięcą czułością i powagą badacza rozkłada na czynniki pierwsze każde uczucie, które jest następstwem patrzenia na rzecz teraz, tu i w przeszłości, z bierną rozpaczą konstatując, że w tym najlepszym ze światów nie ma już miejsca na utopię, i że jesteśmy w tym samym stopniu autonomiczni, co nie jesteśmy w ogóle. W takim razie i nasze uczucia do nas należą i zarazem nie należą w ogóle.

Ujęła mnie w „Jesieni” łatwość z jaką Knausgard przenosi perspektywę wewnętrzną na zewnątrz i czyni ją obiektywną. Przecież każdy może opisać swoje uczucia, przedmioty, to, co go wzrusza. Ale w tej książce w dziwny sposób te jego obserwacje, nawet wydawałoby się najbanalniejsze, stają się uniwersalne. Co można wymyślić opisując ramy? Czym jest w ogóle rama, czym może być? Zasadą, ograniczeniem czasu, przestrzeni, ograniczeniem nas samych? Tak. Wszyscy mamy i znamy ramy. Częściej z ich powodu cierpimy niż się z nich cieszymy. Częściej chcemy z nich wyjść niż pozostać. Jednak Knausgard potrafi te dążenia opisać tak, że wiemy, że chodzi o nas wszystkich – o mnie, o Ciebie, o całą resztę:

Wspólną cechą tych wszystkich ruchów [buntu pokoleniowego, rewolucji, wojny –przyp. ag] jest tęsknota za autentycznością, to znaczy za miejscem, w którym wyobrażenia o rzeczywistości i rzeczywistość to jedno i to samo. Innymi słowy: za życiem, istnieniem, światem bez ram”.

Jeśli mogłabym znaleźć jedno słowo opisujące tę książkę (choć w swojej bezradności wobec tej czułej i autentycznie humanistycznej literatury też pozostaję trochę jak dziecko, dla którego książka powstała), byłaby nim miłość. Miłość do człowieka, do dziecka, do świata, do czegoś wielkiego i czegoś bardzo drobnego. Miłość do czegoś skończonego w nas i nieskończonego w przestrzeni. Miłość do kogoś lub czegoś, co zmienia nasze życie na zawsze i do czegoś, co sprawia, że w tej zmianie zawsze pozostajemy sobą.

Na tym polega fenomen książek Norwega. Ta nie jest może wybitna, ale za to daje nam do ręki narzędzia, którymi sami mamy sobie otworzyć drzwi do siebie. Daje możliwe odpowiedzi na wszystkie pytania o życiu, które normalnie nas zawstydzają albo wydają nam się zbyt banalne, by się nimi zajmować. Po co? Przecież i tak świat się dzieje wokół nas. Po co pisać o jego mechanizmach, dawno opisanych? Jednak Knausgard pokazuje nam, że to od nas zależy, czy zostaniemy w świecie pozornego szczęścia, jakie nam świat materialny daje, czy też stworzymy sobie szczęście autentyczne, odpowiadając sobie poprzez myślenie o otaczającym nas świecie na pytanie, po co w ogóle żyjemy.

Autor, mimo, że w wywiadach zaniża bardzo konsekwentnie wartość swojego pisania i siebie samego, wydaje się być najbliższy właśnie tej drugiej opcji. Opisując rzecz – trafia w sedno życia. Z napięcia między jego duszą, a ciałem, między nim samym, a światem powstał kawał bliskiej mi literatury. Bardzo polecam „Jesień” na jesień.

P.S.: Tłumaczenie Mileny Skoczko jest doskonałe. A fragmenty książki publikuję dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera „Jesieni” 31 sierpnia.

Maria Stepan: albo będzie tak, jak ja chcę, albo wcale

QTZktkqTURBXy8wZjZlN2MyYTczOTgwMzllMzQ5ZWEzMzIxOTM1MDMzOC5qcGVnk5UCzQMUAMLDlQIAzQL4wsOVB9kyL3B1bHNjbXMvTURBXy8xZDc0Y2I0MTcwNTk1MDQzNjYyOWNhYmQ2MDZmNTBmNi5wbmcHwgA

Drobna, konkretna, poważna. Uścisk ręki też konkretny. Coś w stylu: „przejdźmy do rzeczy”. Kiedy sytuacja tego wymaga, Maria Stepan, od lat główna reporterka telewizyjnych „Wiadomości”, potrafi być nieugięta. Mięknie w zetknięciu ze swoimi bohaterami, ludźmi ulicy. 

Rozmawiam z dziennikarką, której reportaże z ukraińskiego Majdanu narobiły sporo szumu przed dwoma laty, gdy krwawe wydarzenia stamtąd obserwował cały świat. Masakry, do jakiej doszło 20 lutego 2014 roku w Kijowie, chyba nikt się nie spodziewał.

Dziś Maria Stepan, najpilniejsza obserwatorka tamtych wydarzeń, decyduje się wydać o nich książkę. O tym chcę z nią mówić. Ale nie tylko – także o niej samej: jednej z najlepszych reporterek telewizyjnych, cenionej w Polsce i za granicą. Z ekranu telewizora spogląda na nas mała, krucha, wrażliwa postać. W rzeczywistości to kobieta ze stali. Danka Woźnicka, jej przyjaciółka, śmieje się, że Marię z powierzchni ziemi zmiecie tylko tsunami! – Jest niesamowicie silna psychicznie. Nigdy nie martwi się o siebie, zawsze o innych. O córkę albo o potrzebujących, cierpiących bohaterów swoich reportaży. Mam wrażenie, że nic jej nigdy nie zniszczy.

Córeczka tatusia

Długo się zastanawia, zanim odpowie, co jej w życiu dało tę siłę. – Rodzina. A konkretnie – ojciec. Czas dzieciństwa kojarzy mi się z wielkim ciepłem i dobrem. Mieszkali wówczas na Mazurach, a z nimi babcia – matka ojca, niezwykle silna osobowość. Mój tata był bardzo mądrym człowiekiem, do tego lekarzem, potem dyrektorem szpitala. A ja – typową córeczką tatusia. Zawsze chciałam być taka jak on. Był dla mnie ideałem. Dlatego zdawałam na medycynę, na którą się zresztą nie dostałam. Pamiętam, że z tatą robiłam wszystko: zabierał mnie na polowania, biegaliśmy razem na nartach, co do tej pory pozostało moim hobby, choć i śniegu teraz mało, i czasu brak.

Stepan imponowało, że ojciec był konkretny, a zarazem ciepły. Umarł szybko, Maria dopiero co zdała na studia. Miała 20 lat. Gdy tata nagle odszedł, świat Marysi się zawalił, tak jak świat jej matki, która ojca bardzo kochała i była mu kompletnie oddana. Dziś matka Marii ciężko choruje, ma problemy z pamięcią. Mieszka z nią opiekunka. Obie z siostrą więc kursują między Warszawą a Mazurami.

Sport to w dzieciństwie jej pierwsza pasja. Jest w klasie sportowej, uprawia narciarstwo biegowe. – O rany, byłam zawsze ostatnia na tych nartach – uśmiecha się. Co lubi w sporcie? Patrzy mi zdecydowanie w oczy: – Wysiłek.

Druga namiętność to muzyka. Mała Maria chodzi do szkoły muzycznej, gra na fortepianie. Muzyka została w niej do dziś. Fascynowały ją zawsze małe „krzaczki” – nutki – i to, jak z nich powstaje dźwięk, a potem melodia. Jako dziecko chciała śpiewać, a nawet iść na studia muzyczne, ale w domu słyszała: „No, dziecko, z muzyki to ty nie będziesz jadła”. Dziś rzadziej gra, za to dużo słucha. Klasyki też. Jednak przede wszystkim metalu. Thrashmetalowej Metalliki i ukochanych płyt: „Ride the Lightning” i „Master of Puppets”. Ta dobra uczennica to pozory, choć… „Uczennica” siedzi w niej do dziś, ale z diabełkiem z tyłu głowy – zastrzega dziennikarka.

– Jedyną wadą Marii jest to, że jest ciągle w tej pracy – mówi Woźnicka. – I ciągle w ruchu. Zabrałam ją do domku za miastem. Mówię: „Przyjedź, odpoczniemy”. Łaziłyśmy po lesie, a potem usadowiłam Marię na hamaku. Poleżała może z pół godziny. Nawet jej zdjęcie zrobiłam. Za chwilę już nie miała czasu tak leżeć. W niedzielę rano jechała do Warszawy do pracy.

Pazurki Marysi

Po tym, jak nie dostała się na medycynę, Stepan została salową w szpitalu, w którym dyrektorował jej ojciec. Ojciec się ucieszył, bo chciał ją sprawdzić, ale też chciał, żeby i ona się sprawdziła. Karkołomne – tak wtedy myślała. To ją utwardziło. Chciała tacie udowodnić, że do medycyny to ona się jednak nadaje. W szpitalu wytrzymała rok. Zdawała na medycynę drugi raz i… zabrakło jej jednego punktu. Znajomi i rodzina namawiali: „Zdawaj na stomatologię, a potem się przeniesiesz”. Wtedy pierwszy raz pokazała pazurki, mówiąc: „Albo będzie tak, jak ja chcę, albo wcale”. Dostała się na chemię do Gdańska. Okazało się, że do chemii nie ma iskry bożej, poza tym pochłonęło ją już coś innego: praca w gazecie i znów muzyka. Czasem uciekała na Mazury na narty… – Naprawdę chyba miałam te studia gdzieś! – śmieje się Stepan.

Krótko potem zmarł tata. Mama została sama z dwiema studiującymi córkami, jedną w Gdańsku, drugą w stolicy. Potem Stepan sama urodziła córkę i dostała się na dziennikarstwo do Warszawy. Wtedy też zaczęła pracować w wybrzeżowym Radiu Plus (była depeszowcem, czyli opracowywała i czytała serwisy), a potem już jako reporterka w Radiu Zet. To tam zebrała się ekipa dziennikarzy, którzy dziś pracują w czołowych polskich stacjach. – To był mój świat – stwierdza krótko. W Zetce w 1997 roku Maria spotkała Dankę Woźnicką i Rafała Rudnickiego. Z Rudnickim, który od 2007 roku pracuje w Komisji Europejskiej, od początku tworzyła w radiu świetny team. To była dla nich wszystkich niezwykła szkoła warsztatu i życia. – Do dziś nie wiem, na czym polegał ten fenomen – wspomina Rudnicki. – Ale od początku lubiliśmy ze sobą pracować. Zależało nam na tym, żeby to, co robimy, robić szybko (wiadomo, wyścig z czasem i z konkurencją) i najlepiej jak się da. I tak, żeby słuchacz naprawdę „zobaczył” to, o czym mówimy. Na antenie dogadywaliśmy się bez słów. Dobrze to wychodziło, bo każde z nas oprócz opisywania faktów umiało też kreślić obrazy i wywoływać emocje.

Rudnicki pamięta ich wyjazd na Ukrainę w czerwcu 2001 roku. Marię wysłano też z tego powodu, że ma ukraińskie korzenie i mówi biegle w tym języku. Obsługiwali wizytę papieża Jana Pawła II. Mieli obserwować, jak prawosławni reagują na katolickiego papieża.

– Pamiętam, że Marysi przychodziły do głowy najprostsze rozwiązania, np. okrągłe pieczątki. Wiedziała, że milicjanci na Ukrainie, jak zobaczą dokument z radia z okrągłą pieczątką, to będą ich poważniej traktować. Starali się być jak najbliżej papieża. W pewnym momencie, gdy chcieli się swoim wozem transmisyjnym dostać w pobliże papieskiego ołtarza, zatrzymał ich ukraiński milicjant: – Dalej nie pojedziecie!

Pieczątki nie pomogły, wywiązała się kłótnia. Nagle Maria zaczyna krzyczeć na milicjanta: – Jak śmiesz mówić po rosyjsku! Milicjant spuszcza głowę i po chwili wyznaje speszony: – Wpuściłbym was, ale tam nie ma miejsca. A Maria dalej krzyczy: – Dlaczego nie mówisz po ukraińsku?! Po chwili milicjant bez słowa ich przepuszcza. I w pracy, i w sytuacjach życiowych Stepan jest nieustępliwa.

Pies gończy na newsa

Po radiu przyszła propozycja z telewizyjnych „Wiadomości”. Nawet wtedy Stepan nie przeprowadziła rodziny do Warszawy. Od lat wciąż z mężem i córką mieszka w ukochanym Gdańsku. Tam wraca po tygodniu pracy. Podporządkowała jej wszystko – prócz rodziny. Jednak nie chce o niej mówić, nawet planów córki nie zdradza. A o sobie mówi: „Ważka stepowa”. – Jest ostrożna, potrafi się przyczaić, kiedy trzeba. Ale też zaatakować, gdy sytuacja wymaga odwagi – wyjaśnia Rudnicki. – Taka ważka stepowa czasami też unika kontaktu z przyjaciółmi, żeby sobie samej z czymś poradzić. Milczenie jest wtedy dla jej znajomych zrozumiałe.

A potem znów jest sobą, Marią, która potrzebuje adrenaliny w życiu i w pracy jak powietrza. – Gdybym mogła się wyłączyć, popatrzeć na siebie z góry – może to dałoby mi uspokojenie, ale ja nie mam na to tej jednej chwili. Do wydania „Wiadomości” zawsze mam tyle samo czasu, a on nie jest z gumy. A tu się okazuje, że wysiadła bateria, a my musimy montować. Albo odcięli nam internet, a trzeba coś sprawdzić i wysłać materiał. Mogłabym zawsze zacząć panikować. Na panikę jednak nie mam czasu, bo ja przecież muszę skoncentrować się na zadaniu. Nie mogę więc zająć się podziwianiem przyrody.

Jest perfekcjonistką. Wciąż jej się wydaje, że coś mogłaby zrobić lepiej, inaczej. Wszystko musi sprawdzić sama, od A do Z. Jeśli ma szansę, to pojedzie w najdalsze miejsce, żeby zobaczyć na własne oczy. Nie przepuści żadnego tematu. Od razu jak pies gończy wyczuwa wartość newsa i podąża za nim. W okienku telewizyjnych „Wiadomości” sprawia czasem wrażenie skromnej. – Skromna? Tak. Nie należy tego mylić z brakiem wiary w siebie. Ona doskonale zna własną wartość. I Rudnickiemu przypomina się jeszcze jedna sytuacja. Zapytał ją kiedyś, czy pojechałaby na wojnę. Stepan na to, że tak, oczywiście. – Ja bym tego nie zrobił. A Maria ma taki charakter, że chce, a wręcz musi być w oku cyklonu.

Jeśli ma schrzaniony dzień, to wtedy, kiedy czuje, że coś mogła zrobić lepiej. – Ale nigdy nie słyszałam, żeby narzekała – mówi Woźnicka. – Ani się nie chwali. Niestety… a mogłaby!!! Mało kto ma dziś w mediach taką wiedzę o Ukrainie czy Rosji. O przeżyciach na Majdanie czy Donbasie nigdy nie opowiada w kategoriach: „Żebyście wiedzieli, jaką byłam bohaterka”, a była w różnych sytuacjach – mówi Woźnicka. Wieloletnie doświadczenie Stepan sprawiło, że była jedyną polską dziennikarką, która w 2000 roku z Lechem Wałęsą pojechała na Kreml. Towarzyszyła mu podczas rozmów z prezydentem Jelcynem, a z tego wyjazdu napisała reportaż do tygodnika „Polityka” pt. „Fajka Stalina”. W 2007 roku została też laureatką Nagrody im. Macieja Płażyńskiego w kategorii: dziennikarz krajowy publikujący na tematy polonijne – za cykl reportaży, w których ukazuje pozytywne przesłanie nawet w najtrudniejszych losach Polaków na świecie.

Hejt na Majdan

Sprawami Ukrainy i Rosji żyje wciąż. Stąd wzięła się jej książka z reportażami z Ukrainy z czasów Majdanu. Drobiazgowa, rzetelna, ale i nasycona emocjami. Pada tam wypowiedź Alexa Vinnera: „[…] To jest ukraińska sicz. Sicz XXI wieku. Nie wiem, jak to powiedzieć. Ale… szukaliśmy Europy, a znaleźliśmy Ukrainę. Tutaj się rozwijamy. To wielki gar, w którym gotuje się nacja. Musimy się dowarzyć. Wtedy będziemy smacznym daniem. Jeśli się teraz rozejdziemy, to znów zamienimy się w niedogotowany barszcz”. Stepan uzupełnia te jego zwierzenia czule: „Ech, ta ich poezja, metafory. Bujanie w obłokach. Ale i tak piękne. Jakieś takie szlachetne chyba to myślenie…”.

Ukrainie oddała serce. – Gadamy o Majdanie, a ona nigdy nie pozwala sobie na roztrzęsienie, choć przecież przeżyła tam wiele i wiele widziała – opowiada Woźnicka. – Bardzo przeżywa to, co robi, ale, o dziwo, nie rozkłada jej to psychicznie. Ma racjonalny osąd. Mówi z emocjami, lecz potrafi je skondensować w niezwykły sposób. Jej reportaże z Ukrainy w „Wiadomościach” – aktualne, barwne, emocjonalne – wywołały kontrowersje wśród internetowych hejterów. Zarzucano jej proukraińską stronniczość. – Wspomniała o tym hejcie chyba raz – mówi Woźnicka. – Pokazała mi wpisy w internecie o sobie. Ale nie rozpamiętywała. Jest rasowym reporterem. Jedzie na miejsce, opowiada historie, dociera do świadków. Nie ma w tym żadnej manipulacji. Jej siłą jest to, że potrafi słuchać jak nikt. I naprawdę słucha, co się do niej mówi.

A czasem trzeba z kimś porozmawiać godzinę, żeby dostać tę wyjątkową „setkę”, którą oglądamy w „Wiadomościach”. Jeden z jej materiałów pokazywał, jak przysiada się do człowieka, który na kijowskiej ulicy prał spodnie. Dziennikarka pyta, ale nie nachalnie. Po prostu słucha, a Ukrainiec się zwierza. Efekt jest piorunujący. Jak wybiera bohaterów? – Dobre pytanie! – uśmiecha się. Najczęściej zwykłych ludzi. Takich, którym sama chciałaby pomóc. – Rozumiem i ukraiński, i rosyjski, więc rozumiem tych, którzy mówią w tych językach też na ulicach Warszawy – mówi smutno. – To zwykle są kobiety. Przyjeżdżają sprzątać, a często są po dobrych studiach. Nie potrafią utrzymać rodzin na Ukrainie, bo na przykład mąż poszedł do armii. Część z tych mężczyzn ucieka jednak przed wojskiem z różnych przyczyn, właśnie do Polski. Patrzę na zrezygnowanych Ukraińców, pracujących na budowach w Polsce, z wyrzutem i zdziwieniem, że uciekli.

Z drugiej strony – wciąż ma w pamięci wolontariuszy podczas Majdanu, a potem już na froncie. Gdyby nie oni, zwykli ludzie, sytuacja na Ukrainie byłaby jeszcze gorsza. – To wszystko jest chore – przyznaje z goryczą. – Myślę sobie, że marnuje się kolejna ukraińska rewolucja, a my nie możemy pomóc najbliższemu nam krajowi. Pamiętamy przecież ’80 rok w Polsce. Czy Europa naprawdę zrobiła wszystko w sprawie Ukrainy? Pamięta pani słynne powiedzenie, krążące po wydarzeniach na Majdanie: „Putin zajął Krym, a Europa zajęła stanowisko”? Nic się nie zmieniło. Ukraińcy przekonali się na własnej skórze, ile są warte światowe porozumienia. W ’94 roku na mocy porozumień z Rosją, USA i Wielką Brytanią Ukraina – do tej pory trzecie mocarstwo jądrowe świata – oddała broń atomową w zamian za nienaruszalność granic i gwarancje bezpieczeństwa. Kiedy ukraińskie granice są jednak naruszane, Europa nabiera wody w usta. Tak, Ukraińcy oddali Krym. Ale nie dlatego, że chcieli, tylko dlatego, że praktycznie nie mieli armii. Ja, zwykły dziennikarz, Maria Stepan, wiem o tym. Wiem, że Rosja zrobi, jeśli nie wszystko, to bardzo wiele, by nie wypuścić Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów. Trzeba też zrozumieć, ile lat ten kraj przynależał do Związku Sowieckiego. Dziś Ukraińcy zostają z tyłu coraz bardziej. Płacą ogromną cenę za marzenia. I to jest smutne.

*Maria Stepan, reporterka „Wiadomości” TVP 1. Specjalizuje się w tematyce Wschodu i słowiańszczyzny – Ukrainy, Rosji, Białorusi. Swoją pierwszą książkę reporterską – „Człowiek to człowiek, a śmierć to śmierć” – poświęciła w całości krwawej rewolucji na Ukrainie.

Tekst o Marii Stepan napisałam dla miesięcznika Zwierciadło. @foto: FORUM

Zaczynam jeszcze raz

JAGIELSKA_FOT

Grażyna Jagielska @ Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta

Spotkałam się z nią w lutym 2014 roku, żeby porozmawiać o „Anioły jedzą trzy razy dziennie – 147 dni w psychiatryku” – jej nowej książce, w której opisała swój pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Autorka („Korespondent”, „Fastryga”, „Płaskuda”), tłumaczka literatury angielskiej, napisała zresztą w krótkim czasie dwa tomy o współuzależnieniu od pracy męża, znanego dziennikarza Wojciecha Jagielskiego, który przez wiele lat relacjonował w „Gazecie Wyborczej” zdarzenia z niebezpiecznych rejonów świata. W przejmującej „Miłości z kamienia” Jagielska opisuje związek z korespondentem wojennym.

W „Anioły jedzą trzy razy dziennie – 147 dni w psychiatryku” – opowiada jak leczyła się z konsekwencji tego związku. O czekaniu na powrót męża, martwego lub żywego z wojny, pisała tak: „Czekałam, aż ktoś do mnie zadzwoni i powie, że to już koniec. Nie chodziło mi o to, żeby to był szczęśliwy koniec, tylko jakikolwiek. Myślę, że czasem można chcieć już tylko, żeby coś się skończyło”. Wojciech Jagielski dopowiadał, że wystarczyło, że zaglądał do schowka ze sprzętem turystycznym, żeby Grażynie włączał się tryb czuwania. Czuwania na jego wyjazd i spodziewaną śmierć. 

 

Anna Gromnicka: Jak pani żyje dziś? 

Grażyna Jagielska: Dość stabilnie. Stawiam sobie różne zadania. Co pewien czas wsiadam w samochód i jadę do centrum handlowego – chociaż jeszcze przed rokiem było to niemożliwe. Albo na stację benzynową. Odkrywam, że można zrobić masę interesujących rzeczy ze swoim życiem, dużych i małych, których do tej pory nie zrobiłam. I mieć z nich radość.

Na przykład? 

Ugotować fajny obiad. Albo pojechać na wycieczkę w miejsce, którego się nie znało. Albo poleżeć na słońcu w Grecji. Skopać ogródek, jak przyjdzie wiosna i zasadzić kwiaty. To jak powrót do radości życia, których się nie miało.

Przedtem tych radości nie było w ogóle w pani życiu? 

No nie, odczuwanie radości nie jest możliwe w sytuacji zawieszenia i ciągłego trwania w lęku.

Kiedy zaczynała pani terapię, lęk wypełniał całe pani życie.

W momencie, gdy ją zaczynałam, marzyłam tylko o tym, żeby skończyły się nocne koszmary i żeby jako tako funkcjonować w domu. Terapia lękowa jest dla ludzi, którzy cierpią na stany lękowe i pod tym względem jest to terapia bardzo skuteczna. W moim wypadku rezultaty przeszły moje oczekiwania. Terapia dała mi o wiele więcej możliwości normalnego przebywania na zewnątrz, z ludźmi, pozwoliła mi nawet odnaleźć swoje dawne pasje i zainteresowania. Wróciła mi zdolność do ich realizacji, czyli np. zdolność do podróży.

Zacznijmy od momentu, gdy pierwszy raz trafiła pani do kliniki stresu bojowego, w której leczą się weterani z wojen w Afganistanie i Iraku oraz cywile. Co się działo na pierwszym etapie leczenia? 

Pamiętam, jak kończyłam pierwszy „rzut” terapii, trwający 8 tygodni. Podczas pożegnania osób odchodzących z kliniki, czyli podsumowujących pobyt w szpitalu rozmów na tzw. „gorącym krześle”, mówiłam, że muszę pogodzić się z tym, że już nie będę tą osobą, którą byłam kiedyś. Wtedy bałam się pojechać nawet do Krakowa, nie mówiąc o tym  żeby wyjechać np.do Indii. Mówiłam, że już nie będę podróżowała i że moim celem jest akceptacja tego stanu rzeczy. Po drugiej terapii w ośrodku, po której nastąpiła jeszcze terapia indywidualna, pojechałam samodzielnie do Amazonii. To prawie tak, jakbym mogła prowadzić samochód, czego wcześniej nie mogłam już robić.

Dlaczego? 

Bo… zjeżdżałam na lewo, ilekroć inny samochód nadjeżdżał z prawej strony, np. na skrzyżowaniu. Nie mogłam pójść na zakupy do dużego sklepu ani na stację benzynową, unikałam spotkań z przyjaciółmi. W tej chwili ten obszar mojego życia bardzo się powiększył i przypomina ten, który miałam we wcześniejszym życiu – zanim dopadły mnie koszmary i paraliżujący lęk.

Jest pani już zdrowa? 

Nie przewiduję, że jeszcze trafię do szpitala, chyba, że nie będę potrafiła utrzymać obecnego dobrego stanu. Musimy pamiętać, że to nie jest coś, co się da wyleczyć, tak, jak np. gruźlicę. Nad postępami dobrego stanu zdrowia w chorobie psychicznej trzeba cały czas pracować, ponieważ przy dramatyczniejszych chwilach w życiu ten lęk może powracać. Cały czas trzeba ćwiczyć, żeby utrzymać stabilność psychiczną.

Spotyka się jeszcze pani z psychoterapeutą? 

Nie, moja terapia trwała rok i została już zakończona. W każdym momencie każdy z pacjentów może wrócić do kliniki, jeżeli czuje, że przestaje sobie radzić. Wsiadamy wówczas w taksówkę i jesteśmy na miejscu, gdzie jesteśmy natychmiast przyjmowani. Ale ja tego nie przewiduję. Mam nadzieję, że to koniec.

W książce napisała pani, że każdemu z was przez moment wydawało się, że chorobę, z którą przyjechaliście do kliniki można na samym początku odłożyć i zdeponować w depozycie – jak ubranie, czapkę, szalik, portfel.  Ale potem się okazywało, że jednak nie. Pokazuje to dobrze opis spacerów, gdy jeden z weteranów wojny w Afganistanie, któremu się wydawało, że trzyma w ręku but z urwaną stopą przyjaciela, szukał wciąż miejsca, gdzie by mógł odłożyć ten wyimaginowany but. 

Ludzie, którzy przychodzą tam po raz pierwszy, chyba mają takie oczekiwania: że dostaną opiekę, tabletki, diagnozę lekarza, który przyjdzie i powie, jaki jest plan leczenia, a po łyknięciu leków szybko staną na nogi i odzyskają zdrowie psychiczne. To bardzo złudne, bo w ten sposób nie da się tego załatwić. To trzeba przepracować terapią. I chyba wszyscy na wejściu mieliśmy takie nadzieje, które można sformułować w jednym zdaniu: „no, przecież ktoś nas zaraz wyleczy, zaraz ktoś się nami zajmie”. My mamy tylko grzecznie leżeć w łóżku, wykonywać zalecenia lekarza i przyjmować leki, a za moment znów wszystko będzie dobrze. Ale to nieprawda, tutaj tak nie jest. Tu nikt nie stawia diagnozy. Samemu trzeba to zrobić. Całe to leczenie spada na pacjenta i od niego zależy, jak szybko odzyska zdrowie psychiczne – o ile w ogóle. Kilka tygodni zajmuje, zanim człowiek się otrząśnie i zrozumie to.

Dowiedziała się pani, jakie ma szanse na wyzdrowienie? 

Pamiętam pierwszą rozmowę. Lekarz powiedział wtedy, że jeśli zdecyduję się nie iść do szpitala, to powodzenie terapii określa na 20 proc. Tyle co nic.  Tak. A gdybym jednak tam została – mam 80 proc. szans na wyzdrowienie.

Ale w początkowym okresie leczenia przecież odrzucała pani tabletki, chowała je pani do szafy. Buntowała się pani przeciwko terapii? 

Myślę, że wtedy żadne racjonalne pobudki mną nie kierowały. Kierował mną tylko strach. Przed tym, że coś z zewnątrz – czyli otumaniające leki – wpłynie na działanie mojego umysłu. Bałam się utraty kontroli nad tym, kim jestem, bo trochę jest tak, że psychotropy odbierają nam możliwość skontrolowania własnych uczuć. Wydawało mi się, że te lekarstwa zepchną mój lęk gdzieś głęboko, skąd go już nie wyciągnę, zatuszują mój stan i wtedy nigdy nie będę mogła się dowiedzieć, co do niego właściwie doprowadziło. I że będę żyła w ułudzie. To oczywiście nieprawda, bo psychotropy stanowią osłonę, dzięki której pacjent może podjąć tę prawdziwą terapię. On bez tych leków nie byłby w stanie usiąść w kręgu, z ludźmi, których miałby wysłuchiwać i zacząć się samemu otwierać przed nimi z własnymi problemami. Dlatego w pewnym momencie doszłam do wniosku, że zaufam lekarzom, którzy prawdopodobnie znają się na tym leczeniu lepiej niż ja, i będę zażywała przepisane środki, zamiast wybiórczo podchodzić do terapii. To bardzo ułatwiło mi dalsze leczenie.

Ważnym momentem w książce jest opis pani nocnych wycieczek na oddział weteranów wojennych, gdzie poszukuje pani wyimaginowanych części ciała swojego męża, Wojciecha Jagielskiego, korespondenta wojennego. Szuka ich pani, bo wciąż ma wrażenie, że mężowi czegoś brakuje, coś mu urwało na wojnie, jest niekompletny. Kiedy pani sobie uświadomiła, że już może zaprzestać tych wycieczek? 

Właśnie w momencie, kiedy zaczęłam brać leki. Dzięki nim nabrałam dystansu, spojrzałam na siebie z oddalenia. Mój problem przestał wypełniać cały świat. Te sny, koszmary, części ciała zostały w tyle, za mną. Przeszły z kategorii rzeczywistości do ułudy. Czyli stały się tym, czym były – tylko snami. Z czasem coraz rzadziej się pojawiającymi.

Jednej z bohaterek w książce tłumaczy pani, że dopóki potrafiła pani spisywać swoje koszmary, wszystko było dobrze – czyli potrafiła pani funkcjonować. Im mroczniejsze pisanie, tym lepsza wydawała się ta terapia? 

Tak, ponieważ spisywanie takich snów pomaga stanąć z nimi oko w oko, oswaja je i ugłaskuje. Osoba pisząca lepiej się czuje, jak już wszystko z siebie wyrzuci. Ale to tylko środek przeciwbólowy, jak na chwilę zażyta tabletka przeciwzapalna na duże cierpienie. Bo niestety po jakimś czasie te lęki odkładają się w człowieku, narastają. Można nazwać to terapią na własną rękę, która na dłuższą metę nie przynosi jednak pożądanego ukojenia.

Pani nie przyniosło? 

Nie, jak zresztą widać, a w dodatku takim pisaniem można sobie zrobić krzywdę. Lęk spycha się głębiej i po jakimś czasie przypomina toksynę, wrzód obudowany naszymi urojeniami. Coraz trudniej znaleźć przyczynę takiego stanu, który w dodatku oddziałuje na cały organizm. I jak to paskudztwo się dobrze schowa, to już wtedy nie wiadomo, jak i od czego zacząć leczenie… Dlatego naprawianie chorej psychiki lepiej od razu oddać specjalistom.

Kiedy pierwszy raz poczuła pani, ze już może znów pisać? 

To wcale nie wynikało z potrzeb literackich, raczej wiązało się z samą terapią. Już po wyjściu z kliniki poczułam potrzebę ponownego nawiązania kontaktu z ludźmi, z którymi tam przebywałam. To były bardzo ważne relacje, bardzo bliskie. Prawie niezbędne do życia. Ciężko było się ich wyzbyć. Zaczęłam pisać, żeby wrócić do tamtej atmosfery z czasu terapii, do stanu, kiedy jest się w grupie ludzi, których zbliża taki sam cel i energia.

Tęskni pani za nimi? 

Tak. To są takie związki, które tworzą się na całe życie. Myślę nawet, że można w ogóle nie spotykać się z tymi pacjentami, ale w pewnym momencie zawsze się do nich wraca myślami. Gdy po jakimś czasie następuje to spotkanie, okazuje się, że jesteśmy sobie tak samo bliscy, nic się nie zmieniło w naszych relacjach. Dlatego są one zupełnie wyjątkowe.

Opisuje pani w książce różne przypadki – i te beznadziejne, i te „ozdrowieńcze” – i okazuje się, że najbardziej chore i nieprzystosowane jednostki to nie te, które głośno krzyczą czy bulwersują swoim zachowaniem, jak weterani wojenni, tylko te, które z pozoru nie wykazują się niczym szczególnym. Jak pani Stasia.

To chyba rzeczywiście najgorszy przypadek, jaki spotkałam. Po kilku tygodniach obcowania z nią podczas spotkań z pacjentami w kręgu, stało się dla nas wszystkich jasne, że pani Stasia jest nienaprawialna. Nie ma w niej możliwości zmiany, ona tego nie przyjmuje. To była dla nas bolesna informacja, bo oznaczała, że my też możemy tacy być. A każdy z nas dramatycznie walczył o to, żeby zmienić swoje życie i nie doprowadzić siebie do autodestrukcji. Jej przypadek pokazał nam, że możemy nie być zdolni do wyzdrowienia.

Dlaczego? 

Stasia do końca powtarzała, że jest szczęśliwa i nie wie, co właściwie robi w klinice. A w rzeczywistości była osobą pokiereszowaną przez samotność do głębi, do takiego stopnia, że nie potrafiła dostrzec obok siebie drugiego człowieka, ani zorientować się, że dzieli z nim te same sytuacje. W momencie, gdy przywożono nam wszystkim o godz.9 leki, Stasia potrafiła powiedzieć: „Za dwie minuty przywiozą mi leki”. Mi – nie nam. „Mam kolację za trzy minuty” – nie „my”, ona. Tak dalece była oderwana od życia z innymi, że nie widziała nas. Widziała tylko siebie. To zmobilizowało nas do terapii. Nie chcieliśmy dopuścić do siebie myśli, że nam przydarzy się to samo, czyli, że zabrniemy w naszych chorobach tak daleko, że nie będziemy mogli z nich powrócić do normalności.

Stasię próbowali zmienić weterani. I to na ostro. 

Tak, do końca. Chcieli to zrobić właściwie dla siebie. Dla nich brak zmiany Stasi był pomyłką w systemie. Chcieli ją naprawić jak błąd, żeby móc naprawić siebie.

Drugi przypadek to Jezusek: człowiek, który nie potrafi sobie dać rady w życiu, nie umie żyć w korporacji i w rodzinie. Oddaje wszystkim wszystko, i cały czas szuka recepty „jak żyć”. Jezusek mówi o nieuchronności powrotów do szpitala. Szpital jednak nie uczy życia? 

Nie, ale terapia daje nam narzędzia do tego, żeby pokonać lęk, związany z nieumiejętnością życia. Wydaje mi się, że tego rodzaju zaburzeń nie da się pokonać inaczej. Czy gdyby zostawić Jezuska poza kliniką w chwili wielkiego dramatu poradziłby sobie?

W pewnej chwili Jezusek odchodzi w alejkę, i powtarza w kółko słowa terapeuty, że teraz musi być asertywny, że ma motywację do zmian i wie, czego chce. To przypadek, w którym cudze słowa nie mogą zmienić człowieka. Bo on naprawdę nie potrafi żyć. 

Niektóre cytaty faktycznie są wyuczonymi słowami, ale po kilku tygodniach przebywania w klinice najważniejsze to po prostu zacząć mówić o swoich lękach w obecności innych ludzi w kręgu. I to własnymi słowami. Na początku miałam potrzebę ukrywania swoich uczuć, chyba jak wszyscy, normalnie funkcjonujący w społeczeństwie. Uważałam się za osobę silną, nie pokazującą słabości. Tymczasem przyznawanie, że jest się słabym i potrzebuje się pomocy, to pierwszy stopień do odkrycia prawdy o sobie. Trzeba się dokopać do niej, zdzierając wiele różnych warstw po drodze, jak cebulę. W końcu doszłam do momentu, ze zaczęłam mówić o sobie.

„Wszystkie swoje historie mam dobrze pozamykane”, pisała pani na początku książki. 

Przez pierwsze tygodnie w klinice miałam etap negacji. Nie widziałam sensu w pisaniu życiorysów, nie chciałam się odsłaniać podczas spotkań w kręgu. „Gdzie jest lekarz?”, pytałam, podobnie jak inni na początku terapii. Niektóre osoby domagały się tego tygodniami, nie rozumiejąc, że lekarz im w tym momencie nie pomoże. Pomóc może tylko  otwarcie się na rozmowę w grupie. Bardzo pomogli mi żołnierze-weterani, którzy „pogonili” mnie – mówiąc wprost. Powiedzieli, że nie ma co główkować, jest zadanie do wykonania i trzeba to po prostu zrobić. To jest miejsce, w którym trzeba się otwierać, i ty masz się otworzyć. I ja im uwierzyłam. To byli ludzie, dla których pobyt w klinice był już kolejnym, i wiedzieli, co robić. Nadal nie wierzyłam, że podczas rozmów w kręgu coś ma się ze mną „zadziać”, ale zrobiłam to na siłę.

To znaczy? 

Popłakując i trzęsąc się, na tyle, na ile mogłam, zaczęłam mówić. Na początku przyznałam się, kim jest mój mąż. Przyznałam, że jestem tutaj, bo mam powód, żeby tu być. Przełamałam się. I potem było łatwo. Nie musiałam już tworzyć swojego sztucznego wizerunku, oszukując innych, ze mam udane życie zawodowe i rodzinne, mam męża, dwójkę dzieci i piszę książki. Nie musiałam wyrzucać tego, co niewygodne z życiorysu. Nie musiałam udawać.

Reakcja pacjentów? 

Współczucie. To bardzo prosty ludzki odruch – wspieranie kogoś przez własne doświadczenia: „współczuję ci, i wyobraź sobie, że mnie spotkało coś podobnego”. I to otwiera na dalsze zwierzenia.

Fizyczne objawy choroby psychicznej pani nie przytłoczyły? 

Prawie. Miałam podejrzenie neuroboreliozy, stwardnienia rozsianego. Innym zdarzają się choroby kości, niemożność chodzenia, rozmaite tiki i niekontrolowane erupcje różnych schorzeń stawów, np. reumatoidalne zapalenie stawów. Jedna z bohaterek książki, Zosia, jest współuzależniona z mężem od alkoholu. Jej stan tak ją wyczerpał, że od czasu do czasu traciła władzę nad jedną nogą. Przewracała się nagle. Julia, inna bohaterka, nagle przestawała widzieć podczas konferencji, i wtedy przywozili ją do szpitala. Potrafiła pracować do momentu, gdy w trakcie przygotowywania ważnej strategii piarowskiej dla klienta obcięła sobie ucho.

Przestraszył panią jej przypadek? 

Bardzo. Zaczęłam przeglądać swoje życie od kątem różnych podobieństw do Julii. Znalazłam je. Robiłam wiele takich rzeczy, jak ona – przodowniczka pracy i dziennikarstwa, wciąż dążąca do doskonałości. Poświęcałam różne rzeczy dla pracy, dla kariery, dla jeszcze jednego tłumaczenia książki, przez lata dawałam przyzwolenie na niebezpieczną pracę męża, która nas niszczyła, na jej ołtarzu złożyłam dzieci, stabilizację, rodzinę – z myślą, że to się jeszcze kiedyś odrobi, nadrobi, wróci.

Jak pani się oszukiwała? 

Szukałam usprawiedliwień, jak Julia: „że inni pracują więcej”. Albo: „czasy są tak trudne, mamy kryzys, że trzeba tak pracować, trzeba poświęcać wszystko dla kariery”, „to sytuacja ekstremalna, która wymaga ekstremalnych środków”. Tak jak ona, robiłam wszystko dla pracy. Dziś już wiem, że to było złe, wyniszczające. Ale gdzie postawić granicę? Każdy przypadek jest inny. Model życia Julii wygląda tak, że przychodzi do kliniki w momencie, kiedy już nie potrafi żyć, ale tylko po to, żeby lekarze znów przywrócili ją do roboty w kolejnej firmie, żeby postawili ją jak na taśmę na bieżni i żeby znów mogła pracować i kończyć swoje najlepsze pod słońcem projekty. Ona nie wraca tam po to, żeby zmienić swoje życie, dla siebie czy dla rodziny. Ona chce jednego: powrotu do pracy i jeszcze raz odbycia tego samego biegu po zwycięstwo. To sprawiało jej frajdę. Wyzbycie się tej frajdy wiązało się z utratą najważniejszej rzeczy w życiu. To wymaga ogromnej siły woli, żeby tego zrezygnować. To jest ta granica, która mnie od niej teraz dzieli.

Objawy chorób wiele dzieli od przyczyn. Czasem odkrywa się zaskakujące fakty. 

Tak, ponieważ choroby psychiczne się mutują. Bo co może łączyć fakt, że ja śniłam o brakujących częściach ciała mojego męża i o tym, że nie wraca z wojny, z faktem, że bałam się zatankować samochód na stacji benzynowej? Lęk się rozprzestrzenia i zagarnia coraz większe obszary życia. Aż do momentu, gdy nas zupełnie paraliżuje.

Książka przeraża opisami przypadków właściwie już skazanych na pobyt zamknięty lub na powolną śmierć, a jednak czuje się, że widzi pani jakieś światełko na końcu. 

Tak, bo mam gdzie wrócić. I wiem, co się ze mną dzieje. A poprzednio taka niewiedza o złym stanie psychicznym i jego przyczynach jeszcze zwiększała mój lęk.

A jednak w pewnym początkowym momencie terapii, już po przejściu na „czerwoną” salę, gdzie pacjenci nie byli odizolowani, pani lęki „chciały wrócić na niebieską salę i umrzeć”. Odczuwała pani tęsknotę za drugim brzegiem. Za unicestwieniem. 

Na tej niebieskiej sali nie trzeba o nic walczyć, trzeba tylko leżeć. Jest się oderwanym od świata. Tam nie ma kłopotów, telefonów, informacji. Czujesz, że jesteś niedostępny dla świata z zewnątrz i przyszłość nie jest ważna. Ona cię nie dotyczy. To jeszcze nie jest objaw chęci zakończenia życia. Ale w książce pojawia się bohater, który przekracza tę granicę. W pewnym momencie tęsknota za drugim brzegiem – czyli śmiercią – stała się dla niego ważniejsza niż pragnienie powrotu do normalnego życia. Nie potrafił już żyć. Nie było dla niego ratunku.

To był weteran wojny w Afganistanie. A cywile?

W większości przypadków beznadziejne przypadki leżały właśnie po stronie cywilnej – nie weteranów wojennych. Dla mnie najbardziej wstrząsająca była historia ok.40-letniej kobiety, która była ofiarą drastycznej przemocy w rodzinie. Po wielu latach udało jej się odejść od męża. Natomiast mimo, że upłynęło kolejnych parę lat, nie potrafiła odnaleźć własnego życia. Nie wiedziała, kim jest, ani czym sobie to życie teraz zapełnić. Ciągle trwała w tamtym kręgu cierpienia, upokorzenia, bólu i traumatycznych przeżyć. Co pewien czas wracała do kliniki, kiedy już nie mogła sobie samodzielnie z tym radzić. Na jakiś czas to pomagało, ale tamten krąg cały czas trzymał ją mocno, do niego wracała pod koniec. I mimo sześciu hospitalizacji nie potrafiła pójść dalej, w przyszłość i nie umiała odnaleźć swojej tożsamości, którą utraciła przez dwadzieścia lat małżeństwa. To są najcięższe urazy.

Co je charakteryzuje? 

Beznadziejne przypadki to takie, kiedy ktoś akceptuje swojego oprawcę albo zgadza się na taki stan rzeczy. To były często kobiety współuzależnione z mężami od alkoholu. One opowiadały do pewnego momentu o sobie, ale nigdy nie obwiniały mężów. Cały czas tkwiły w schemacie, że muszą osłonić alkoholizm męża, kosztem siebie. Uczestniczyły w terapii, bo zdawały sobie sprawę, że nie do końca wszystko jest w porządku z nimi i ich sytuacja jest patologiczna, ale jak już miały wyjść ze szpitala, zawsze mówiły: „no, dobrze, że już wychodzę, bo jak on sobie tam radzi?”

Ale pani też się uzależniła. 

Byłam współuzależniona od dziennikarstwa wojennego mojego męża, Wojciecha Jagielskiego. Kierowały mną te same mechanizmy, co kobiet uzależnionych od alkoholu i wspólnego picia z mężami. To znaczy: całe moje życie kręciło się wokół jednej sprawy, która tak naprawdę nie było moją sprawą. Kobiety, których mężowie mają problem z alkoholem, przez cały czas mają jeden problem: ukryć picie męża przed sąsiadami. Ich naczelnym zmartwieniem jest to, czy wróci trzeźwy, czy pijany, wieczorem, czy nad ranem, czy będzie cicho, czy zrobi awanturę. U mnie było podobnie, z tą różnicą, że nie było alkoholu. Wszystkie moje działania skupiały się na tym, czy mój mąż pojedzie na wojnę, czy z niej wróci. I znowu pojedzie na wojnę. I kiedy wróci.

„Zastąpiła” pani męża w tym stresie wojennym. 

Tak, ale jak się okazuje, u innych kobiet, których mężowie wykonywali inne ryzykowne zawody, też to występowało. Rozmawiałam z żoną pilota, która cały czas się stresowała tym, czy jej mąż wystartował, czy już wylądował. Do tego non stop telefony kontrolujące, czy on żyje, czy może spadł i się rozbił.

Takie uzależnienie musi paść na szczególny grunt, prawda? Określony typ psychiki? 

Przypuszczam, że tak. Ale długotrwała stresująca sytuacja, która ciągnie się latami, będzie miała wpływ na każdego. Bo troska o drugiego człowieka, z którym żyjemy, zawsze będzie nam towarzyszyła. Jeśli przekracza ona barierę dopuszczalnego stresu – coś zaczyna nam się psuć w głowie.

Zanim jednak trafiła pani do szpitala, musiała się pani zorientować, że coś jest nie tak. Próbowała pani rozmawiać z mężem? 

W momencie, kiedy choroba jest już tak bardzo zaawansowana, wyklucza to jakąkolwiek rozmowę na ten temat. Bo jedną z cech takiej choroby jest unikanie rozmów o przyczynach. Nie da się porozmawiać, bo nie chcę. Dalsze porozumienie się jest niemożliwe. To jest jak posuwanie się naprzód w jednym korycie, w jednym tunelu, z którego nie ma wyjścia. Nie możesz uciec ani w bok, ani do tyłu. Musisz brnąć do przodu, tym samym torem, bez odstępstw od utartego schematu. Nie ma w tobie spontaniczności. To pułapka: sami sobie nie możemy pomóc i nikt nam nie może pomóc.

I co wtedy? 

Kres dokonuje się wtedy, kiedy wpadamy na sytuację, z której nie ma już wyjścia. U weteranów to są tzw.flashbacki, czyli gwałtowne nawroty traumy, czy to, że zaczynają się nam schodzić ściany pokoju i człowiek zaczyna wrzeszczeć jak opętany. I albo sami pobiegniemy do lekarza, albo ktoś inny nas tam odwiezie, o ile się zatroszczy, co się z nami dzieje.

U pani flashbacki to były straszne sny. 

Koszmary. Po trzech bezsennych tygodniach, kiedy bałam się zasnąć, bo jak zapadałam w sen, wszędzie widziałam Wojtka bez jakiejś części ciała, uznałam, że nie wytrzymam psychicznie kolejnej nieprzespanej nocy. To bardzo trudno uchwytne, bo my jako społeczeństwo boimy się chorób psychicznych i za wszelką cenę staramy się trzymać „normalności”, czyli rutyny, sądząc np., że lęki czy bezsenność „jakoś miną”. Dopiero jak zaczynamy latać na wielkim białym ptaku, dzwonimy do psychiatry. Ze mną było tak samo. Funkcjonowałam, wydawałoby się normalnie: wstawałam, gotowałam obiad, sprzątałam, nawet pracowałam zawodowo. I to jest właśnie niebezpieczne, bo właściwie nie widać po takim człowieku, że coś złego się z nim dzieje. A kiedy widać – wtedy bardzo często jest już za późno i odrabianie strat może potrwać bardzo długo.

Ile lat trwała ta trauma? 

Dwadzieścia.

Co się przez te lata z panią działo?

Cóż… Dziennikarstwo jest najbardziej uzależniającym zawodem, którego stresy całkowicie i czasem niezauważalnie przechodzą na rodzinę. Reporter wojenny ma jeszcze gorzej. Mnie się wydawało, że artykuł, reportaż są najważniejsze. Gazeta była dla mnie ważniejsza niż moje dzieci. I to, żeby ta gazeta była dobrą gazetą też było ważniejsze od rodziny. Do dziś pamiętam swoje gorączkowe myśli. Myśmy…  przez całe życie nie jeździli na urlopy.

Dlaczego? 

Bo wydawało mi się, że jeśli wyjedziemy np. na dwa tygodnie, to akurat coś się zdarzy na świecie – rewolucja, wojna, powstanie – a nas nie będzie, żeby Wojtek mógł to opisać. I co wtedy? – pytałam. Kto to zrobi, co się stanie, jak ten reportaż nie powstanie? Ta chora sytuacja totalnie nas wciągnęła. Byliśmy całkowicie bezbronni w dziennikarstwie i naszym uzależnieniu od niego. Może dlatego, że to się łączyło z wyjazdami.

Oboje mieliście do nich pociąg? 

Od zawsze. Wyjazdy, szczególnie egzotyczne, a do tego jeszcze w niebezpieczne rejony świata, były dla nas bardzo atrakcyjne. Myśmy spychali wiedzę o tym, że to nas za bardzo pochłania. Nie pamiętaliśmy, że powinniśmy postawić granicę między życiem a dziennikarstwem. Wiedzieliśmy gdzieś tam, że jest ona zachwiana, ale oddalaliśmy ten problem od siebie. Jak alkoholik: „a, przy sobocie można wypić”, „no, jeszcze jest czas, dobrze się czuję”.

Bez tylu rzeczy nie możemy żyć. Pani wyobrażała sobie życie bez pisania swojego męża, bez wyjazdów? 

W bardzo początkowym stadium. Myślę, że w połowie lat 90., kiedy jeszcze zachowywałam szczątki zdrowego rozsądku i wiedziałam, że wyjazdy mogą negatywnie wpłynąć na nas, mówiłam, że te napięcia związane z pracą Wojtka nie do końca są zdrowe i pożądane. A później sama pojechałam. I zobaczyłam, jak to działa. Wsiąkłam.

Jak w narkotyki? 

Tak. Dałam się chwycić w sidła atrakcyjności tych wyjazdów, w różne wyjątkowe gratyfikacje, które się otrzymuje jako korespondent, oczywiście w przestrzeni niematerialnej. Jesteś doceniany, jesteś kimś wyjątkowym, robisz coś wyjątkowego, jesteś świadkiem historii, masz misję. I drugi, bardzo podniecający element: nie wiesz, co się za chwilę stanie. Żona korespondenta wojennego, podobnie jak żona żołnierza, „jeździ” z nim. Jeśli jedna strona jest na wojnie – to jest i druga. I to jest ten moment, kiedy wchodzisz do bardzo wąskiego i ciasnego koryta, gdzie możesz się poruszać tylko naprzód. W tym momencie możesz się jeszcze ratować. Powiedzieć „stop, ja wychodzę”. A chwilę potem i mnie, i Wojtkowi się już wydawało, ze tego się nie da zmienić, że my tak musimy żyć. I prawdopodobnie o tyle mieliśmy rację, że sami nie potrafiliśmy sobie tego życia zmienić. Potrzebna była pomoc z zewnątrz.

Pojawiła się rezygnacja? 

Może… A na pewno wydawało nam się, że tak już będzie do końca.

Ale niby skąd mieliście znać konsekwencje? Mieliście piękne życie, piękny zawód. Dawaliście się oszukiwać?

Tak, trochę tak było. I nie potrafiliśmy przewidzieć skutków wyjazdów. Poza tym, to, co robiliśmy było dla nas bardzo ważne. Terapeuci zawsze powtarzają, że najtrudniej jest odciąć się od tego, co nas niszczy, jeśli bardzo to kochamy. Mam nadzieję, że prawie mi się udało.

Teraz żyje pani własnym życiem? 

Odkrywam je. Staram się poznać samą siebie, odkryć swoją tożsamość. Bo prawdopodobnie nigdy jej nie uzewnętrzniłam. Teraz przestałam żyć życiem mojego męża, a zaczęłam swoim. A raczej staram się je zbudować od początku.

Jak? 

Znów zaczęłam podróżować.

Te wyjazdy też będą związane z pisaniem? Powstaną z nich książki? 

Nie, wcale nie. Nie wykluczam tego, ale na razie cieszę się, że znów mogę jeździć po świecie. Bez lęku.

Byłam kobietą dla wodza

Grzegorz Ciechowski

Małgorzata Potocka opublikowała książkę o swoim życiu z muzykiem, liderem Republiki Grzegorzem Ciechowskim zatytułowaną „Obywatel i Małgorzata”. A ja porozmawiałam z nią o tym. A raczej — chciałam szczerze rozmawiać: o Ciechowskim, o jego muzyce, o trudnych latach Republiki, o tym, co się działo po rozstaniu się aktorki i artysty. Ale Potocka zmanipulowała ten wywiad, przysyłając mi autoryzowany tekst, w którym zmienione było wszystko — nawet moje pytania! Ba, nie przypominał on w niczym naszej rozmowy, a w moje usta włożone były lukrowane kwestie, których nie wypowiedziałam. Na opublikowanie mojej wersji Potocka się nie zgodziła, nie podając przyczyny.

Wiem, że tak wygląda spora część „autoryzacji” wywiadów prasowych w Polsce. Dlatego uważam tak sformułowaną autoryzację za relikt, który uniemożliwia nam, dziennikarzom, pokazanie prawdy i bardzo szkodzi opinii publicznej. My, za sprawą naszej przenikliwości często docieramy do tej prawdy, lub przynajmniej próbujemy. Tylko jak ją Wam przekazać, Czytelnicy, żeby nie naruszyć zaskorupiałej powłoki próżnych gwiazd?

Pisząc ten wywiad, miałam w głowie jedno: pokazać, że książka nie zawsze jest źródłem jedynej, usankcjonowanej wiedzy o ludziach, którzy są jej bohaterami. Czasem nie mają jak się już obronić przed słowami w tej książce zapisanymi — nawet, jeśli są to słowa miłości. Nie mnie oceniać, czy ta miłość jest szczera. Mogę tylko starać się obserwować, domyślać się i wykazać, jak to, do czego dążymy, obraca się w proch lub wręcz przeciwnie — w życie. Jak dowodzą recenzje książki, Małgorzacie Potockiej udało się tylko to pierwsze. 

Chowała pani Ciechowskiego dwa razy.
Można tak powiedzieć…
Raz kiedy go pani wyrzuciła z domu, drugi raz – kiedy umarł po operacji serca. 
Jeśli chcielibyśmy jakoś ująć w cezurę to, co się wtedy stało – to tak.
Ciechowski w ostatnim wywiadzie przed śmiercią mówi: „Dla wielu ludzi popełniłem towarzyskie samobójstwo. Wyprawili mi pogrzeb i zakopali mnie raz na zawsze”. To o porzuceniu pani i odejściu do Anny ….
Myślę, że to było przesadzone, nie powinien tak myśleć. Wiadomo, że jak dwoje ludzi się rozstaje, to nawet jeśli jesteśmy wszyscy dobrze wychowani i jesteśmy cywilizowani, następuje podział na przyjaciół, którzy zostają po każdej ze stron. Okazuje się, że to weryfikuje życie. Ponieważ rzadko te dwie strony się zaprzyjaźniają już po tym, jak się rozstaną, to ci przyjaciele się rozdzielają i zostają po której ze stron. Jest to przykre, ale trzeba się pogodzić z tym, że tak w życiu bywa.
Ale to pani była tą, która go zakopała – według jego słów. Tak to rozumiem. 
On tak mógł wtedy powiedzieć, mógł tak myśleć nawet, ponieważ środowisko, przyjaciele nie zaakceptowali tego, co się stało, jego odejścia do innej kobiety.
Dawali mu to jasno do zrozumienia?
No, niekoniecznie w twarz, zapewne po prostu go unikali.
 
Pani tego nie wie? Nie rozmawiała pani z waszymi wspólnymi przyjaciółmi? 
Wie pani, to jest standard w takich sytuacjach, nie ma się nad tym co zastanawiać. Mężczyzna zostawia partnerkę z dziećmi dla kochanki, z którą w dodatku romansuje w domu, stworzonym wspólnie z tą pierwszą. Jak by pani zareagowała?
Pani zareagowała bardzo ostro. Może dlatego ludzie się odwrócili od Grzegorza? 
Wie pani, jeśli się jest osobą publiczną, a Grzegorz, ja tymi osobami byliśmy, to się takie rzeczy dzieją – nie ma na to siły. Takie sprawy po prostu stają się głośne i nie można nawet zapobiec temu rozgłosowi.
A ten drugi moment? Co to za uczucie tracić człowieka, którego się kiedyś kochało i którego się – być może – znienawidziło?
Wie pani, miłość i nienawiść to dwa przeciwstawne sobie uczucia, o tej samej sile rażenia i bardzo podobne. I bardzo łatwo, jak widać, przejść z jednego stanu w drugi. Można mieć w sobie ogromną miłość i tak samo silną nienawiść. Ale ja nie miałam takich sytuacji, że nienawidziłam Grzegorza, naprawdę…
On to inaczej wspominał.
Po odejściu Grzegorza miałam sytuację, w której czułam wielki ból. I wściekłość. Ale większy był ból. Nie była to nigdy czysta nienawiść.
Ale jak pani to uzasadni? On i jego żona inaczej o tym opowiadali.
Krótko przed śmiercią Grzegorza zadzwonił do mnie prof. Zbigniew Religa i powiedział: „Dawaj tu do mnie Grzegorza, ja go wezmę i zrobię mu tę operację”. Potem miałam żal do całego świata, że nie mogłam go fizycznie zabrać, wsadzić w samolot i dowieźć do profesora. Nie mogłam zmusić ani Grzegorza, ani Ani, jego nowej żony, do radykalnej zmiany, do przeniesienia go do innego szpitala. Miałam poczucie bezradności, bezsilności. Powiedziałam to Grzegorzowi przez telefon, już jak leżał w szpitalu: „Słuchaj, Religa chce wysłać po ciebie helikopter i będzie cię operował”. On mi odpowiedział: „Nie, jestem już tutaj pod opieką lekarza, zostawmy to, pozwólmy wypadkom płynąć”.
 
To brzmi wzruszająco, ale czy wcześniej nie można było działać? Albo zaniechać pewnych działań? Mówię tu o konflikcie po rozstaniu.  
W takich sytuacjach, gdy to wspominam, wyrzucam sobie, że nie mogłam zrobić więcej. Mam żal – do siebie.
Ale o co? 
O to, ze nie przebłagałam losu, żeby uratował Grzegorza, albo nie przebłagałam Ani, żeby pomogła go przekonać do innego leczenia, innego lekarza, albo kogoś, kto mógłby pomóc … nie wiem jak.
I dlatego zdecydowała się pani napisać książkę o dziesięciu latach życia z Grzegorzem Ciechowskim?
 
Moja książka nie jest o tym, jak przeżywałam rozstanie i śmierć Grzegorza. To jasne, że cierpiałam. W momencie, kiedy się pisze wspomnienia o tak intensywnym czasie, jakim było moje życie z nim, trochę się w tych emocjach grzebie. Raz po raz przypominają się wtedy różne straszne momenty. Nie chcę się znów dręczyć wspominaniem tego. Pani mnie pyta, czy pamiętam dzień śmierci Grzegorza?
Tak.
Otóż ja go pamiętam, ale ja nie chcę go wciąż wspominać. Życie płynie, dzieją się nowe rzeczy i nie ma sensu rozdrapywać ran.
Zapytam wprost: nie ma pani poczucia winy? 
Mam. Ale już to przeżyłam, i wiem, że ciągłe rozpamiętywanie to najgorsza rzecz dla porzuconej kobiety. Sama często mówię na różnych spotkaniach terapeutycznych z kobietami: „rozstałyście się z mężem – trudno, nie wspominajcie tego wciąż i wciąż”. Staram się znajdować winę w sobie, nie obarczać Grzegorza za to, co się stało, bo rozumiem, że mógł wybrać inne życie, u boku innej kobiety. Trudno o tym nie pamiętać. Wciąż mam w głowie głos Weroniki, która mi powiedziała o śmierci ojca…
Ale jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że pani książka pomija to, co było między wami najgorsze – czyli czas po rozstaniu, kiedy wyrzuciła pani Ciechowskiego z domu… 
Bo nie o tym jest ta książka.
W ostatnim wywiadzie Ciechowski mówi, ze na początku lat 90. zaczął miewać koszmary –  prawdopodobnie pod wpływem wcześniejszego zażywania narkotyków, ale też związane z napięciami w życiu osobistym. Wtedy zaczął się zmieniać, szukać w życiu czegoś nowego. Czy pani to zauważyła? 
Wie pani, ja tego nie widziałam. I to był chyba błąd. Nie widziałam chyba bardzo wielu rzeczy.
Dlaczego? 
Bo ja byłam chyba zbyt pewna siebie. Uważałam, że my jesteśmy skałą. Że nic nie może się wydarzyć. Nie zauważyłam wielu jego słabszych momentów, sądziłam, że gorsze dni nie mają związku z nami. Za mało przyjrzeliśmy się sobie jako normalnym ludziom. Za bardzo pomieszaliśmy ze sobą świat sztuki i życia. Może tej normalności, zwykłości w domu mu brakowało? Ale muszę też powiedzieć, że on nie zauważył wielu moich słabszych momentów. Niesprawiedliwa wydaje mi się opinia, którą gdzieś usłyszałam, że „Grzegorz był tym związkiem zmęczony”. Każdy w życiu jest czymś zmęczony, ale trzeba w sobie wykrzesać siłę, żeby to naprawić. Może zabrakło mu sił do naprawienia tych rzeczy?
Może szukał czegoś innego? 
Może… Myśmy prowadzili bardzo stresujące życie, wypełnione podróżami, trasami, lataniem. Była tam cała masa napięć – ani spokój, ani nuda.
Typowy dzień? 
Żaden dzień nie był typowy. Dzień zaczynaliśmy od długich śniadań, uwielbialiśmy to. Żadne z nas nie pracowało wtedy u kogoś, więc nie musieliśmy się spieszyć rano do pracy. Grzegorz lubił pracować po nocy, ale nie lubił rano wstawać. Z drugiej strony, mieliśmy dzieci, które wymagały opieki i chodziły do szkoły, i psy, które wywlekały Grześka rano na spacer. Przede wszystkim Grzegorz był o wiele bardziej mieszczański ode mnie – lubił typowe potrawy, typowe rytuały rodzinne. Próbował nowych smaków, poznawał egzotyczne kultury, ale zawsze wracał do źródeł. Ja nie lubiłam polskiej kuchni – on tak. Nie znosiłam polskich obrzędów, on tak. Mieliśmy bardzo rodzinne święta, urodziny, imieniny, celebrę – lubił to. Był dobry w przebieraniu się za Mikołaja, długo i dobrze wybierał prezenty. Tradycyjny człowiek. Nie miał w sobie wariactwa ani niestabilności – ja tak.
Pani zakładała, że może go zdradzić? 
Bardziej ja niż on. Sądziłam, że jeśli ktoś odejdzie z tego związku, to będę ja. Myliłam się.
Nie chciał ślubu z panią? 
Chciał, długo do tego dążył. Ale ja się bałam, nauczona moim pierwszym doświadczeniem, że mogę go skrzywdzić. Że gdyby doszło do rozwodu, to on by nie wytrzymał tego psychicznie. Chciałam go jakoś podświadomie chronić, bardziej się bałam, że ja rozwiodę się pierwsza. Okazało się, że niepotrzebnie. Że to on pierwszy zdradził.
Ciechowski wspominał, że wtedy uważał, ze związki powinny być otwarte, że zazdrość to głupota. Wtedy, czyli kiedy był z panią, bywalczynią salonów. To był błąd – wasz, jego? 
Ja tego nie rozumiałam. Myśmy wtedy w ogóle nie żyli w takiej formule. Nie uznawaliśmy otwartości, a ja czułam, że jesteśmy jednością i nie zakładałam sytuacji, że komuś mogę go oddać. Nie byliśmy dziećmi kwiatami, dom nie był komuną, związek nie dopuszczał naszych fascynacji erotycznych czy innych. Myśmy byli bardzo tradycyjnym związkiem. Ja nie wyczułam najwidoczniej jego potrzeb – on uśpił moją czujność, bo nigdy nic nie mówił. Nigdy.
Mówił pani, kim pani dla niego jest? 
Tak, opowiadał, że jestem jego oknem na świat. Że jestem dla niego oparciem. Czułam, że jestem absolutną królową – od świtu do nocy.
Czuła się pani oszukana? 
Tak.
Pokonana? 
Nie, nigdy.
Ale kiedyś twierdziła pani, że Grzegorz mówił przed śmiercią, w szpitalu, że panią kocha i chcecie dać sobie drugą szansę. Przecież to nieprawda. Dlaczego pani wciąż wracała do tej sprawy w wywiadach po śmierci Grzegorza? 
Nie wiem. Może to forma terapii?
Widzę, że jeszcze się pani z tym nie uporała.  
Cóż, ja też nie od razu się zgodziłam na to, żeby dać głos w książce o Grzegorzu. Rok trwały przymiarki do tego, pytałam się przyjaciół, co o tym myślą. Większość mówiła: „Napisz – to będzie książka nie tylko o waszym związku, ale przede wszystkim o tamtych czasach”. Do tej pory o latach 80. w polskiej muzyce nie powstało zbyt wiele książek. I może dobrze się stało, że nie opisał tego okresu żaden krytyk, tylko właśnie ktoś, kto tę bohemę artystyczną współtworzył i przeżywał.
Czyli pani? 
Tak. Ta książka jest bardzo pogodna. Nie chciałam pisać o rzeczach złych. Cieszę się, że dzięki niej powstał zapis bardzo ciekawego czasu, w którym swój udział miały różne osoby. Mieliśmy wpływ na powstanie wielu trendów, zespołów, płyt. Przez nasz dom przewijało się wielu znanych artystów. Chciałam to utrwalić. Nie mogłam zamieścić opisu dziesięciu lat naszego związku, ale wybrałam cztery lata, najbardziej znaczące moim zdaniem, pełne ludzi, skoncentrowanych wciąż na tworzeniu czegoś. To był bardzo energetyczny czas w naszym życiu.
Skąd pochodzi opis tego czasu? 
Z mojego pamiętnika. Od 14. roku życia prowadzę pamiętnik i właściwie nie przestałam. Moi rodzice namówili mnie do zapisywania każdego dnia z życia. To jest mój nawyk, teraz już lapidarny. Z tego czerpałam pisząc książkę.
Dokonywała pani cięć w tym pamiętniku?
Nie, wybierałam rzeczy strategiczne, ważne w naszym życiu, które pokazywały upływ czasu. Były tam bardzo intymne opisy i sprawy, które musiałam odrzucić. Jeśli chodzi o emocje, klucz był jeden: wybierałam te zdarzenia, które niosły ze sobą radość.
Zapytam więc jak kronikarz: w 1985 Republika pojechała do Jarocina i publiczność obrzuciła ją kefirem i pomidorami. Ale Ciechowski pokazuje, że na tej scenie on rządzi. Wyjeżdżają z Jarocina jako triumfatorzy. 1987 – rodzi wam się córka Weronika, chwilę wcześniej powstaje też Obywatel G.C. 1990  – reaktywacja Republiki. 1991 – wychodzi płyta z przeróbkami największych przebojów zespołu. Z panią Grzegorz kwitł? Tak by pani powiedziała? 
Tak się zdarzyło, że w czasie, gdy byliśmy w związku, Ciechowski nagrywał z Republiką najważniejsze płyty. To były lata 80., a Grzegorz był bardzo wyrazisty, inny, bardzo utalentowany. Nie kopiował nikogo, co było dużą rzadkością na polskiej scenie. U nas z reguły pojawiali się młodzi muzycy, którzy mieli kompleks Zachodu. On tego nie miał. Spotkałam niesamowity talent, co było wielkim przeżyciem. A stało się to w momencie, kiedy oboje chcieliśmy tworzyć wspaniałe rzeczy, i czas, rzeczywistość od nas też tego chciał. Grzegorz wtedy się rodził, kwitł i budował niezwykłe rzeczy.
Może go pani styl życia wyczerpał? Może chciał czegoś innego? 
Może? Nie wiem.
 
Skarżył się, że miał dość snobizmu, salonów, modnych ciuchów. Pani o tym wiedziała? 
Nie, ale on nie był nigdy snobem, nigdy nie udawał. Może faktycznie to do niego za bardzo nie pasowało? Był zbyt szczery na brylowanie w towarzystwie. On zawsze był sobą.
A pani kim była? 
Ja byłam kimś, kogo on wówczas spotkać chciał. Byłam taką typową partnerką dla prezydenta, albo wodza, zawsze go wspierałam i inspirowałam.
Tak pani o sobie myślała? 
Ja to właśnie robiłam – inspirowałam go. Zdarzają się ludzie, którzy tkwią w fatalnych związkach, gdzie druga osoba wciąż ci powtarza: nie rób tego, to słabe, ośmieszysz się. I wtedy wszystko zaczyna ci wypadać z rąk, przestajesz dobrze funkcjonować. Ja nigdy tego nie robiłam. Grzegorz spotkał mnie w momencie, gdy bardzo mnie potrzebował. Ja wierzyłam w niego i przecierałam mu szlaki, bo byłam zagnieżdżona w środowisku warszawskim i wiele mogłam. Zresztą, gdy z Józefem Robakowskim, poprzednim mężem, stworzyłam Exchange Gallery, to w naszym domu pojawiało się więcej ludzi, niż w Muzeum Sztuki Współczesnej. Miałam wpływ na mężczyzn, z którymi byłam. Na Grzegorza też. Byłam jego czołgiem.
 
On był Johnem Lennonem polskiej sceny, pani – Yoko Ono? 
Yoko Ono Republiki – tak dokładnie mówili.
Ale Yoko Ono nie jest do końca pozytywną postacią. 
Nie wiem, czy jestem do końca pozytywną postacią. Wydaje mi się jednak, że w tamtym czasie robiliśmy razem z Grzegorzem wiele pozytywnych rzeczy.
Fani Republiki pani nienawidzili. Jak fani Bitelsów nienawidzili Yoko Ono. Mówili, że pani jest z innego świata, Ciechowski – też z innego. 
Bo tak było. Traktowali mnie inaczej, bo ja byłam dla nich we wszystkich aspektach, i związku, i współpracy z Grzegorzem, taka „za bardzo”.
Herszt baba? Za mocna? 
Może? Raczej za kolorowa, za szybka, za rozbuchana. Miałam w sobie wielką siłę.
Fani obwiniali panią za rozpad Republiki. 
Ale ja nie byłam powodem tego rozpadu.
Rozumiem, czyli powodem były pieniądze. 
Nie. Powodem było to, że Grzegorz powiedział: „ja jestem liderem i decyduję”.
Czy to nie dziwne, że przez lata się nie przyzwyczaili do tego, że on jest szefem zespołu? 
To nie były lata. To wciąż byli chłopcy z Torunia. Przecież to wszystko dopiero się zaczynało wtedy.
Gdy zespół się rozpadał, miał za sobą pięć lat wielkich sukcesów… Pani zdaniem nie poszło o to, że wszyscy w Republice chcieli zarabiać tyle samo pieniędzy? 
Z tym zarabianiem to jest tak: jak wszyscy w zespole dostają po równo, to nie ma lidera. To jest propozycja socjalistyczna – dajmy wszystkim po równo. Dlaczego? W sztuce płaci się według zasług. Jeżeli zakładasz sobie zespół, wymyślasz piosenki, to jesteś liderem. Czyli masz gażę gwiazdorską, gażę lidera. U nas wciąż pokutuje myślenie, że wszystkim się wszystko należy, po równo. Mieliśmy kiedyś z Grzegorzem taką rozmowę…
Pani mu to wszystko tak tłumaczyła? 
Tak, był na przykład spór o to, czy menedżer powinien dostawać takie same pieniądze, jak lider. Tak samo zespół oburzał się, gdy mówiliśmy, że agent w ogóle powinien być liczony jak gwiazda zespołu. Powiedziałam Grzegorzowi: „jeżeli twój agent jest bogaty, to ty też będziesz bogaty”. Twój agent będzie się o ciebie starał tylko wtedy, gdy odniesie sukces. I wtedy będą płyty, koncerty. To są standardy zachodnie i nie powinniśmy ich negować.
 
To były lata 80., PRL, to od kogo można było wymagać takich działań? Ciechowski przystał na pani propozycję? 
Dla niego było to jasne. Ale ja nie zajmowałam się dzieleniem pieniędzy w zespole, nie ja byłam menedżerem!
Tylko kim? 
Dobrym doradcą? Nie miałam wpływu na to, o co oni się pokłócili. Grzegorz powiedział prawdopodobnie: „Nie chcecie uznać, że jestem liderem, to Republika przestaje istnieć”. Były tam emocje, jakieś trzaskanie drzwiami i to wszystko. Oni już za 5 minut grali znów razem, więc nie można nazwać tego rozpadem Republiki.
Ale jednak zespół przestał istnieć. Potem ruszyła solowa kariera Grzegorza!
To była raczej dziura w ich funkcjonowaniu. Grzegorz przyszedł do domu, ja wróciłam z Łodzi, usiedliśmy, a on mówi: „Nie ma już Republiki”. Był załamany. Nie mogłam w to uwierzyć, a on powtarzał „co ja teraz zrobię, nie mam nawet muzyków”. Więc wzięłam telefon, zadzwoniłam do paru muzyków. Wieczorem pojechaliśmy do Tomasza Stańki, który po moim telefonie się zgodził na współpracę z Grześkiem. Okazało się, że nagle wszyscy chcą z nim grać. Powiedziałam mu: „jesteś liderem, masz talent i charyzmę, uwiedziesz ludzi, nie ma opcji, że ktoś nie zechce z tobą pracować”.
Był pani wdzięczny? 
Tak, był szczęśliwy, że tak szybko stanął na nogi. Kiedy przywiozłam mu do studia Michała Urbaniaka, to ten nawet nie pytał, dlaczego i po co. Wiedział, że jeśli ja rekomenduję mu Grzegorza – to musi to być rzecz na najwyższym poziomie. Znałam się na rzeczy, cóż…
Powiedział: „Byłem prowincjonalnym chłopakiem z Torunia, którego w wielki świat wciągnęła kobieta”. Byliście jednak różni. 
Byliśmy bardzo różni.
Może za różni? 
Dopełnialiśmy się. I wtedy nam to wystarczało.
Grzegorz opiekował się córką po rozstaniu, ona często bywała w jego nowym domu. Kiedy pierwszy raz pani do niego zadzwoniła z problemem? 
Gdy znalazłam papierosy i piwo w jej plecaku. Miała 14 lat. Grzegorz przyjechał od razu, poprosiłam, żeby z nią pomówił, bo ja byłam bezradna. W takich sytuacjach zawsze się zjawiał, zawsze był dostępny. Bardzo kochał Weronikę. Jedyne, czego nie rozumiałam, to to, ze nigdy nie płacił alimentów na nią. To mi do niego zupełnie nie pasowało.
To bardzo dziwne. Jego żona, Anna Skrobiszewska mówi, że Weronika dostawała regularnie pieniądze.
Nigdy nie dostała ani grosza.
A dlaczego nie chce pani w ogóle mówić o Annie Skrobiszewskiej? 
Nie chcę się taplać w błocie. Odpowiadać atakiem na atak. Uważam sprawy między nią, a mną za zamknięte.
Ale może jednak powie pani, dlaczego nie ubiegała się o uwzględnienie córki Weroniki w testamencie, spisanym przez Ciechowskiego przed śmiercią? Czy to nie dziwne, że Grzegorz nie zostawił ani pani, ani córce nic?
Wtedy nie miałam pieniędzy na dobrego prawnika, który wyegzekwowałby prawa Wery. Pal licho ja – ale czy dziecku nie przysługuje spadek po ojcu? Jedyne, co udało się uzyskać na drodze negocjacji to prawo do zachówku po Grzegorzu. Od 18 roku życia córka ma prawo ubiegać się o to. Jednak ona machnęła na to ręką. Ale może jeszcze zmieni zdanie?
Co powiedziałaby pani Ciechowskiemu dziś, gdyby wciąż żył? 
Że gdybym mogła cofnąć czas, wszystko potoczyłoby się inaczej.