Mateusz Franczak nagrał bardzo ładną płytę. W „Night-night” słyszymy wszystko, co najważniejsze, żeby obwołać album mianem małego objawienia. Minimalistyczne, introwertyczne, nieco nawet apokaliptyczne w klimacie piosenki przerywają krótkie, rwane zaśpiewy Mateusza. Dla spragnionych etykietek – „Night-night” brzmi trochę tak, jakby ktoś wsadził do miksera Bon Iver, The Antlers i Sufjana Stevensa, przy czym tworzy ją jednak spora dawka indywidualizmu autora i współautorów. Bo na płycie słyszymy prócz Mateusza także m.in. Adama Podniesińskiego (elektronika), Patryka Zakrockiego (altówka, mbira), Pawła Szamburskiego (klarnet) i Huberta Zemlera (perkusja). „Night-night” została nagrana w warszawskim Teatrze Syrena, co miało kolosalny wpływ na zapis dźwiękowy.
Atmosfera teatru zachęciła twórców do eksperymentów z brzmieniem i głosem, co świetnie słychać choćby w otwierającym płytę, monumentalnym „Hold Your Fire”, gdzie w smyczkowe tło wtapiają się dźwięki gitary akustycznej, a potem i elektrycznej. Dopiero potem wchodzą bębny i wysoki głos Mateusza, melodia postępuje, a z nią oniryczna opowieść. Nie inaczej jest w „Over”, które rozpoczyna genialne fortepianowe intro. Na jego tle rozwija się wokal. W „Defy”, podobnie jak w „All About” Mateusz Franczak rozpoczyna od gitary elektrycznej, do której dochodzi głos. Charakterystyczny, powtarzający się motyw gitary zmienia dopiero pojawienie się perkusji. Czasem głosy pojawiają się w chórkach, jak w „Little Town”. W dużej mierze ma ten album charakter performatywny i bardzo konceptualny. Szalenie odpowiada mi delikatna, smętna i efemeryczna atmosfera tych piosenek i utworów instrumentalnych. Ujęła mnie też umiejętność przemiany Mateusza w coraz to inne postaci w każdej z piosenek.
Mateusz Franczak jest multiinstrumentalistą, wokalistą, improwizatorem, związanym m.in. z zespołami HOW HOW i Daktari. Występował na wielu ważnych festiwalach muzycznych i artystycznych w Polsce i zagranicą, m.in. OFF Festival, Enea Spring Break, JazzFest Berlin, Zandari Festa, Open’er Festival czy na Festiwalu Nowa Muzyka Żydowska. Zadebiutował doskonale przyjętym „long story short”. „Night-night” to jego drugi album.
Mateusz Franczak, „Night-night”, too may fireworks 2018,
Podoba mi się ta płyta niezmiernie, choćby dlatego, że stanowi moją ulubioną formułę łączenia poezji z muzyką. Trio Brzoska/Marciniak/Markiewicz to swoisty eksperyment, w którym głos zyskuje pełnoprawną funkcję z gitarą elektryczną i trąbką. Kompozycje Łukasza Marciniaka są otwarte i improwizowane, zostawiają spore pole do popisu Brzosce – jednemu z głównych poetów środowiska śląskiego i polskiego. Wojciech Brzoska ma zresztą tutaj swoje dokonania: wcześniej zabłysnął znakomitymi płytami „Nunatak” oraz „Słońce, lupa i mrówki”, nagranymi z Dominikiem Gawrońskim.
W tym albumie podoba mi się sposób na poszukiwanie współbrzmień słowa i dźwięku, tworzący oryginalne plamy brzmieniowe. Swoboda, z jaką muzycy przechodzą od stylu do stylu, od tematu do tematu (perspektywa zagraniczna, czyli utwór o Joan Miró czy ten o Patti Smith, i ta bliska życiu, jak badania medyczne) jest imponująca. Brzoska umiejętnie podsyca atmosferę niedopowiedzenia, jak w „Drun drun”, czy „Mostach”. Moi faworyci to utwór o Patti Smith i Robercie Mapplethorpie oraz „Klepsydra”, w których pojawia się gitara preparowana Łukasza Marciniaka, świetnego instrumentalisty. W tym pierwszym słyszymy Brzoskę, jak mówi:
„to była dziwna noc
w hotelu chelsea
mamy po niej pamiątki na całe życie
– księżyc i błyskawice.
na naszych rękach
i nogach
– tatuaże z marzeń […]”
Niepokojący dźwięk trąbki Marcina „Cozera” Markiewicza w „Mostach” podkreśla klimat wyobcowania, a gitara Marciniaka dopełnia całości. Mimo, że tempo tych słowno-muzycznych zmagań siada pod koniec płyty, to i tak słodko-gorzkie rozważania Brzoski utrzymują tę poezję w ryzach do końca. Jego umiejętności dają sie poznać choćby w świetnym „Od pierwszego wejrzenia”, które opowiada o tajemniczym miłosnym wyznaniu, kończącym się śmieszną puentą. Brakuje mi trochę na tej płycie miłości takiej, jak z albumu „Słońce, lupa i mrówki”, gdzie –jak rozumiem – mowa była o klasycznym związku, w którym ma cię mieć tylko ten mężczyzna, który cię kocha. Ale i tak, nikt inny, może próczMarcina Świetlickiego, Raphaela Rogińskiego i Grzegorza Kaźmierczaka z Variete, wśród której to ligi plasuje się to wydawnictwo, nie zrobił mi tak pięknego dnia. Polecam.
Sufjan Stevens to nie tylko pierwszorzędna gwiazda indie folku, ale również dobry poeta i znakomity tekściarz. Udowadnia to swoją nową piosenką „Tonya Harding”. Ten utwór ma swoją historię – Sufjan zbierał się, żeby ją napisać od blisko 30 lat, jak podaje u siebie na stronie. Trudno w to uwierzyć, bo piosenka jest bardzo prosta, tak samo jak prosto opowiedziana jest sama historia Tonyi, amerykańskiej łyżwiarki figurowej, której kariera zawaliła się po tym, jak została oskarżona przed laty o sfingowanie napadu na swoją rywalkę. Pochodząca z nizin społecznych, niestroniąca od alkoholu, uzależniona od niezbyt fajnych facetów sportsmenka musiała poruszyć czułą strunę w duszy Stevensa.
Sufjan nie od dziś ma miękkie społecznie serce. Wystarczy wspomnieć „Carrie and Lowell”, płytę sprzed dwóch lat, autobiograficzną, w której historia życia rodziny (i rodziców) Stevensa posłużyła mu do ułożenia przekonującej i wspaniałej lirycznie narracji o braku miłości i tęsknocie za nią. W przypadku „Tonyi Harding” jest trochę inaczej. Sufjan bierze opowieść Tonyi taką, jaka ona jest, nie dodając do niej własnych interpretacji, pokazując jak fascynująca i złożona jest ludzka natura. Rozmawia z nią jak równy z równym, pociesza, wydaje się, że niemal gładzi po głowie. Jest czuły jak matka i wyrozumiały jak ojciec, których Tonyi zabrakło na pewnym etapie.
Piosenka rozwija się powoli, między fortepianowymi akordami, odległym echem chóru a elektronicznymi ozdobnikami. Jaki właściwie Stevens miał cel, biorąc sobie za temat Tonyę Harding? Może chciał po prostu pokazać, że sztuka nie zna barier, i każda historia jest godna tego, żeby o niej opowiedzieć i ją zaśpiewać, nawet tak – wydawałoby się – banalna? Żałuję tylko, że mało ostatnio u Sufjana zajętego projektem „Planetarium”, takich motywów jak ten z „Mystery of Love”, piosenki napisanej w zeszłym roku do pięknego filmu „Tamte dni, tamte noce”, w której Stevens wspomina o tym, że ma go mieć tylko ta kobieta, którą on kocha. Dawno nie napisał nic tak poruszającego o miłości, a szkoda:
Kiedy wszyscy zastanawiają się nad line-upem Coachelli, ja postanawiam powęszyć wśród zagranicznych albumów ulubionych wykonawców, którzy znaleźli się wśród wyszukanego gwiazdozbioru festiwalowego. Kimś takim jest Thundercat, który w tym roku, razem z Michaelem McDonaldem, zawojował scenę Coachelli.
O Thundercatcie pisałam blisko dwa lata temu, przy okazji premiery jego drugiego albumu „The Beyond/Where The Giants Roam”. Basista współpracujący blisko z Flying Lotusem i Kamasim Washingtonem nagrał wówczas dość smutną, uduchowioną płytę, zainspirowaną pożegnaniem z przyjacielem:
Nowy album, zatytułowany „Drunk” jest zupełnie inny. To faktycznie, zgodnie z tytułem taka pijana wyprawa w świat dźwięków, emocji, doznań. Bardzo różnorodna i aż kipiąca od inspiracji – styl funky lat 70., R’nB, flower-power lat 60, mięsistego fusion, i hip-hopu – i społecznych komentarzy, włączając w to te o czarnych i Ameryce czarnych ludzi.
Muszę przyznać, że to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. „Drunk” słucha się przedziwnie lekko – 23 ścieżki mkną szybko, mimo dużego zróżnicowania materiału, może dlatego, że stapiają się melodycznie i dramaturgicznie w jedną historię. Nad tym wszystkim góruje głos Thundercata, spajający opowieści o muzyce, dyskryminacji, piciu w barach, narkotykach i miłosnej przygodzie, którą ma powtórzyć i jeszcze jeden raz ją przeżyć. To daje nam w rezultacie taki koncept album przy współudziale najznakomitszych gwiazd jego pokolenia (w „Walk On By” wystąpił Kendrick Lamar, w „The Turn Down” – Pharell Williams). Thundercat funduje nam tu cały kołowrót nastrojów, od zabawy po zadumę. Kapitalny album, który można polecić każdemu i do którego chce się wracać.
Nowy album Raphaela Rogińskiego, tym razem poświęcony barokowemu kompozytorowi Henry’emu Purcellowi, to nie tylko dowód na to, że muzyka dawna w każdej postaci fascynuje wielu muzyków. Jest to płyta tak niedoskonale doskonała, że wciąż muszę do niej wracać. Uwiera mnie jej delikatność i zwiewność, ale jej ulegam każdego dnia na nowo. Przyciąga mnie jej smutek i obietnica czegoś niedopowiedzianego, wciąga jej mrok i żałość wyśpiewanych przez Olgę Mysłowską motywów. To teraz mój ukochany album.
Intymna – tak nazywa swój związek z muzyką znad Tamizy Raphael. W wywiadach tłumaczy, że odnajduje wciąż te same rzeczy w muzyce Dead Can Dance i Joy Division, Berta Janscha i Led Zeppelin, PJ Harvey i Traffic, ale też i Henry’ego Purcella i Johna Dowlanda i Williama Byrda. Zapewne wzięło to swój początek w jego zafascynowaniu latami 60., ale nie tylko. „Brzmienie” angielskiej poezji i muzyki jest podobne, słowa i muzyka prowadzą nas gdzieś między mroczne bagna, leśne ostępy i neolityczne kurhany. Słusznie zauważa Rogiński, że współczesnym Anglikom to brzmienie może być obce, ale nie szkodzi, bo kulturowa ciągłość zostaje w nim jakoś przedziwnie zachowana, m.in. dzięki takim właśnie nagraniom, jak to – „Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski)”.
Co różni ten album z muzyką Purcella od innych? Współczesne podejście wykonawców do barokowych melodii. W przeciwieństwie do klasycznych, ortodoksyjnych nagrań nie chodzi w nim w ogóle o cyzelowanie, pieszczenie fraz czy wyrafinowane techniki gry czy śpiewu. Chodzi za to o oddanie zwyczajnych, ludzkich, głęboko skrytych emocji w bardzo indywidualny sposób. Miłość, żal, tęsknota konkretyzują się tu w jedną lejącą się rzekę współbrzmień („Music for a While”). Odległy i zdystansowany, mantryczny śpiew Olgi Mysłowskiej tworzy piękny kontrapunkt do gitary Raphaela, a klawisze, na których zagrał Sebastian Witkowski, dodają tej muzyce gotyckiego mroku. Purcell przetransponowany na gotycko-współczesny teren ma głęboki sens. Jest nim wydobywanie na wierzch i odkurzanie uczuć, które wcale nie są dziś czymś tak bardzo innym niż były kiedyś. Tylko my zapomnieliśmy je naprawdę przeżywać i o nich mówić prawdziwie i szczerze. Jak mówi Rogiński – dziś są one spłaszczone, a za czasów Purcella były owiane mgłą cudów i magii, pożądania i tęsknoty. To myśmy zrobili z nich produkty spożywcze, a Purcell i jemu współcześni pojmowali je naturalnie, takimi, jakimi naprawdę są.
Olga Mysłowska, wokalistka
Dlatego dźwięki gitary Rogińskiego brzmią tutaj jak próba przywrócenia magii tej muzyce. Bardzo udana próba. Piętnaście „kawałków”, od pavany, przez menuety, arie, po sarabandy, wcale się nie dłuży, wręcz przeciwnie. Każdy z kolejnych utworów wciąga głębiej w świat dekadenckich przeżyć miłosnych mistrza znad Tamizy. Całość dzielą trzy pavany Alfonso Ferrabosco, jedna zaczyna cykl, druga dzieli go w połowie, trzecia kończy. Są tutaj oczywiście i „Lament Dydony” i „What a Sad Fate” i „Charon the Peaceful Shade Invites”. Bardzo ciekawie brzmią te z nich, zaśpiewane przez bardzo utalentowaną wokalistkę Olgę Mysłowską (dawniej Polpo Motel), którą interesują wszelkie projekty scalające śpiew barokowy i muzykę współczesną, np. elektronikę. Na pewno jest to jedna z najważniejszych płyt wydanych w tym roku, zaraz zresztą po nagranym przez Rogińskiego i Genowefę Lenarcik projekcie Żywizna, będącym hołdem dla kurpiowszczyzny, „Zaświeć, Niesiącku…”. O, na marginesie – na albumie z Lenarcik też śpiewa się i gra dużo o miłości absolutnej. Chapeau bas, Raphaelu!
„Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski)”, wyd. Bołt Records, 2017.
Ten rok upłynął tak szybko, że nie zdołałam zarejestrować wszystkiego w muzyce, co dla mnie ważne. Po krótkim zastanowieniu wybrałam sobie jednak kilka płyt, z tego i zeszłego roku, których chciałabym słuchać częściej, i takich, których styl i brzmienie są mi szczególnie bliskie. Oto one:
Bon Iver, „22, A Million”.
Krytycy narzekają, że JustinVernon wykonał krok w tył od czasu „For Emma, Forever Ago”. Nic bardziej mylnego. Korzystając z różnych cudów brzmieniowych folkatroniki i własnych, świetnych pomysłów na kompozycje, stworzył krótki, intymny album o rozpoznawalnym języku. Cała, dość różnorodna płyta dobrze oddaje też podejście Vernona do bycia za pan brat z publicznością: sławę znosi jako tako, niemal pod przymusem, a kluczowa jest dla niego właściwie treść i brzmienie własnych piosenek. Album do odsłuchania tu:
Frank Ocean „Blonde”.
Jest to tak fantastyczna rzecz, że jej pojawienie się momentalnie odesłało do narożnika całe rapersko-soulowe towarzystwo zza oceanu. Frank ma w tym roku ostrą konkurencję w postaci Tylera The Creatora czy J. Cole’a (jego płyta „4Your Eyes Only” ukaże się dopiero za kilka dni). Ale w zasadzie żadna z tych płyt nie da się porównać z „Blonde”, bardzo szczerym, świetnym muzycznie albumem (zaraz po nim Frank wydał płytę wizualną zatytułowaną „Endless”). Słuchając „Siegfrieda” z „Blonde” ma się wrażenie, jakby tekst i wokal pisane i śpiewane były osobno, a podkład i basy osobno. Idzie to w dwóch różnych kierunkach, a jednak razem. Niesamowite nagranie, które jasno pokazuje, jak długą drogę pokonał Frank Ocean w ciągu zaledwie 3-4 lat od czasu wydania poprzedniego albumu „Channel ORANGE”: od chłopaka z przedmieścia, geniusza hip hopu, R&B i neosoulu, który ma koncie sporo eklektycznych przebojów do dojrzałego artysty.
„Nikes” z albumu „Blonde”:
Tu dla porównania Frank Ocean sprzed 4 lat w programie Saturday Night Live:
Ten Typ Mes „Ała”:
O Piotrze Szmidcie czyli Ten Typ Mesie napisano już wiele poematów po wydaniu tego albumu. Dodam więc tylko, że najlepszy polski raper, prócz tego, że w swoich tekstach dorósł i jest zaangażowanym publicystą, to potrafi do tego pisać i śpiewać o samym sobie samym i swoich problemach tak, jak niewielu tekściarzy w kraju. Na przykład tu:
Póki nikt nie sprawia, ze sie śmiejesz,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz, tak jak on,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz, tak, jak ona
Ciebie mogę słuchać godzinami,
Wiem, to miłe, nie dziękuj.
A muzyka? Intrygujący splot elektroniki, lekko jazzujących brzmień, trapu, żywych instrumentów (nowa zajawka Ten Typ Mesa), ciekawych beatów i oldschoolowych klawiszy. Wszystko w kontrze do każdego materiału rapowego, jaki słyszeliście w Polsce. Jak tu:
Na sam koniec – duuużo stylistycznego eklektyzmu, czyli neofolk w wykonie najlepszego polskiego gitarzysty Raphaela Rogińskiego i śpiewaczki kurpiowskiej GenowefyLenarcik w projekcie Żywizna na płycie „Zaświećniesiącku”, a także wspólny album AdamaStruga i kwartetu grającego muzykę współczesną Kwadrofonik pt. „Requiemludowe” (ukazał się w kwietniu zeszłego roku). Nie potrafię wybrać, który projekt zabrałabym w odtwarzaczu na bezludną wyspę, bo oba są nieskończenie doskonałe. Raphaelowi i pani Genowefie udała się rzadka sztuka przemienienia czasu, dziejącego się na płycie, w czas mityczny, który nie ma wiele wspólnego z tym rzeczywistym. Zupełnie jakbyśmy się zaczytali w prozie Bruno Schulza i nie mogli się wyrwać z tego transowego tekstu (tu brzmienia).
Oto przykład:
Zaś „Requiem ludowe” to udane nawiązanie do szlachetnej ludowości i treści sakralnych, przypominające trochę aranżacją dzieła kameralne Henryka Mikołaja Góreckiego, a trochę Pawła Łukaszewskiego. Pieśni z XIX-wiecznego śpiewnika ubrano w niepokojący neotonalizm, a nawet miejscami muzykę konkretną, z jednej strony, a z drugiej – w ujmującą prostotę, żałobny charakter fraz, rozciągniętych w czasie, sprawiających wrażenie, jakby ich zadaniem było napiąć a następnie rozluźnić wszystkie nerwy słuchacza. Wszystko to, plus fantastyczny głos Struga sprawia, że album ten zasługuje na miano jednego z najważniejszych z polską muzyką współczesną ostatnich lat, w pełni zasługującego na ubiegłorocznego Fryderyka. A tak się tego słucha (utwór „Wieczność”):
Dopiszę na szybko jeszcze tę perełkę w postaci ChildishGambino i jego płyty „Awaken, MyLove!”. Jedna z płyt roku, ktory sie nie zakończył, więc jeszcze nic nie jest przesądzone. Oto zaledwie mały, przepiękny fragment z tego albumu:
W końcu wybiorę się na Petera Hooka, żeby sprawdzić jak mu obecnie idzie miksowanie JoyDivision z NewOrder w projekcie Peter Hook And The Light. Byłam przeciwna ożywianiu trupa, bo widziałam w tym jedynie chęć odcinania kuponów od legendy, której basista i współzałożyciel JD był częścią. Nigdy nie będzie to Ian Curtis, ale ostatecznie jestem w stanie zaakceptować próbę upowszechnienia jego i zespołu twórczości – nawet jeśli odbywa się to w atmosferze jak na stadionach, Peter występuje w koszulce z nadrukiem flagi brytyjskiej, z orkiestrą i murzyńskim chórem, a „Love Will Tear Us Apart” jest wykrzyczane i wysapane. Hook jest w tym sobą, człowiekiem ulicy, ale… to nie do końca moje. Czasem trudno mi zrozumieć ludzi, dla których i za sprawą których piosenka o końcu świata może nagle zamienić się w radosny hymn (nawet tak świetnie, po chuligańsku zagrany i ku czci Iana):
Hooka cenię za jego oryginalny styl gry i nieustanne parcie do przodu, w muzyce i w życiu. Zawsze bawiło mnie tłumaczenie, że w początkach zespołu Joy Division mieli strasznie słabe nagłośnienie, no więc Hook musiał grać bardzo wysoko, żeby jakoś przebić się przez dźwięki gitary Bernarda Sumnera, który z kolei grał za głośno. To urocze. Ta anegdota może wystarczyć, ale czy czasem nie tęsknimy za tym?
„Shadowplay” uważam za wybitny i jeden z najlepszych tekstów Iana. Dość wspomnieć o jego nuklearno-apokaliptycznych inspiracjach Burroughsem, potem, w innych piosenkach, Ballardem, Dostojewskim, Nietzschem, a także Holocaustem, w tym książką „The House Of Dolls” Katzetnicka, od której wzięła się nazwa Joy Division. A nam pozostaje tournee charyzmatycznego artysty i człowieka sukcesu – Petera Hooka i jego zespołu z piosenkami New Order oraz z materiałem z „UnknownPleasures” i „Closer” Joy Division, czyli prawdopodobnie najważniejszych płyt w erze post-punka.
Już przed miesiącem typowałam tę nową piosenkę Pustek do numeru roku. Teraz, na moment przed ukazaniem się ich nowej płyty „Wydawało się”, podsumowującej 15-lecie zespołu, pojawia się i klip do „O krok” (reż. Maciej Buchwald). Nakręcono go na osiedlu „Przyjaźń” w Warszawie. W rolach głównych: Basia Wypych, Radek Łukasiewicz (autor tekstu) i reszta zespołu w składzie: Basia Wrońska (autorka muzyki), Marcin Staniszewski, Grzegorz Śluz. Ten kawałek napełnia mnie szczęściem i spokojem, także dlatego, że utwierdza mnie w przekonaniu, że Pustki nie wydadzą nigdy słabej płyty ani niedorobionej piosenki. To jeden z nielicznych polskich zespołów, które kilkanaście lat po debiucie z każdym rokiem są coraz młodsze i fajniejsze. WordPress chwilowo schrzanił sprawę, jeśli chodzi o dodawanie plików i filmów, więc brak. Foto też nie z tej epoki. Ale myślę, że to nie szkodzi, bo i tak wszystko tutaj niżej, w tym linku, jest bardzo, bardzo:
Bez obaw. To nie płyta tylko dla przewlekle chorych, czy wariatów, lecz po prostu – dla zwykłych ludzi, dla każdego. Ale związek z medycyną, zgodnie z nazwą zespołu ma, bo naprawia uczucia. Albo przynajmniej próbuje, grzebiąc w nich, podcinając i zszywając na powrót. To jednak przyjemna terapia, zapewniam. A przy okazji jeden z najciekawszych debiutów w polskiej alternatywie w tym roku. Posłuchajcie:
Trio Hoszpital powstało w 2012 roku. Założyli je: Michał Bielawski, gitarzysta z Poznania (obecnie także lekarz stażysta), Adrian Borucki (perkusja) i Mateusz Majczak (bas). Równo rok temu wydali ciekawą EP-kę „Szmutno”. Przez pewien czas szukali wydawcy, w końcu znaleźli – kuźnię talentów ostatnich kilku lat, takich jak UL/KR czy Drekoty, wytwórnię Thin Man Records. Tam i dopiero teraz ukazał się ich pełnoprawny debiut. Czyli krótki, złożony z ośmiu utworów „Weszoło”. Krótki, ale mocny i spójny.
Gitarowa nostalgia wciąż w modzie, jak się okazuje, ale mało kto potrafi nie popaść w banał, grając na gitarze, śpiewając i pisząc jednocześnie zgrabne piosenki o miłości. Hoszpital to wszystko potrafi, a przy tym także brzmieć świeżo, i to mimo odwołań do przeszłości – do twórczości Republiki, Variete czy gdańskiej/gdyńskiej sceny lat 80 (Bóm Wakacje w Rzymie). Nowofalowe brzmienia raczej zresztą odzywają się tu dość dalekim echem, jak napomnienie o genealogii wciąż obecnego na tej płycie smutku, niż są dosłownie przepisywane. Krótkie, powtarzane w ramach zwrotki motywy, porwane na na rytmicznie skandowane tercje („Anuluj”), prowadzą głównie słowa, a gitary są mocno podporządkowane melodiom.
Głos Michała dobrze uzupełnia wokal Joanny Bielawskiej, jego utalentowanej żony (Asia i Koty), która także gra tutaj na fortepianie. Jej delikatny głos, przestrzeń w tle, sample – to wszystko mi przypomina o innym debiucie sprzed lat, do którego wciąż wracam, sopockiej formacji Kobiety. Też słychać w ich graniu charakterystyczną dla ludzi morza melancholię.
Ktoś napisał, że nad tym albumem unosi się duch Grzegorza Ciechowskiego, i to prawda, ale niecała. Michał Bielawski być może nieświadomie (lub świadomie) używa poetyki i frazy Ciechowskiego, jak tutaj: „będziemy pić sobie z ust/ będziemy pić siebie z ust/ potem zjemy się na raz („Głód”) albo tu: „całe ciało bólu anuluj” („Anuluj”). Czasem da się wyczuć tu mrok bydgoskiej apokalipsy, jakby wprost spod palców Grzegorza Kaźmierczaka z Variete – weźmy cudowne „Owady” czy „Warzywa i owoce”:
„to co masz w środku to miej
nie musisz siebie się bać
to co masz w środku to miej
to co jest w głowie to jest
nie musisz się tego bać
to co jest w głowie to jest
biegniemy na manowce
warzywa i owoce
na palcach włosy plączesz
zmieniamy dziś proporcje”
Ale nie jest to żaden przeżuty wieszcz, tylko udana poezja własna, o czym świadczą też wcześniejsze teksty z EP-ki („nie wychodzą nam orgazmy”). Bielawski pisze świetnie, ma rzadki w muzyce dar poetyckiego skrótu, a przede wszystkim, jako nieuleczalny wrażliwiec, umiejętnie tropi związki muzyki i ciała, jako narzędzia bólu, szczęścia, ewolucji (człowieka i świata), braku, rozpadu. Tylko, że na tej płycie rozpada się w ostateczności właśnie, i na powrót składa dusza, nie ciało. Jego, moja, twoja.
Teksty Hoszpitala od wczesnych tekstów pochodzących również z Poznania Much, dzielą lata świetlne. Piosenki Much, i te sprzed ośmiu lat, i te sprzed roku, też są „blisko” brudnego, sponiewieranego ciała, ale Hoszpital, trochę na chłodno, niewinnie i naiwnie, wchodzi temu ciału do środka i prześwietla do imentu. A potem unosi się nad nim i zmierza gdzieś wyżej. Lubię tę bolesną naiwność, właśnie jak z Andrzeja Bursy, którego wiersz „Ja chciałbym być poetą” Bielawski interpretuje tu.
O tym myślę, słuchając ich pięknego debiutu. Jak pogodzić spadające, przeszkadzające ciało, pozbawione snu, chropowate, ze wnoszącą się duszą? Gdy wokół „chorują ściany, choruje tlen”? Gdzieś znalazłam słowa Blelawskiego – że dziś jest lepszy dzień, czyli dzień pozytywnego smutku. To dobrze opisuje stan nieważkości i słodko-gorzki smak tej muzyki. Kiedy słuchałam w domu „Weszoło”, moje dziecko, które teraz zresztą w kółko odtwarza już ten album na głos, z pamięci, powiedziało: „mamo, ten pan co śpiewa, to chyba nigdy w życiu się nie uśmiechnął”. Zaraz jej wytłumaczyłam, że dobrze jest być smutnym z natury i umieć okiełznać ten smutek taką muzyką, jak w rozpoczynającym płytę „ABCDF”. I wtedy znów jest fajnie na świecie.
Od dawna nic mnie w młodej polskiej muzyce tak nie wzruszyło, od A do Z, bez zastrzeżeń, jak „Weszoło”. I naprawdę nie wiem, jak się Hoszpitalowi ta sztuka udała, ale grając w zasadzie głównie smutne dźwięki – nagrali pełen nadziei (a więc może i wesoły?) album. O, tutaj go można (a nawet trzeba) kupić:
Jeśli coś można nazwać białym bluesem, to właśnie to – nową odsłonę Wovoki, rewelacyjnego projektu najlepszego polskiego gitarzysty, czarodzieja i mistyka Raphaela Rogińskiego z Mewą Chabierą (uff, ten głos!), Olą Rzepką i Pawłem Szpurą. ”Sevastopolis”, świeżutka druga płyta kwartetu, utrzymana jest na pozór w podobnej stylistylistyce, co pierwsza, „Trees Against The Sky” – bluesowo-pierwotnych zaśpiewów w hołdzie ojcom bluesa, trochę w duchu americany, a trochę ekstatycznych, transowych pojękiwań afrykańskich szamanów, z aksamitnym brzmieniem gitary Rogińskiego.
Ale tylko na pozór. Bo znakomita „Sevastopolis” jest znacznie mocniejsza muzycznie, rockowa, psychodeliczna (szczególnie w zapętlonych fragmentach szaleńczych dialogów perkusji z gitarą), ale też pełna melancholii, religijnego zwątpienia i dusznej, narkotycznej czerni. Przegląda się w tej muzyce pewnie niejedno pokolenie amerykańskich buntowników i zespołów przełomu lat 60. i 70. Tę rockową czerń słychać właśnie w głosie Chabiery, np. w „Dat Lonesome Stream”. Może nawet troszeczkę tak, jak tu – na tym szalenie zmysłowym, pięknym klipie Kuby Kossaka do „John The Revelator” sprzed dwóch lat, z poprzedniego albumu:
„Odłóż swój bęben – jesteś teraz w mieście i nie ma tu nikogo” /Robert A. Swanson „Mały wojownik”/
Mistrz gitarom się nie kłania. Przeciwnie – wyrusza na wojnę z muzycznym blichtrem i angażuje się w nowe projekty. O miłości do reggae, grzechach polskiego rocka i fenomenie Kryzysu rozmawiam z Robertem Brylewskim.
Tak się zajarałam ostatnio nową muzyką, że zapomniałam o tym, co najważniejsze – czyli o korzeniach. Wróciłam do nich na moment, przy okazji premiery udanego filmu „Polskie gówno”, z udziałem Roberta Brylewskiego, Tymona Tymańskiego, Grzegorza Halamy i Soni Bohosiewicz. O tym filmie i o najświeższej historii polskiej muzyki rozrywkowej zrobiłam rozmowę z Brylewskim i Tymańskim już ponad dwa lata temu, gdy zdjęcia do niego były w fazie schyłkowej. Dlatego teraz, gdy emocje po premierze opadły, widzę dobry moment, żeby nietypowo podsumować ostatnie 40 lat polskiej muzyki – zupełnie innym wywiadem, choć też w nawiązaniu do tego filmu.
W 2010 roku ukazała się po raz pierwszy oficjalnie w Polsce płyta nagrana 30 lat wcześniej, która miała kolosalny wpływ na naszą scenę muzyczną – wtedy, w latach 80., ale i dziś. Mowa o „Kryzysie komunizmu” – albumie legendarnego zespołu Kryzys, należącym już do klasyki polskiego „niezalu”. Wówczas, czyli na początku lat 80. wydano go nielegalnie we Francji. Nigdy oficjalnie w Polsce, nigdy za zgodą muzyków.
O tym, dlaczego ta płyta ukazuje się dopiero trzy dekady po jej nagraniu i po rewolucji punkrockowej, oraz czemu wciąż brak nam dobrej muzyki, opowiedział mi wtedy w wywiadzie dla „Dziennika Polska Europa Swiat”, tutaj: Robert Brylewski – założyciel Kryzysu, a potem współzałożyciel (z Tomkiem Lipińskim) Brygady Kryzys, Izraela, Armii – znakomity gitarzysta, król polskiego punka i reggae. Człowiek miły, dobry jak anioł i piekielnie utalentowany. Wówczas premierę miała także bardzo dobra druga płyta „52umu”, wspólnego projektu Brylewskiego i Konrada Januszka.
Tu:
można posłuchać „Małego wojownika” z albumu „Superego”.
A tutaj „Skarb” z kolejnej ich płyty, zatytułowanej „Introversja”, i bardzo ładny klip do niego:
Do pewnych wątków, o których poniżej, wrócimy w kolejnej rozmowie, którą opublikuję za kilka dni.
Anna Gromnicka: „Kryzys komunizmu” jest pierwszym pełnoprawnym wydawnictwem Kryzysu. Dlaczego dopiero teraz dostajemy ten materiał i czemu po 30 latach wracasz do czegoś, co wydawało się, jest niemożliwe do wskrzeszenia?
Robert Brylewski: Realia były takie, że pierwszy raz udało nam się wejść do prawdziwego studia dwa lata po rozwiązaniu zespołu. W 1982 roku zaczęliśmy sesję nagraniową już jako Brygada Kryzys, pod przykrywką kapeli rzekomo testującej studio Tonpressu, które miało być oddane do użytku. Pierwszych właściwych nagrań mogliśmy więc dokonać po znajomości. Wtedy nie było możliwości, żeby taki zespół jak nasz, z taką nazwą i tekstami jak Kryzys wszedł w normalny sposób do studia i nagrał oficjalnie album. Pierwsza płyta została bez naszej wiedzy wydana we Francji, z przekory – zespół z komunistycznej Polski nagrywa płytę, która ukazuje się w czerwono- białej obwolucie z napisem „Solidaryzujemy się z polskim rockiem”. Paranoja.
Ale dla wielu ludzi właśnie ta płyta jest fenomenalnym zapisem tamtych czasów, a także rewolucji w polskiej muzyce…
Dlatego przy „Kryzysie komunizmu” za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć uwspółcześniania, bo skoro tamta płyta Kryzysu faktycznie była zapisem naszych czasów, to po co to zmieniać? Ona przecież pokazywała imperium późnego Gierka, które się rozpada na naszych oczach, kraj, w którym służby specjalnie nie są już za bardzo w stanie nad niczym zapanować. My, uczniowie liceum, czuliśmy się prawie bezkarni, byliśmy gówniarzami, którzy dokazują, ile wlezie, w całym tym bajzlu, który już prawie nikogo nie obchodził.
Urodziłam się dwa lata przed powstaniem zespołu, i co oczywiste, nie załapałam się na boom punkowy. Moim pokoleniem rządził grunge. Ale rozmawiałam też z człowiekiem po czterdziestce, który powiedział, że gdy przeżywał pierwsze fascynacje muzyczne, Kryzys już nie istniał.
Twój kolega mógł się najwyżej załapać na późnego Dezertera…
I tak było. Biorąc pod uwagę fakt, jak zespół wpływał na to, co się działo z polską muzyką w tamtym i następnym dziesięcioleciu, czy w ogóle poczułeś siłę oddziaływania Kryzysu?
Myśmy bardzo wcześnie wiedzieli, że tak naprawdę to zamierzamy się na jakąś świętość, bo ta cała otoczka show-biznesu, czyli pokazywanie się, koncerty, bilety, nagrywanie płyt, była zarezerwowana dla gwiazd, którymi nie byliśmy. Nie mieliśmy w swojej kategorii dużej konkurencji, bo prócz nas działało tylko kilka innych młodych zespołów. Oczywiście działały też duże spółki autorskie, jak Kombi, Lady Pank, czy nawet Oddział Zamknięty. Już jako Brygada Kryzys mieliśmy świetnego menedżera, Jacka Olechowskiego, który potrafił zauważyć potencjał reklamowy nawet w nazwie zespołu – bo wtedy kryzys gospodarczy zaczynał być na ustach wszystkich, to było modne słowo.
Jak reagowała publiczność? Podobno w domach kultury i małych klubach, gdzie wtedy występowaliście, ludzie byli pod takim wrażeniem, że dziewczyny podczas pogowania nawet obcinały sobie włosy, jak wspomina Zygzak w dokumencie „Exodus”.
Pierwotnie, przed Kryzysem, grupowaliśmy się w kilkunastoosobowe tzw. załogi i w takich składach graliśmy. Stałej załogi było około 200 osób, na koncerty przychodziło trochę więcej ludzi spoza naszej grupy, faktycznie część z nich to były punkujące licealistki. Najbardziej wzruszające reakcje zdarzały się na Śląsku. Młodzi górnicy dostawali szału: na scenę leciały pieniądze, potem łańcuszki, zegarki. Dla nich ta muzyka była jak jakieś totalne… nie wiem….
Wyzwolenie?
Tak, a nawet więcej – jak wyjście z podświadomości. Paradoksalnie największa trasa koncertowa w moim życiu była właśnie z Kryzysem, bo wtedy odbywało się to jeszcze wedle starych zasad: pakowano kilka zespołów w autobus i po kolei objeżdżano z nami miasta Zagłębia. Dla młodego licealisty, jak ja, takie koncerty to był prawdziwy szok, i pewnie dlatego zdecydowałem się rzucić szkołę. Czasem mieliśmy jeden wzmacniacz dla gitary na scenie, ale bezczelnie parliśmy do przodu, graliśmy i bawiliśmy się świetnie.
Pierwsze płyty najważniejszych polskich zespołów: Deadlocka, Kryzysu i Brygady Kryzys, zostały wydane za granicą. To wynikało tylko z fascynacji Zachodu tematem żelaznej kurtyny czy także z tego, że brzmieliście świeżo nawet dla obytych z taką muzyką Anglików?
Zawsze mówię, że ci cwaniacy z Zachodu, którym zwykle za wszystko przecież trzeba było płacić, zrobili nam w kraju większą przysługę tymi archiwalnymi nagraniami niż my im. Ich wsparcie, nie ukrywam, było przyczyną naszej dalszej działalności, już pod szyldem Brygady Kryzys. Marc Boulet nie wyglądał mi na znawcę muzyki, potraktował te nasze nagrania jako doświadczenie socjologiczne, tak samo jak muzykę ludów chińskich, którą też wtedy wydawał. Francuzom i Anglikom mogła się podobać ta otoczka: komuna, bieda, stan wojenny, „Solidarność”, siermiężny Pałac Kultury i Nauki… Ale muzyka w tym wypadku była na drugim planie. Nie mam co do tego wątpliwości, gdy wspominam takie brednie, jak adnotacja na płycie Brygady Kryzys, że nasz koncert został rozbity przez policję czy że byliśmy bici. To była nieprawda, ale wtedy takie legendy się rodziły na pniu.
W czym więc tkwi ponadczasowość Kryzysu?
Myślę, że to się bierze po części z tekstów, w których nigdy nie było nic wprost. Przez to mogą być wciąż autentyczne, ale nie do końca my za to odpowiadamy. Pewien wpływ na to, jak się dziś odbiera Kryzys, może mieć stagnacja w sztuce, jaka trwa od lat 90. I w modzie, i w muzyce jest zastój, wszystko dziś może być „post” – jest postmodernizm, postpolityka, postrock… Jednak od czasów Nirvany nie było żadnego przełomu. Wartościowa muzyka powstaje cały czas, ale rewolucji brak.
Tomek Lipiński mówił, że w latach 70. i 80. wyrosło pokolenie ludzi pozbawionych złudzeń co do tego, w jakiej Polsce żyją. Ty byłeś ich pozbawiony?
On był starszy, więc załapał się na ruch hippisowski, na całą tę polityczno-społeczną pracę u podstaw. W naszym przypadku nie chodziło o ideologię, nawet nie chodziło o wykorzystanie hasła „No future”, które przywędrowało do nas z Londynu. My po prostu organizowaliśmy sobie czas. Muzyka była dla nas jak jakiś genetyczny nakaz. Tak jak dla innych wówczas robienie własnych pisemek, gazet, fanzinów, to była część podziemnej kultury – i radość, że można sobie coś tam samemu zrobić, czego nie było na rynku.
Nie kusi cię, żeby nagrać płytę realnie zaangażowaną w politykę?
Nawet gdy intuicyjnie nagrywałem płyty zaangażowane, one pozornie nie były zaangażowane. Najbardziej zaangażowana była płyta Izraela „Biada, biada, biada”. To było w stanie wojennym, i my byliśmy naprawdę zupełnie niezrozumiali dla środowisk decydenckich. Co to jest, jakieś „rege”, lwy, symbolika dziwna? Nawet jak śpiewaliśmy „Babilon, Babilon system”, to tłumaczyliśmy cenzorowi, że inspiracją była Biblia czy megajoga. A za czasów „Czarnej brygady” Brygady Kryzys mistrzem w unikach cenzury był Lipiński. Więc nie, na pewno nie chcę nagrać płyty politycznej, bo nauczyłem się, że lepiej jest mówić naokoło.
Powiedziałeś kiedyś o zespole Izrael, że nie został stworzony, by sprzedawać płyty, tylko miał do spełnienia misję. Sam jednak przyznasz, że dziś muzykom trudno jest myśleć pozarynkowo. Izrael mógłby się dziś rozwijać tak samo jak na początku lat 80.?
To paradoks, ale dziś właśnie jest większa potrzeba grania takiej zawoalowanej muzyki niż wtedy. To się dobrze łączy z poprzednim wątkiem, w którym wspominałem, że dawniej pojmowałem muzykę intuicyjnie, a teraz bardzo świadomie. I dlatego uważam, że nie wolno na scenie muzycznej wprowadzać polityki. Kiedyś, nie tak znowu dawno, Tomek Lipiński podczas jednego z koncertów zaczął nagle krzyczeć ze sceny, że nie wolno wpuszczać Turcji do Unii Europejskiej. Pewnie miał swoje prawo mieć takie przekonania, ale zrobił to bez uzgodnienia z nami. Nasze działania za komuny były odzwierciedleniem realnego zagrożenia – nie było w tym histerii i pewnie dlatego były skuteczne. Nie zamierzam też nigdy agitować za żadną opcją polityczną ani partią. Moi znajomi prywatnie wiedzą, kogo poprę, i to wystarczy. Staram się szanować prawo ludzi do wyborów innych niż moje. Gdybym zaczął nagle krzyczeć ze sceny, że Jezus jest jedynym zbawieniem, źle bym się czuł wobec kolegów, którzy gdzie indziej Boga szukają.
Na drugiej płycie 52umu, „Superego”, jest wiersz Roberta A. Swansona „Mały wojownik” z takim refrenem: „Odłóż swój bęben – jesteś teraz w mieście i nie ma tu nikogo”. Rozumiem to tak, że dziś już ideologia czy antyideologia nie jest potrzebna muzykom…
Na tej płycie ja oczywiście głównie pomagam Konradowi Januszkowi, który jest autorem muzyki i tekstów. Wiem, że szalenie trudno prowadzi się takie projekty w pojedynkę, dlatego cieszę się, że mogę mu pomagać i że jemu, lekarzowi, udało się zrealizować marzenie sprzed lat i być zarazem muzykiem rockowym. Nowofalowcem chciał być chyba jeszcze jako nastolatek. Jednego tylko nie podzielam: pesymizmu jego tekstów. Będę zawsze dążył do tego, żeby postrzegać świat bardziej optymistycznie. Nasze życie jest w sumie wielkim paradoksem. Konrad ma dobre życie, żonę, dzieci, wakacje, samochód, pracę, która łączy się z prestiżem społecznym, bo reperuje ludziom twarze po wypadkach. A tu taka rozpacz, poczucie beznadziei. Może dlatego, że ja patrzę na wszystko ewolucyjnie. Dla mnie jest jasne, że świat idzie do przodu, i nie mam zamiaru się załamywać czymś tak banalnym jak korporacje czy McDonaldy.
Można być jeszcze smutnym z natury.
Tak, ale w tym wypadku wydaje mi się, że to podświadoma odpowiedź na to, co się z nami stało w tej demokracji. Nie mówię nawet, że zabrnęliśmy w komercję – to handlarstwo. My przehandlowaliśmy swój czas, który powinniśmy mieć dla siebie, na wytwórstwo różnych dóbr materialnych. Mało tego, przez swoją głupotę zabieramy pracę innym, bo musimy wziąć jeszcze jeden kredyt, kupić nowy samochód – kółko się zamyka.
Myślisz, że Polacy jeszcze się nie nażarli?
Na pewno jest trochę lepiej niż kilka lat temu, bo silniej rozkwitają takie spontaniczne akcje kulturalne. Ale w ciągu ostatnich dziesięciu lat kultura spadła na przedostatnie miejsce w bieżących potrzebach społecznych. Jak ktoś wątpi, może otworzyć pierwszą z brzegu gazetę i tam już są tylko nekrologi dla kultury. Przed nią jest jeszcze nauka, która zajmuje jedną czwartą szpalty, a jak się otworzy wiadomości gospodarcze, to tam jest cała książka na ten temat. Jak pokryć deficyt, jak ratować franka – to bzdura, żeby tyle na ten temat pisać.
Może artyści powinni być biedni, żeby nie wpaść w sidła komercji?
O nie, nikomu nie życzę biedy. Ja nie jestem biedny, ale też nie jestem bogaty. Ale artysta, który nie ma szans, żeby się zrealizować i popada w nędzę, to strata człowieka. Widziałem wiele takich przypadków, staczanie się w narkotyki i alkohol. Też mam coś takiego w głowie, że muzycy powinni być skuteczni w czasach kryzysu, bo charakter się hartuje. W ogóle my mamy tendencję do wpadania w euforię w ciężkich momentach życia, które nas testują. Dla mnie szokiem było zobaczyć w telewizji starszą panią, która powiedziała, że Powstanie Warszawskie, w którym brała udział, to był najpiękniejszy czas w jej życiu: miała 20 lat, kochała się, walczyła, wiedziała, kto wróg, kto przyjaciel. Ja straciłem wielu przyjaciół w ten sposób – najpierw się hajowali, potem przychodziły ciężkie czasy, przymierali głodem, wpadali w nałóg, w chorobę psychiczną.
„Działam w dźwiękach” – tak opisałeś 30 lat temu to, czym się zajmowałeś. Niewielu polskich artystów tak całościowo podchodzi do muzyki, raczej mówią o czystych emocjach. Co cię w niej bierze?
Jedna część to inspiracje płynące z domu – od dzieciństwa matka mi śpiewała. Druga rzecz to muzyka, która mnie zafascynowała, gdy byłem nastolatkiem. My z natury jesteśmy dźwiękonaśladowczy. Muzyka rockowa, ostra i gwałtowna, naśladuje dźwięki otoczenia. Piski gitar są jak hamujące pojazdy, są w niej i zgrzyty tramwajów, i walące się cegły, i krzyk. To wszystko, co nas otacza. Trudno, żeby to człowieka nie podniecało. Następną sprawą jest sfera ideologiczna – weźmy to, co się stało z muzyką reggae w Polsce. Rozwinęła się w niebywały sposób i nie została tu wtłoczona przez producentów płytowych. To wybór publiczności, i to znów przejaw tego zorganizowanego oddolnego ruchu, takiego jak kiedyś punk, potem ska, który staramy się teraz ożywić z zespołem Ziggie Piggie. Tylko ignorant nie zainteresowałby się tym, że oto rodzi się kolejny ruch muzyczny, stworzony przez ludzi ulicy. Widzę wiele rzeczy wspólnych w roots reggae, ska i w polskiej muzyce ludowej, nie tylko pod względem rytmiki. Polskie ludowe pieśni miłosne to po prostu bardzo piękne liryki, a zarazem bardzo esencjonalna muzyka. Jeśli ktoś zna brzmienie dawnych polskich kapel jazzowych z lat 50., to zrozumie, skąd się wzięło ska. Dlatego jak ktoś mi mówi: „Nie lubię reggae”, ja pytam: „o czym mówisz? O reggae czy o muzyce?”.
Nie masz wrażenia, że 20 – 30 lat temu najważniejsze dla zespołu takiego, jak Kryzys było zrobienie rewolucji, a dziś dla kapel ważniejsza jest cała otoczka?
Ważne też było stworzenie jakiejś wspólnoty – teraz to zanikło. Ludzie wolą pracować na własny rachunek. Ale to jeszcze wróci i prędzej czy później będziemy zmuszeni do tworzenia nowych wspólnot. Pierwszym przejawem tego są stowarzyszenia. My też chcemy powołać stowarzyszenie, które objęłoby ochroną archiwalną wszystkie nagrania z wytwórni Gold Rock. Tam jest ponad 200 taśm różnych zespołów z lat 80., często nie do zdobycia normalnie na rynku. Chciałbym się tym zająć.
Ma 33 lata, angielsko-włoskie pochodzenie i niepospolity talent. Przed dwoma laty wydała debiutancki album, który przyniósł jej nominację do prestiżowej brytyjskiej nagrody Mercury Prize. Mroczne pieśni z tej płyty, śpiewane do akompaniamentu gitary, przyniosły skojarzenia z ariami z repertuaru diw operowych, z estetyką noir, filmami Davida Lyncha, wreszcie – z piosenką autorską. Zdrapanie tej powierzchownej warstwy etykietek przynosiło miłe rozczarowanie: pod nimi kryła się spora osobowość, piękny głos, przekonujące teksty i rozedrgana muzyka. Pochlebnie o albumie wypowiadał się sam Brian Eno, a artystkę porównywano do Nicka Cave’a i PJ Harvey.
Teraz, kilka dni po premierze drugiej płyty, zatytułowanej „One Breath”, już mamy pewność, że jej autorka nie musi być zestawiana z kimkolwiek, żeby nam się przypomnieć po miesiącach milczenia. Jest jedną z najbardziej niezwykłych indywidualności ostatnich lat, czego dowodzi ten niesamowity album. „To dokument przejścia” – mówi o nim Anna, która w tym roku straciła bliską osobę w rodzinie i mocno przeżyła tę stratę. Sama prawda. Z tych przeżyć wykluwają się kompozycje idealne, o kryształowych strukturach, prostych melodiach i wielobarwnych harmoniach. Jej głos jest tu bardziej drapieżny, niż na debiutanckim albumie (posłuchajcie „Love of My Life”), ale bywa też delikatny, słodki, szepczący, pełen dramatycznych westchnień („One Breath”). Czasem ma się wrażenie, że to dwa głosy – anielski i szatański, przeciwstawione warstwie instrumentalnej. Z tą jej muzyką jest tak, jak z nią samą. W rozmowie robi wrażenie nieśmiałej i cichej osoby. Mówi półgłosem, i jest przy tym bardzo precyzyjna i logiczna. Ale kiedy śpiewa i gra na gitarze, przypomina tygrysa. A sciślej rozwścieczonego lwa, bo tak opisuje samą siebie.
W wywiadach Anna sporo mówi także o strachu przed śmiercią i obawie przed utratą kontroli nad ciałem i umysłem. – Zawsze miałam pieczę nad wszystkim w moim życiu, a na nowej płycie uwolniłam się od tego – opowiada. – To dziwne, wyzwalające uczucie. „Cry”, „Sing to Me”, „Bleed Into Me” – każda piosenka jest pełna inspiracji z dzieciństwa Anny i ostatnich przeżyć osobistych. Są tutaj i neotonalne brzmienie chórków (Calvi je uwielbia), zbliżające jej muzykę do ostatnich poszukiwań Bon Iver, ale też do mistrzów współczesnej chóralistyki. Słysząc to, wiem, dlaczego w wywiadach powołuje się na tak różne inspiracje, jak Steve Reich i Vangelis. „Sing to Me” to retro ballada, klimatem nawiązująca trochę do klasyków nostalgii, czyli Tindersticks. Dla mnie niesie ona jeszcze jedno skojarzenie – z moją ulubioną dziewczyną z gitarą, obdarzoną równie niepospolitym talentem, czyli Annie Clark (znaną jako St. Vincent). Ale to nic dziwnego, bo płytę Calvi produkował John Congleton z The Paper Chase, który współpracuje od lat z Annie Clark.
O debiutanckiej płycie Anny Calvi krytycy pisali, że jest mroczna, gotycka. „One Breath” dopiero rzuca w ocean uczuć, na głęboką wodę! Na szczęście wszystko wraca na swoje miejsce, bo taki jest porządek tej muzyki.
Nie pamiętam płyty, która zrobiłaby na mnie wrażenie tak idealnie zszytej z osobowością autora. Może był to debiut Antony And the Johnsons? Rzadko spotyka się taką wrażliwość. Aranżacje, w których splatają się różne dziwne motywy, dysonanse, ciekawe instrumenty, odpowiadające wrażliwości autorki, są zasługą Johna Congletona. On ma dobrą rękę do „trudnych wokalistek”. Ale Calvi sama ma już świetnie wykształconą muzyczną tożsamość i wie czego chce. A to wszystko, czego chciała – melancholię, delikatność, operową wzniosłość i rockowy zgiełk – udało się jej połączyć perfekcyjnie w tych piosenkach. Prawie perfekcyjnie, bo czy udręka może być perfekcyjna?