Była sobie miłość

 

image

Miłość. Od lewej: Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, Tymon Tymański, Leszek Możdżer

Film Filipa Dzierżawskiego o legendarnym zespole jazzowym Miłość uważam za jeden z najważniejszych polskich dokumentów (nie tylko muzycznych) ostatnich 20 lat. Oglądajcie i czytajcie o historii tej zajebistej i wyjątkowej w historii naszej muzyki grupy, która wyrosła z niezgody na zastany porządek (nie tylko muzyczny). Trailer filmu można zobaczyć tu. A ja  napisałam o tym tu:

I tu:

Była sobie miłość

Kochali się, założyli zespół, a potem znienawidzili. Dokument Filipa Dzierżawskiego o grupie Miłość to historia uczucia – człowieka do człowieka i człowieka do muzyki.

Miłość to na początku byli Ryszard „Tymon” Tymański i Mikołaj Trzaska. Potem do grupy dołączyli Jacek Olter, Leszek Możdżer i Maciej Sikała. Po kilku latach nie mogli już na siebie patrzeć. Zespół został rozwiązany. Pozostała po nim legenda, pamięć o samobójczej śmierci Oltera i przekonanie, że rewolucje w muzyce robić mogą nie tylko wirtuozi. Po obejrzeniu filmu Filipa Dzierżawskiego nasuwa się jeszcze jeden wniosek – tych kilku młodych wtedy ludzi łączyło wyjątkowe, nawet jak na muzycznych anarchistów, uczucie. – Chciałem opowiedzieć o zdarzeniach wiążących się z tymi emocjami. Chciałem to zrobić tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że przeszłość zawsze się za nami ciągnie. Zarówno wtedy, gdy dotyczy wyborów artystycznych, jak i życiowych – opowiada „Wprost” Dzierżawski.

DOM DLA UCZUĆ

Pochodzą z bardzo różnych domów. Mikołaj to na przełomie lat 80. i 90. początkujący malarz w trakcie studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Z inteligenckiego, artystycznego środowiska – tata jest profesorem na ASP, wydaje się, że Mikołaj pójdzie w jego ślady. Ale on rzuca studia, żeby uczyć się grać jazz na saksofonie. Wiele lat później powie: – Wszyscy się wtedy ode mnie odwrócili, pytali: co ty wyprawiasz, wiesz, że niszczysz sobie życie? Leszek Możdżer to nieśmiały prymus, wychowany w konserwatywnej rodzinie. Student klasy fortepianu gdańskiej Akademii Muzycznej. I Tymon – chłopak z inżyniersko-nauczycielskiej rodziny, od zawsze na bakier ze wszystkimi, zawsze w awangardzie. – Byłem dominującym typem, który uważał, że ma wizję i muzyczną misję. Prowadziłem zespół młodych chłopaków, sam ucząc się na swoich niezliczonych błędach. Dopóki nikt mi nie zagrażał, wszystko się zgadzało – opowiada Tymon. Miłość powstała jako rezultat nasiąkania tych chłopaków twórczością Johna Coltrane’a, Erica Dolphy’ego, Archiego Shepa. Chcieli grać tak samo jak oni, tylko jeszcze bardziej dziko. Zamierzali muzyką rozwalić system, ale nie polityczny, tylko ten muzyczny. Przeszkadzał im uczesany polski jazz. – Myśmy po prostu żyli ze sobą razem, grali po osiem godzin dziennie. Wyjeżdżaliśmy razem, w pociągu chlaliśmy browary, paliliśmy jointy i braliśmy kwasy, byliśmy po prostu bandą skurwysynów, którzy wiesz, napierdalali, kurwa, nie mieli pytań. Naprawdę byliśmy przyjaciółmi – mówi Tymański w filmie.

Ważnym doświadczeniem dla rodzącej się grupy był wspólny dom Trzaski i Tymona. Zamieszkali razem w Gdańsku-Osowie w grudniu 1987 r. Dom należał do kapitana Langera – przyjaciela Andrzeja Trzaski, ojca Mikołaja. W lutym 1988 r. wprowadziła się do nich Ania Lasocka, ówczesna dziewczyna Mikołaja, a późniejsza żona Tymona. W maju dołączył do nich klarnecista Jerzy Mazzoll, starszy brat Wojtka Mazolewskiego (dziś Pink Freud). Dom kapitana Langera bez reszty opanował duch muzyki improwizowanej. – Graliśmy niekończące się próby, spraszaliśmy całe Trójmiasto na cosobotnie imprezy – opowiada Tymon.

BEZ JAZUZAZU

Pod koniec lat 80. Tymański już wiedział, co i jak chce grać. – 8 kwietnia 1988 r. wraz z Mikołajem oraz Piotrkiem Mertą i Bartkiem Szmitem, muzykami mojej nowofalowej formacji Sni Sredstvom Za Uklanianie, zagraliśmy pierwszy koncert jako Miłość w gdańskim klubie Pinezka – opowiada Tymański. – Zaczęliśmy grać dziki free jazz, czy się to komuś podobało, czy nie – śmieje się. Do tej formacji dołączył Jacek Olter – młodziutki perkusista.

Koncert w klubie Rudy Kot (marzec 1991) wstrząsnął trójmiejskim środowiskiem. Mówiono, że pojawili się muzycy, którzy grają zupełnie inny jazz, rozwalający ściany. – Do naszego miłościowego tria dołączył Lechu Możdżer, pojawiła się odpowiednia chemia. Zaczęliśmy grać próby i koncerty w Żaku, nieco później przenieśliśmy się do mieszkania państwa Możdżerów, rodziców Leszka, na Żabiance – wspomina Tymański. Chciał, żeby jego zespół był „elektryzujący”. – Nie zależało mi na graniu grzecznie jakiegoś tam „jazuzazu”, w którym jeżeli coś się tam nie podoba publiczności, to kładziemy uszy po sobie i gramy to głośniej, to ciszej. Ja w takim momencie kopałem kontrabas, bębny kopałem, Olter wkurwiony kopał mi kontrabas. Mówiłem: koniec szczękania sztućcami. Bo nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz. Ja grałem jazz po to, żeby obudzić siebie i ludzi z marazmu, ze stagnacji.

Leszek Możdżer o ich pierwszym spotkaniu: – Na drugiej próbie kwartetu Emila Kowalskiego, w którym grałem, wkroczył nagle Tymon Tymański. Wtedy miał po sześć kolczyków w każdym uchu, wielki zielony prochowiec, w ogóle był ogromny. Rzucił nuty na pianino i powiedział: „Słuchaj, słyszałem, że ty fajnie grasz, byś może przyszedł na próbę do nas w czwartek?”. Ja przestraszony kompletnie powiedziałem: „Dobrze, przyjdę”. Ale wcale mi się to nie podobało.

PERWERSYJNA SZANSA

Co powiedziałby o ich ówczesnych relacjach psycholog? Możdżer jest zaskorupiałym samotnikiem („Wiesz, nie mam przyjaciół, ja chyba nie potrafię się zaprzyjaźniać”). Leczy kompleksy, mówi o afirmacji jako remedium na brak wiary w siebie. Tymon, który jest urodzonym samcem alfa i optymistą, powoli wydobywa z niego żywsze akcenty. Trzaska jest superwrażliwcem, któremu do szczęścia potrzebne są tylko saksofon i dużo przestrzeni. Olter potrafi zagrać wszystko. Jest genialnym muzykiem, ale odbiera aż w nadmiarze wszystkie bodźce, które płyną z jego własnego instrumentu i ze sceny. To, niestety, obciąża go psychicznie i ma swój tragiczny finał. W takim składzie grali przez dwa lata. Pojawiły się pierwsze wyróżnienia – wśród nich to na konkursie Jazz Juniors w Krakowie w 1992 r. Chłopcy udzielają wywiadu telewizyjnego, w którym widać, jak są rozemocjonowani i jeszcze nie zdają sobie do końca sprawy z sukcesu. Na pytanie dziennikarza, co będzie z nimi dalej, Tymon rzuca: – A dalej to się spotkamy z Dalajlamą.

Nagrodą na przeglądzie w Krakowie jest sesja w studiu w Szczecinie. Wiozą bębny Oltera i kontrabas Tymona maluchem. Z Gdańska to dziewięć godzin jazdy. Tylne fotele wyjęte, żeby instrumenty weszły. Tam powstała ich debiutancka płyta zatytułowana „Miłość” (1992). – Wiedziałem, że to moja życiowa szansa– mówi Tymon. – Co prawda to była sytuacja perwersyjna i szansa perwersyjna, ponieważ miałem nagrać godzinę muzyki jazzowej z zespołem jazzowym, a ja nie byłem jazzmanem. Ja byłem rockmanem, który po prostu niechcący znalazł się w świecie jazzu. To był jakiś odlot.

KONIEC Z MIŁOŚCIĄ

Płyta wyszła, ale Trzaska, przytłoczony dominującym charakterem Tymona, mówi w końcu „nie”. Wylatuje z zespołu, zastępuje go Maciek Sikała. – Pół roku później, w październiku 1993, mieliśmy zagrać na Dżemborce przed kapelą Ornette’a Colemana i Dona Cherry’ego – opowiada Tymon. – Olter wstawił się za Mikołajem, mówiąc, że wypadałoby go zaprosić choćby na dwa numery. „Jesteśmy mu to winni” – powiedział. – Po koncercie poczuliśmy, że to jest to – mówi Tymański. – Kwintet z dwoma saksofonami, mimo nieustannych tarć i różnic osobowościowo-backgroundowych, dawał nam wielkie możliwości rażenia muzycznym ogniem. Zaczął się najlepszy okres Miłości, który trwał do września 1996 r., czyli do początku choroby Jacka.

W dorocznej ankiecie „Jazz Forum”, już po słynnym koncercie na Jazz Jamboree, Miłość plasuje się w czołówce. Ani Tymański, ani Trzaska, Możdżer czy Olter nie wiedzą jeszcze, że piszą historię polskiego jazzu. Że dokonują rewolucji, której skutkiem miała być zmiana stylistyki młodych zespołów i połączenie – jak w ich grupie macierzystej i innych, w których się udzielali – punka, jazzu, eksperymentów harmonicznych, piosenek popowych, pastiszu i otwartej improwizacji. Że bez nich nie byłoby wielu innych formacji. Jeszcze przez moment są niewinni. Następne dwa lata to szczyt ich możliwości. Grają mnóstwo koncertów. Mają po dwadzieścia kilka lat. I kupę siły, żeby zmieniać wokół siebie wszystko i przeć naprzód.

Są praktycznie każdego dnia razem, nawet wolny czas jest czasem wspólnym. Oddychają muzyką. Artystycznie zespół jest gwiazdą. Ludzie już wiedzą, że w muzyce pojawiło się nowe, i chłoną to, a na ich występach kluby pękają w szwach. Do Polski przyjeżdża Lester Bowie, znakomity amerykański trębacz, z którym nagrywają dwie płyty – koncertową „Not Two” i „Talkin’ About Life And Death”. Po kolejnej – „Asthmatic” – która miała być wyzwaniem rzuconym najważniejszemu albumowi w historii polskiego jazzu – płycie „Astigmatic” Krzysztofa Komedy – pojawiają się pierwsze sygnały zmęczenia materiału.

– W sensie towarzyskim najlepszego okresu doświadczyliśmy, zanim wyrzuciłem Mikołaja z kapeli – mówi mi Tymon. – W sensie muzycznym zdecydowanie był to okres aktywności kwintetu. Najbardziej podobają mi się płyty Miłości do okresu „Asthmatic” oraz trasy z Lesterem Bowiem z lutego 1996 r. Później zaczął się powolny, energetyczny zjazd w dół i odcinanie kuponów.

Członkowie grupy są już zresztą wtedy zaangażowani w różne projekty córki Miłości. I swoje własne. Tymański zamienia kontrabas na gitarę, Możdżer nagrywa znakomicie przyjętą płytę „Chopin: impresje”. Robi zawrotną międzynarodową karierę. Zaczyna się depresja Oltera. Zespół coraz mniej gra razem. Punktem zwrotnym jest samobójcza śmierć Jacka, któremu koledzy nie byli w stanie pomóc. W filmie Filip Dzierżawski znakomicie pokazuje finisz Miłości. Rozwija się tu też i gaśnie muzyka, jako szósty, równorzędny bohater obrazu, a w jej tle pojawiają się kolejne konflikty. Chodzi o to, kto jak bardzo się sprzedał, ile pieniędzy zarobił. Trzaska w tonie przekąsu komentuje, że nie jest taki, jak pewni celebryci, którzy dają sobie malować pasemka we włosach, noszą markowe klapki, bluzeczki bez rękawków, kapturki (dotyczy to Leszka).

PIENIĄDZE I IDEAŁY

Jest rok 2009. Mija osiem lat od śmierci Jacka Oltera. Muzycy chcą jeszcze zagrać koncert na OFF-ie. Między Możdżerem a Tymonem toczy się w kuluarach festiwalu rozmowa. O pieniądzach i udziałach w dalszych projektach związanych z Miłością. Na koncert nie dociera Sikała. Na katowickiej scenie z dawnego składu pojawiają się tylko Leszek i Ryszard. Trzaska im odmawia: – Nigdy już z tym zespołem nie zagram, bo Miłość nie istnieje. Tłumaczy, że chłopaki zrobili ze swoim życiem coś, czego on nigdy by nie zrobił. – Nie rozumiem, dlaczego Tymon miałby się wstydzić, że zarabia pieniądze – komentuje Filip Dzierżawski, który w czasie kręcenia dokumentu zaprzyjaźnił się z muzykami Miłości. – To takie dziwne polskie myślenie.

– Słabo jest się wypowiadać pod swoim adresem za pośrednictwem mediów – odpowiada Tymon na zarzuty Trzaski. – Zabrakło nam może szczerych rozmów, ale Mikołaj na całe lata zamknął się w swoim małżeństwie jak w kokonie. Gdy spotykamy się na mieście, zawsze pojawia się klimat dawnej przyjaźni, po czym wraca ta dziwna obcość. Nigdy już nic nie będzie takie samo. Tymon uważa, że Trzaska trochę zazdrości jemu i Możdżerowi sławy i kasy. – A przecież tak naprawdę wszyscy jesteśmy biznesmenami, Miko robi to samo co my – mówi. – Najśmieszniejsze jest to, że gramy właściwie to samo – alternatywną muzykę dla społeczeństwa alternatywnego. Życzę Mikołajowi z całego serca, żeby był bardzo sławny i zarabiał mnóstwo kasy, żeby nie musiał nam niczego zazdrościć. Ja jakoś dziwnie nie zazdroszczę Lechowi niczego. Bardzo go lubię i podziwiam, ale czego mu mam zazdrościć? Przecież to mój brat, niech mu się szczęści na całego! Niech się zatem szczęści i mojemu kochanemu bratu Mikołajowi. Nie ma sensu się kwasić i wzajemnie oskarżać – dodaje.

Jednak Miłość umarła, chociaż reżyser filmu daje nam na moment nadzieję na jej reaktywację. Także Tymon twierdzi, że mimo różnic muzycznie nadal jest między nimi chemia. Dowodem na to mają być trzy dni prób udokumentowane w filmie Dzierżawskiego. – Oto dlaczego warto zagrać trasę, jeszcze nigdy nie graliśmy tak dobrze – mówi Tymański. – Może ktoś chciałby na żywo posłuchać zajebistego zespołu jazzowego? Większości jazzfanów nie obchodzą nasze małostkowe animozje, obchodzi ich nasza muzyka. A ta może być nadal wspaniała.

NA POGRANICZU MĘSKIEJ MIŁOŚCI

Dzierżawski opowiada o Miłości, idąc od najważniejszych wydarzeń, czyli spotkań i prób artystów, koncertów, przez pierwszy konkursowy sukces, nagrania w studiu, dramaty osobiste – samobójczą śmierć Oltera i rozpad grupy w 2002 r., aż po powrót na scenę OFF Festivalu w zaskakującym składzie. Charakterystyczna stylistyka wypowiedzi Tymona, brutalne dialogi, intymne zwierzenia – to wszystko tworzy spójną, z nerwem, kapitalnie opowiedzianą historię życia kilku przyjaciół. – Miałem gdzieś w głowie to, jak powinien wyglądać ten film – opowiada Dzierżawski. – Wiedziałem, że muszą się w nim pojawić różne głosy, a opowieść musi zostać przedstawiona z kilku różnych perspektyw. Nie chciałem rozstrzygać sporów, tylko je relacjonować. Nie spodziewałem się jednak, że film będzie tak mocno dyskutowany i publiczność będzie się identyfikowała z postawami muzyków. To dla mnie zaskakujące i cieszę się z tego.

W „Miłości” udało się też pokazać, jak przez całe życie siłujemy się z uczuciami. Także tymi najtrudniejszymi, które są poza naszą kontrolą. Jak miłość Trzaski i Tymona. Sami opowiadają, że to była miłość w sensie dosłownym. – Moja przyjaźń z Mikołajem była na pograniczu męskiej miłości, która oczywiście nie implikuje koniecznie jakichś tam relacji seksualnych. To raczej było takie coś, że byliśmy bardzo młodzi i po prostu gdzieś tam byliśmy otwarci na wszelkie rodzaje przekroczeń – tłumaczy Tymon. Trzaska wspomina, że potrzebował wtedy takiego mózgu jak ma Tymański. – A myślę, że on potrzebował mojej dzikości i też bezwarunkowego oddania, które ja mu zapewniałem. Wtedy. To głębokie uczucie, które było między Tymonem a mną, ono było naprawdę. Każdy dzień się zaczynał od telefonu, rozmów między nami. Zresztą dlatego zamieszkaliśmy razem – mówi Mikołaj. Kiedy do tego duetu dołączył Możdżer, zaczęło się dziać coś niedobrego. – Może dlatego, że po prostu Mikołaj Leszka postrzegał jako dystrakcję – jako kogoś, kto wszedł między nas klinem – zastanawia się Tymon.

Jak to się stało, że z przyjaźni, która była spoiwem Miłości, zrobiło się coś strasznego? Do dziś Tymon podkreśla, że zespół warto reaktywować: – Owszem, jesteśmy grupą przyjaciół, których wysepki oddaliły się od siebie. Jednak nie na tyle, żeby się nie kochać i nie szanować. Mikołaj, Jacek, Leszek, Maciek – to są moi bracia, to moja rodzina. Nigdy się tego nie wyprę. Tymański, mimo zdecydowanej postawy Trzaski, nie przestaje mówić o kolejnych trasach. Tylko raz się w tym gubi. Gdy mówi o zespole „byliśmy najważniejszą jazzową kapelą lat 90.”. – To były kapitalne czasy – podsumowuje sentymentalnie. I słychać, że do końca chyba sam nie wierzy, że można drugi raz wejść do tej samej rzeki. ■

Lev Manovich: Historię tworzą dane

 

image

@Lev Manovich/Flickr.com

Problem z humanistyką jest taki, że ludzie za dużo czasu spędzają, zamartwiając się tym, czego zrobić nie potrafią – pomyłkami, problemami – zamiast po prostu iść i robić to, co muszą.”

 

Miałam niedawno okazję rozmawiać z Lvem Manovichem, najwybitniejszym znawcą współczesnej kultury (sieci i danych). Powyższy cytat z innego wywiadu z Manovichem, przeprowadzonego przez Jamesa Williforda dla http://www.neh.gov, jasno pokazuje, że tym, czego brakuje współczesnym naukom humanistycznym i ich przedstawicielom, jest pragmatyzm i pęd do działania – tu i teraz.

 

DZIŚ KAŻDY MOŻE BYĆ ARTYSTĄ”

Wywiad przeprowadzam dla FUTU, magazynu o dizajnie, ideach i nowych mediach. Z Lvem Manovichem spotykam się w Marriotcie, hotelu w Warszawie z widokiem na Pałac Kultury i Nauki. Od pierwszych minut widzę, że Lev ma nawyk fotografowania iPhonem wszystkiego, co mu wpadnie w ręce – gazet, magazynów, biletów, serwetek, ciekawych napisów i przedmiotów, przypominających o innych czasach i estetyce. Nie przeszkadza to nam w rozmowie, przeciwnie – tworzy do niej dobry kontrapunkt: w końcu rozmawiamy o przemianach w kulturze i otaczającej nas rzeczywistości, które najłatwiej uchwycić właśnie telefonem.
Anna Gromnicka: Miałeś już szansę rozejrzeć się po Warszawie?
Lev Manovich: Jeszcze nie, dopiero przyjechałem, ale wierz mi – zobaczę wszystko. Będę tu jeszcze dwa razy w ciągu następnych kilku miesięcy, więc na pewno będę zwiedzał.
To nie widziałeś jeszcze Muzeum Historii Żydów Polskich? To najbardziej spektakularny obiekt muzealny w Polsce.
Jeszcze nie miałem okazji, ale to będzie mój pierwszy przystanek w tym mieście. Tam jest część mojej historii. Mój ojciec był rosyjskim żydem, pochodzącym z Polski. Moja rodzina wywodzi się z dawnych kresów, więc to muzeum i ta chwila będą dla mnie szczególne.
Na twojej stronie na facebooku wyłapałam świetne zdjęcia i plansze niezrealizowanych projektów z Berlina Wschodniego, dokąd wybrałeś się na konferencję o modernistycznej – czy trafniej socrealistycznej – architekturze i urbanistyce Wschodnich Niemiec. Dawne tereny NRD mogą być wyzwaniem dla badacza?
Raczej dla osoby, której pasją jest dizajn i architektura. Jestem fanem modernizmu powojennych Niemiec, dlatego zachwyca mnie możliwość zwiedzania Berlina w takich detalach. Należę do tych, którzy skrupulatnie badają przestrzeń każdego miasta, w którym są, i ją dokumentują.
Widzisz ten rozświetlony kolorami tęczy budynek? To Pałac Kultury i Nauki. Symbol Warszawy, ale i komunizmu, czy raczej – socrealizmu. Dar od Stalina. Podoba ci się?
Może nie tyle podoba, co na pewno jest bardzo ciekawy. Komunizm to w ogóle interesujący architektonicznie okres. Pałac Kultury jest wyjątkowy w pewnym sensie, tak jak wyjątkowa jest Karl Marx Alee w Berlinie. Ona w zamyśle też miała być tworem modernistycznym, ale nie kapitalistycznym – choć przecież była i jest częścią wielkiej, europejskiej metropolii. Pałac Kultury, tak samo jak Karl Marx Alee, przeżył swój czas i nabrał nowego znaczenia w nowej, politycznej rzeczywistości. Oczywiście, są to różne miejsca, jeśli chodzi o pomysł i wykonanie, ale podobne, jeśli bierzemy pod uwagę zmianę dizajnu w przestrzeni i jego współczesny kontekst. Dla mnie te miejsca opowiadają pewną historię, która tworzy całość, bez potrzeby ujmowania jej w osobne rozdziały.
Przyjechałeś do Polski na konferencję NInA, gdzie rozmawialiście o kulturze cyfrowej i storytellingu, czyli opowiadaniu historii. Jak kultura cyfrowa wpłynie na naszą umiejętność opowiadania historii?
Ona już na nią wpływa! Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami, więc skupię się tylko na dwóch przypadkach. W pierwszym z nich rodzaj komunikacji, jaki tworzymy, opiera się na naszej kreatywności w sieci, która podlega kolosalnym zmianom w ostatnich latach. Ludzie używają blogów, komputerów, instagrama i robią to intuicyjnie, w oparciu o swoje potrzeby artystyczne i twórcze. Dla przykładu, ci, którzy wrzucają swoje zdjęcia i prace na instagrama, często stają się bardzo szybko mistrzami fotografii. Zmienia się także ujęcie tych prac: kiedyś artysta fotograf i jego odbiorca mieli do dyspozycji album fotograficzny, który uzupełniali latami. Dziś sekwencja zdjęć, które wrzucamy do internetu, tworzy tę historię w sposób natychmiastowy i dostępny dla milionów.
Ale instagram to nie rzeczywistość. Jak już kiedyś mówiłeś – instagram nawet nie odzwierciedla rzeczywistości. Więcej, on nawet nie potrafi jej uchwycić. A więc kryje się w tym pewien fałsz.
Z jednej strony tak. Ale spójrzmy na projekt „instagramowych” miast, który niedawno stworzyłem wspólnie z grupą badaczy danych. Zebraliśmy miliony zdjęć z instagrama, po to, by zbadać dokładnie ich użytkowników. Dzielą się zdjęciami non stop, mają potrzebę ciągłego wrzucania zdjęć w kanały mediów społecznościowych. Instytucje, które używają tych kanałów, też gromadzą dane o użytkownikach. Przez lata prowadzenia różnych projektów, związanych z aktywnością ludzi na instagramie, zdołaliśmy przeanalizować te milliony zdjęć i stworzyć z nich profil użytkownika instagrama. A więc jednak to medium odzwierciedla rzeczywistość, pokazując, kim naprawdę są ludzie, którzy go używają.
To prawda. A co zmieniło się od czasów wielkich wieszczów, którzy swoje historie pisali „analogowo”?
Wszystko – poza ciągłością narracji. To, o czym mówię wyżej, jest pierwszym z przykładów opowiadania historii, czyli storytellingu: robię zdjęcie, publikuję je, a ono, w połączeniu z innymi, które już są w sieci, tworzy historię. Moją historię. Co się zmieniło przez kilkadziesiąt, o ile nie kilkaset lat, które nas dzieli od tradycyjnych metod tworzenia historii? Pamiętajmy, że Balzac pisał powieści, oparte na wyraźnie zarysowanym wątku i kilku bohaterach. Współcześnie możemy pisać historię w oparciu o miliony postaci i bohaterów, a także miejsc. Oto jak kultura cyfrowa, a w szczególności dane, dają nam niewiarygodną możliwość odpowiadania na wyzwania estetyczne naszych czasów. Zauważ, że coraz rzadziej piszemy, kiedy tworzymy historie – głównie używamy danych i wizualizacji, żeby je opowiedzieć.
A ten drugi przykład?
W naszych projektach, związanych z fotografią i zdjęciami z instagrama z różnych stolic świata, tworzymy tzw.wyspy. W oparciu o kolory, miejsca, twarze, styl i przekaz zdjęć, jesteśmy w stanie stworzyć całe skupiska pokazujące, jak wygląda miasto i jego użytkownicy, oglądani z perspektywy danych, które generują. Dane tworzą przedziwne, piękne, kolorowe plamy, z których łatwo wywnioskować, jakim przemianom podlegają miejsca i ludzie w tych stolicach. Mogę opowiedzieć historię na podstawie 200 milionów zdjęć, które złożyły się na nasze projekty. W Warszawie wyspa będzie miała w przeważającej części kolor niebieski, w Sao Paulo czy innych stolicach inny. Dane mają więc wpływ na styl wizualny, zależnie od miasta. Wizualizując dane ze zdjęć, tworzę historię miejsca. Wyobraźmy sobie, że jestem przez dwa dni w Warszawie i robię zdjęcia, które publikuję. I wyobraźmy sobie, że ta historia dotyczy życia milionów ludzi w tym samym momencie i miejscu, zajmujących się 10 milionami rzeczy, publikujących zdjęcia lub zapisujących dowody swojej działalności. Ja zajmuję się tym drugim przypadkiem.
Instagram to także twoje narzędzie, jako artysty. Jaki jest dziś status sztuki z instagrama i sztuki współczesnej, na którą wpływ ma kultura cyfrowa?
Cóż, ludzie, którzy wrzucają zdjęcia do sieci, często mówią, że nie dbają o to, jak zostaną odebrani i co kto o nich powie. Artyści operujący klasyczną fotografią, mają do dyspozycji cały zestaw narzędzi i danych, których używają do obróbki zdjęć, na czele z Photoshopem, i bardzo dbają o odbiór swoich prac i środowisko, w jakim się pojawiają. Tymczasem na instagramie mamy zdjęcia, których nie wykonują wykształceni artyści. To „artyści instagrama”, działający na ulicy, w domu, w przestrzeni. Często te zdjęcia są o wiele lepsze, niż te, które robią zawodowi fotografowie. Jak widać, w tej dziedzinie liczy się przede wszystkim talent i zmysł obserwacji oraz refleks. Dlatego jak słyszę, że ktoś studiuje fotografię na jakiejś elitarnej uczelni, to zaczynam się śmiać. We współczesnym świecie, te studia do niczego się nie przydadzą – fotografia i w ogóle sztuka współczesna rządzi się już innymi prawami niż ta XX-wieczna.
Pisałem już o tym trochę w książce „Software Takes Command”. W mojej pracy skupiam się na decydującym przesunięciu narracji we współczesnej kulturze, z narracji analogowej ku cyfrowej. Software, czyli w potocznym rozumieniu – zbiór danych – zastąpił bardzo zróżnicowane spektrum tradycyjnych, czyli mechanicznych i elektronicznych technologii, używanych przed XXI wiekiem do tworzenia, przechowywania, dystrybucji i wymiany danych. To największa rewolucja kulturalna naszych czasów, prawdopodobnie równająca się tylko z wynalezieniem druku. Nie oceniam jakości tych przemian, interesuje mnie efekt, jaki ta rewolucja przyniosła i jej wpływ na artystów i sztukę. Dziś każdy może być artystą. To mnie także, jako artystę, bardzo cieszy.
Jak wspomniałeś, miejsce i jego historia to też dizajn. Zastanawia mnie, w jaki sposób kultura cyfrowa wpływa na niego i jak zmienia przestrzeń publiczną?
Od kilkunastu lat, gdy pierwszy raz podawałem przykłady takich miejsc w świecie, jak np. Muzeum Graz w Austrii (Kunsthaus Graz), zbudowane w 2003 roku, Żydowskie Muzeum w Berlinie, zaprojektowane przez Daniela Liebeskinda, czy Muzeum Guggenheima, sporo się zmieniło. Przede wszystkim wciąż zmienia się rola architekta, jako współuczestnika projektów, staje się on coraz czujniejszym obserwatorem rzeczywistości i dyskursów społecznych. Architektura jest tylko jednym z aspektów, w których uwidacznia się dizajn. Innym, ważniejszym, jest software. Dizajn software to bardzo pojemne pojęcie, w którym kryją się odpowiedzi na sposób funkcjonowania kultury danych i nas w tej kulturze. Pytałaś mnie o personalizację produkcji, czyli dostosowanie rynku do indywidualnych potrzeb klienta. Największy wpływ na nią będzie miała właśnie kultura cyfrowa, to w niej będą zachodziły najważniejsze zmiany dotyczące jednostki i sposobu jej bycia w świecie i w sieci.
Niechętnie mówisz o dizajnie w tradycyjnym pojęciu – jako o umiejętności projektowania pięknych rzeczy.
Kocham piękne przedmioty, ale wcale nie na tym polu będziemy doświadczać największych zmian jako konsumenci. Większe zmiany pod tym względem dotkną choćby architekturę. Jeśli o to chodzi, to szybko rozwijająca się technologia stworzyła mnóstwo możliwości architekturze w ostatnich latach, dając materiały, o jakich wcześniej architektom się nie śniło, jak choćby druk 3D. Albo nanotechnologia, czyli technologia zajmująca się produkcją nanomateriałów, to dziś osobna dziedzina. Budynki można dziś tworzyć praktycznie ze wszystkiego i wieloma metodami, co też poszerza pole działania projektantów. Dziś żaden kształt nie musi być do czegoś podobny, co także wyzwala kreatywność.
Kiedy wchodziłam na twój facebookowy profil, zastanowiło mnie, że jest otwarty dla każdego użytkownika… Pomyślałam, że w pewien przekorny sposób wpisuje się to w ideę otwartej kultury.
To dwie różne rzeczy: na facebooku żadne treści tak naprawdę nie są chronione, wszystko możesz znaleźć i zanalizować, niezależnie od stopnia ochrony prywatności. Media społecznościowe z zasady są otwarte. Bo przed czym chcesz się chronić, jeśli dobrowolnie wchodzisz do świata, gdzie ludzie na forum publicznym wymieniają się opiniami i dokumentują swoje codzienne życie, a nawet intymność? Natomiast otwarta kultura – cóż, nie wszystko w niej jest otwarte, a tak naprawdę większość zasobów w sieci jest zamknięta. Będę tego bronił. Bo jeśli otworzysz wszystko, to tak naprawdę stworzysz chaos prawny i informacyjny. Prawo do ochrony dóbr osobistych w sieci jest świętością. Dobrym przykładem jest google street view, czyli strona (i aplikacja), która pozwala dokładnie poznawać różne miejsca na ziemi. Użytkownicy robią zdjęcia, wrzucają je na stronę, a także na instagrama tworząc unikalną mapę miejsc – problem w tym, że nie wszystko możesz swobodnie upublicznić. Zgodziłabyś się na publikowanie adresu i zdjęcia swojego domu? Wątpię.
Rozmawiamy o dizajnie, architekturze wielkich miast, perspektywach, jakie artystom stworzyła kultura cyfrowa, a co z innymi dziedzinami sztuki? Muzyka?
Przyznam, że jestem mało obiektywny pod tym względem, ponieważ moja żona jest kompozytorką muzyki współczesnej i często chadzam z nią na koncerty. Uwielbiam muzykę współczesną i wszelkie eksperymenty. Na muzykę także ma wpływ kultura danych. Ale to już temat na inną rozmowę…

 

image

Fantomy dźwięków

Cezary Duchnowski

W cyklu, który poniżej opiszę, otrzymujemy cztery płyty – Cezarego Duchnowskiego „phonoPhantomatics”, Marcina Stańczyka „MosaÏque”, Aleksandry Gryki „Interialcell”, Wojciecha Błażejczyka „General Theory of Relativity”. Najmocniejsze wrażenie pozostawiła na mnie ta pierwsza płyta, prawdopodobnie dlatego, że Duchnowskiemu udała się w sposób wyjątkowy sztuka łączenia instrumentarium współczesnego z głosem i słowem.

Możliwe, że jest tak, jak sam mówił kompozytor w jednym z  wywiadów, że „prawdziwe komponowanie oznacza kształtowanie elementarnych cząstek muzyki, czyli brzmienia”. Jemu nie wystarcza żywe instrumentarium, co jest oczywiste, jako, że jest twórcą eksplorującym rejony muzyki absolutnej i elektroakustycznej. Ale co ciekawe, potrafi w tak subtelny i delikatny sposób połączyć elektronikę z tradycyjnym instrumentarium, że utwór może być odczuwany i pojmowany jako żywa, pulsująca całość, zmienna dynamicznie i brzmieniowo. Zwarta, o jasno zbudowanej strukturze, dążąca do świadomie skonstruowanego momentum, aż ku wyciszeniu – jak w tytułowym phonoPhantomatics. Słuchając tej muzyki miałam wrażenie niezwykle świadomego jej wykonawstwa. I nic dziwnego – Duchnowski ma kilku ulubionych wykonawców, których świetnie rozumie i wplata ich dokonania w meandry swoich brzmieniowych poszukiwań.

Tu dołączył do nich – i zarazem splata on całość cyklu – znakomity zespół wirtuozów Klangforum Wien. Partię głosu w „WELOVELIVE” z powodzeniem niesie Agata Zubel. Jeśli więc szukać jakiejś metafizyki w tych utworach, to byłaby nią paradoksalnie właśnie głęboka świadomość muzyki, jaka powstaje. W tym upatrywałabym tajemnicy twórczości Duchnowskiego. Kolejną byłaby umiejętność sprawienia, że muzyka, niczym teatr, słowo, gest, obraz – przemawia do nas żywym językiem, mimo pozornej hermetyczności, która jest jej nadawana przez słowo „współczesna”.

Aleksandra Gryka to z pewnością jedna z naszych najbardziej fascynujących postaci polskiej muzyki nowej. Słuchając „Youmec” na klawesyn i zespół doskonale można zrozumieć, dlaczego – jak sama o sobie napisała dość autoironicznie – jej dzieła są jak planety z własną, unikatową atmosferą i prawami, którymi się rządzą. Jeśli miałabym wskazać sens jej muzyki i cel kompozytorki to byłoby faktycznie nim pozostawienie odbiorcy z niedosytem. Operuje ona nagłymi skokami agogiki, dynamika jest porwana, narracja niespodziewanie rwie się i dzieli. Doskonałe, tytułowe „Interialcell” na zespół daje odpowiedź na pytanie, skąd jest ta muzyka – z kosmosu. To autonomiczna, pełna wewnętrznych napięć wypowiedź osoby, która nie daje się tak łatwo zinterpretować jako twórca.

Można oczywiście sięgnąć do biografii kompozytorki, gdzie czytamy, że jedną z jej fascynacji jest fizyka kwantowa i literatura science-fiction. Ale tym, co uderza w jej muzyce najbardziej jest swoboda w operowaniu wolumenem i wirtuozerska umiejętność niemalże symfonicznego kształtowania masy brzmieniowej. Potężne bloki dźwięków zderzają się z samotnymi głosami instrumentów, pauzami, wreszcie – totalną ciszą. To przynosi nam „Emtyloop”, świetna, piękna, pełna werwy kompozycja na zespół. Jakie to dobre!

O Marcinie Stańczyku napisano już wiele, jako choćby o laureacie prestiżowej Toru Takemitsu Award za „Sighs”, które także znalazło się na płycie „MosaÏque”. To wybitny utwór. Co stanowi o jego walorach? Bogata tekstura i mistrzowskie operowanie napięciem. Jasność, klarowność wypowiedzi, wyrazistość i umiejętność kształtowania napięć – przykryte co prawda ciągłymi zmianami agogiki i dynamiki, ale wypełnione sensem i znaczeniami. Jakimi? Choćby takim, że jest to komentarz do zmieniających się czasów, w których romantyzm ustępuje miejsca brutalności, skrótowości i szybkości relacji międzyludzkich XXI w.

Moim ulubionym pozostaje „Geysir-Grisey”, wyprzedzający „Sighs” o sześć lat. Może z uwagi na mniejszy skład niż symfoniczny, bardziej kameralny – skrzypce, viola, kontrabas i dwa fortepiany. To niecodzienne instrumentarium, ale może dlatego łatwiejsze w interpretacji i przystępniejsze. „Afterhearings” na flet, klarnet, wiolonczelę, gitarę i fortepian przynosi pewne ukojenie, odpoczynek po gęstych, wymagających skupienia brzmieniach poprzednich utworów. Ale tylko pozornie, bowiem kompozycja aż skrzy się  od naprzemiennie statycznych i dynamicznych motywów.

Wiele jest tu dialogowania między instrumentami, kontrastów i napięć, gry między instrumentalistami – jakże czytelne oddanie idei, zapisanej przez kompozytora w jednej z notek: „Muzyka jest do słuchania przede wszystkim”. Ale sytuacja z koncertów gdy muzycy stroją się czy patrzą sobie w oczy, a my na to patrzymy i słuchamy tego zyskuje szerszy kontekst. Właśnie z ilustracją takiej sytuacji mamy do czynienia tutaj.

Marcin Stańczyk „Sighs”

Muzyka Wojciecha Błażejczyka karmi się internetowymi streamami, urywkami teorii naukowych, czy innymi cywilizacyjnymi śmieciami, które nas otaczają, a na które pozornie nie zwracamy już uwagi. To zapis swoistej audycji społecznej, wypełnionej ścinkami rzeczywistości, informacjami ze świata i z lokalnego otoczenia. Stanowią oczywisty komentarz autora do tego, co nas otacza, czy raczej są nerwowym zapisem jego i naszych doświadczeń. Kompozycje biorą swój początek w tym, że zanim Błażejczyk stał się pełnoprawnym kompozytorem spędził dekadę w zespole prog-rockowym. Przedmioty zrobione ze śmieci czy nieużytków są częstym gościem z jego utworach. Tutaj, jak wyjaśnia choćby przy okazji „Aether” postanowił zebrać głosy otoczenia, spacerując po centrach handlowych, metrze, ulicach, biurach. Nagrania zostały potem przełożone na język elektroniki, wraz z żywymi instrumentami. Ten utwór zaczyna się falą hałasu, mikrotonów i zniekształceń – i zmierza aż ku uspokojeniu.

Jak cała ta płyta. Bardzo polecam cały ten cykl, wydany przez KAIROS (2021 r.), przy współudziale MKiDN oraz Instytutu Adama Mickiewicza.

Wojciech Błażejczyk „Angels of Peace”

Awangarda w obronie zwierząt

Emil Miszk, trąbka

Gdy w maju tego roku zobaczyłam na zrzutce ambitny projekt muzyki współczesnej, sygnowany najlepszymi nazwiskami polskiego jazzu i muzyki eksperymentalnej, nie mogłam uwierzyć. Wydawało mi się to tak bardzo abstrakcyjne – zebrać określoną kwotę na muzyczną podróż garstki przyjaciół w rejony muzyki współczesnej, która niestety jest wciąż po macoszemu traktowana przez instytucje kultury. Źle mi się jednak wydawało, bo na album udało się uzbierać kilka tysięcy i go finalnie wydać. Jego kuratorka (i autorka całego cyklu dla Bôłt Records zatytułowanego TAL) Barbara Kinga Majewska chciała stworzyć rzecz wyjątkową: coś na kształt requiem dla dzikich zwierząt. Jej zamiarem było muzycznie określić czynności towarzyszące polowaniu – a dokładniej sygnały łowieckie. Są to zwyczajowo melodie, związane z pokotem – czyli ceremonią kończącą polowanie. W skrócie można to opisać tak: martwe zwierzęta, ułożone na prawym boku, są żegnane swoistym hymnem przez sygnalistę. Każdemu rodzajowi zwierzyny jest przypisana inna melodia – inna sarnie, inna zającowi, inna lisowi.

Tak, jak na tym albumie, gdzie każda część nosi nazwę innego zwierzęcia. Czym jest zatem „Jagd”? Próbą reinterpretacji tych zjawisk i melodii na nową modłę – w duchu muzyki nowej. Owszem, tak, ale jest też czymś jeszcze. Muzycy próbują zaprosić te melodie, te zwyczaje, przenieść ich cały sens na swój teren. Przetwarzają sygnały łowieckie, jednocześnie tworząc z nich zupełnie nowe, własne, oswojone przez siebie dźwięki. Rezultat jest zaskakujący i więcej niż zadowalający. Co prawda znając dobrze muzyków, którzy złożyli się na ten projekt – czyli Emila Miszka, Jerzego Rogiewicza, Huberta Zemlera, Miłosza Pękalę i Jakuba Sokołowskiego  – można by z góry założyć, że będzie to co najmniej album intrygujący i udany. Takim wstępem do „Jagd” był udział całej piątki na tegorocznych KODACH w Lublinie, gdzie pokazali swój i Barbary Kingi Majewskiej pomysł.

Jednak dopiero przesłuchanie całego albumu przynosi odpowiedź na pytanie, czym jest ta płyta. Jest awangardowym aktem w obronie leśnych zwierząt. Składają się na nią cztery minimalistyczne etiudy. W ulubionym przeze mnie „Cietrzewiu” w hipnotyzującym tle perkusji Huberta Zemlera rozwijają się dźwięki trąbki Emila Miszka. Pojawiają się i znikają, tworząc zawieszony w mitycznym czasie pejzaż soniczny. W innym – „Króliku” – pojawia się fortepian, któremu towarzyszy trąbka Miszka. Ciekawe jest to, że utwory te w oczywisty sposób nawiązują do poetyki sygnałów myśliwych, jednak zarazem wprowadzają do nich swój gen, swoją metodykę i klimat, „rozwalając” niejako od środka ustalone odwiecznie rytuały i zasady. Ma to swój wyraz także w ciekawej grze Jerzego Rogiewicza, perkusisty, który nagrał dźwięki poszycia leśnego i wplótł je w swoją partię „Lisa”.

Utwory są długie, więc raczej jest to muzyka dla koneserów, zdolnych odkryć pod muzyczną także filozoficzną – czy szerzej – ideologiczną warstwę albumu. Bo czymże innym niż hymnem dla zwierząt, tak źle traktowanych przez człowieka, jest ta płyta, w swoim minimalizmie i surowości nawiązująca właśnie do odgłosów natury? Zresztą, wystarczy uważnie wsłuchać się w brzmienie trąbki Emila Miszka w sygnałach, które z triumfatorskich stają się rozbite, rozkojarzone, odległe. Odczytuję to także dlatego właśnie jako próbę rozbicia symboliki myśliwskiej, czyli zapanowania nad światem śmierci i pociągnięcia go ku życiu, ku przyrodzie i ku naturze. Być może także pociągnięcia go ku niewypowiedzianemu, by każdy na własny użytek mógł dookreślić, czego w tej muzyce szuka. Bardzo mocno polecam ten album wszystkim, którym bliska jest scena eksperymentalna i nowa muzyka. A także – los zwierząt.

„Jagd”, Bołt Records/DUX 2021, 9/10

Czułe historie Sufjana

imgres

 

Sufjan Stevens to nie tylko pierwszorzędna gwiazda indie folku, ale również dobry poeta i znakomity tekściarz. Udowadnia to swoją nową piosenką „Tonya Harding”. Ten utwór ma swoją historię – Sufjan zbierał się, żeby ją napisać od blisko 30 lat, jak podaje u siebie na stronie. Trudno w to uwierzyć, bo piosenka jest bardzo prosta, tak samo jak prosto opowiedziana jest sama historia Tonyi, amerykańskiej łyżwiarki figurowej, której kariera zawaliła się po tym, jak została oskarżona przed laty o sfingowanie napadu na swoją rywalkę. Pochodząca z nizin społecznych, niestroniąca od alkoholu, uzależniona od niezbyt fajnych facetów sportsmenka musiała poruszyć czułą strunę w duszy Stevensa.

 

Sufjan nie od dziś ma miękkie społecznie serce. Wystarczy wspomnieć „Carrie and Lowell”, płytę sprzed dwóch lat, autobiograficzną, w której historia życia rodziny (i rodziców) Stevensa posłużyła mu do ułożenia przekonującej i wspaniałej lirycznie narracji o braku miłości i tęsknocie za nią. W przypadku „Tonyi Harding” jest trochę inaczej. Sufjan bierze opowieść Tonyi taką, jaka ona jest, nie dodając do niej własnych interpretacji, pokazując jak fascynująca i złożona jest ludzka natura. Rozmawia z nią jak równy z równym, pociesza, wydaje się, że niemal gładzi po głowie. Jest czuły jak matka i wyrozumiały jak ojciec, których Tonyi zabrakło na pewnym etapie.

Piosenka rozwija się powoli, między fortepianowymi akordami, odległym echem chóru a elektronicznymi ozdobnikami. Jaki właściwie Stevens miał cel, biorąc sobie za temat Tonyę Harding? Może chciał po prostu pokazać, że sztuka nie zna barier, i każda historia jest godna tego, żeby o niej opowiedzieć i ją zaśpiewać, nawet tak – wydawałoby się – banalna? Żałuję tylko, że mało ostatnio u Sufjana zajętego projektem „Planetarium”, takich motywów jak ten z „Mystery of Love”, piosenki napisanej w zeszłym roku do pięknego filmu „Tamte dni, tamte noce”, w której Stevens wspomina o tym, że ma go mieć tylko ta kobieta, którą on kocha. Dawno nie napisał nic tak poruszającego o miłości, a szkoda:

/Oh, oh woe-oh-woah is me

The last time that you touched me

Oh, will wonders ever cease?

Blessed be the mystery of love/

Miłosne wschody słońca

 

St.-Vincent-Los-Ageless

 

Annie Clark czyli St Vincent nagrała kolejną dobrą płytę, zatytułowaną „Masseduction”, a ja mogę tylko podziwiać jej umiejętność wykorzystywania i podważania zarazem wzorców popkultury i konstruowania dobrych tekstów – jak zwykle.

Zaczyna się tak, że wcale nie mam dobrego wrażenia. Krótkie syntezatorowe bity i mechaniczne powtórzenia frazy sprawiają, że zapominam o dawnej St Vincent choćby z czasów „Marry Me”. Tym bardziej, że Annie Clark w dużej mierze porzuca gitarę na rzecz bitów i dobrych melodii (z wyjątkiem kilku piosenek, jak choćby „Pills”). Każda piosenka jest jak karuzela z gatunkami muzycznymi – na przykład „Pills” zaczyna się jak remiks, wędruje przez solówkę gitarową aż po rozbuchaną balladę z Kamasi Washingtonem na saksofonie. Krok po kroku Annie dodaje kolejne ingrediencje do garnka z piosenkami, nie rezygnując z wpływów, na jakich się wychowała (Prince). A ja się zaczynam do jej nowego przebrania przekonywać.

Spokojna, fortepianowa ballada „New Jork” przechodzi w refrenie w wielki hymn na cześć miasta artystów, podbity niespokojnym rytmem. Futurystyczna pieśń „Los Ageless” to, wydawałoby się, ciąg dalszy dystopijnej opowieści z „Digital Witness”, z czwartej płyty Annie, zatytułowanej „St Vincent”. Przy czym wszystko to St Vincent traktuje ironicznie, z przymrużeniem oka. Funk nie jest po prostu funkiem, a pop popem – to parodia gatunków. Syntezatory idą ręka w rękę z teatralnymi wokalizami („Sugarboy”), a gitary z mechanicznymi bitami, jakich nie powstydziłby się w tym wypadku autor „Let’s Dance”. Sprawia to wrażenie, jakby Annie chciała nagrać płytę metapopową, w której popowe osobowości i opowieści będą się przeglądać jak w zwierciadle kontrkultury. „Chcieliśmy zainteresowania na poziomie albumu pop”, powiedział dyrektor kreatywny i producent płyty. I tak się stało.

Jednak najbardziej poruszające są tutaj teksty Annie, traktujące paradoksalnie o sprawach poważnych, czyli lękach współczesności, o pożądaniu i samotności.

 

Annie śpiewa o tym, jak to jest być romantycznie kochaną i pożądaną („I have lost a hero, I have lost a friend, But for you, darling, I’d do it all again”), szczerze mówi o tym, że chciałaby się kochać z tą osobą, za którą tęskni, jeszcze w tym roku, i otwarcie konstruuje miłosną intrygę na poziomie poezji. W intrydze tej poczucie osamotnienia i tęsknoty rywalizują ze sobą o lepsze („I am alone like you”). To sprawia, że nie tyle cały album wydaje się być „popowy”, co postawa Annie – antygwiazdy, drwiącej z całego zestawu możliwych pytań i odpowiedzi tworzonych i tworzących się w showbiznesie, który sztucznie kreuje gwiazdy („Los Ageless”).

St Vincent potrafi podkreślić to opowiednim tłem instrumentalnym: perkusja trzaska, jakby kończył się świat, a gitary przypominają odgłosy trzęsienia ziemi. Najbardziej wpadająca w ucho pieśń to „Young Lover”, zawierająca aluzje do tabloidowego świata showbiznesu. Ta najmocniej popowa piosenka zawiera najsmutniejszy tekst o miłości, czego najmniej można by się spodziewać. Ale nie w przypadku St Vincent. Ona jest nieprzewidywalna. Społeczne obserwacje świata Ameryki oraz własne miłosne wschody i zachody słońca – to najlepsze, czym Annie może się pochwalić na tej płycie.

 

23stvincentageless-2

St Vincent, „Masseduction”, 8/10

Tylko miłość

z22469989IH,Proba--Mojej-walki-

Esej o życiu czy opowieść o przemijaniu? Pieśń o miłości czy ujęcie psychologii bohatera? Jak podejść do sześciotomowej powieści „Moja walka” Karla Ove Knausgarda, gdy się ją przenosi na teatralne deski? Z tym pytaniem zmierzył się reżyser spektaklu na podstawie gigantycznej powieści pisarza, Michał Borczuch. Odpowiedź jest niejednoznaczna, ale też nie o jednoznaczność tu chodzi, ani nawet nie o wierność książce. Chodzi o prawdę o człowieku, a z tym najlepszy reżyser może mieć problemy.

Zacznijmy od tego, że agent Knausgarda pozwolił Borczuchowi na dodanie zaledwie 7 proc. tekstu ponad to, co jest w książce. To sprawia, że wyzwanie, jakie stanęło przed reżyserem było karkołomne. Jak w czterech godzinach spektaklu streścić sześć tomów, wychodząc zarazem jednak poza niebanalną treść, za sprawą środków teatralnych?  I jak uchwycić atmosferę książki – pisarską walkę o byt? W wywiadzie dla Gazety Wyborczej Borczuch mówił: –

– Chcemy złapać ją przez mnożenie poziomów opowieści, startując od sytuacji psychologicznych, poprzez sytuacje abstrakcyjne, włączając w to materiały dokumentalne, sfabrykowane dokumenty, osobiste perspektywy aktorów, czyli tworząc jakiegoś rodzaju palimpsest. Pracujemy, nadpisując swoją opowieść na tej książce – oczywiście nie robimy tego dosłownie[…], ale teatr jako sztuka daje narzędzia, żeby dołożyć kolejne znaczenia i odskoczyć od literatury.

Reżyser zdecydował, że wybierze fragmenty z każdego tomu, pokaże życie rodziny, na scenie pojawi się Karl, jego brat, matka, żona, jej rodzice, jego przyjaciel. I tak się stało. Spektakl, który odbywał się w hali ATM Studio w Warszawie, od samego początku był skonstruowany na różnych planach materialnych i czasowych. Mamy kilku bohaterów, którzy stykają się ze sobą w mniej lub bardziej klaustrofobicznych przestrzeniach. Jest Knausgard, który po informacji o śmierci ojca, zaczyna pisać swoją biografię, jest jego brat, z którym sprząta po śmierci ojca dom, matka i kobieta, którą pokochał. Dzięki zabiegowi reżyserskiemu, jesteśmy w kilku momentach tej historii jednocześnie, towarzysząc pisarzowi naraz w różnych chwilach życia.

Jaki wybór podejmuje główny bohater? Wybiera skok w przeszłość, której chwyta się kurczowo, jak tonący brzytwy. Wciąż od nowa zastanawia się nad tokiem wydarzeń z przeszłości oraz nad jego relacjami z ludźmi. Rozmyśla o tym z perspektywy metafizycznej, jak i czysto biologicznej, związanymi z przemijaniem. Odejście ojca naznaczyło cieniem życie Knausgarda (granego przez Jana Dravnela i Sebastiana Pawlaka), ale też zmusiło go do rozważań egzystencjalnych: kim jestem, co robię/zrobiłem, dokąd zmierzam?

Pomagają mu w tym żona Linda (Agnieszka Podsiadlik/Justyna Wasilewska) i przyjaciel (Paweł Smagała). Powoli wsiąkamy w atmosferę spektaklu, którą tak świetnie udało się stworzyć Borczuchowi, a tak kapitalnie podtrzymać doskonałemu aktorsko zespołowi TR Warszawa. Tylko pozornie jest to atmosfera-nic, a postacie bez sensu potykają się o siebie. W rzeczywistości każda z tych osób rozpaczliwie stara się przedrzeć przez barierę inności tego drugiego i samych siebie w sytuacji, gdy pozostaje nam już tylko martwy świat, nieożywiona materia. Tęsknimy za prawdziwym życiem, ale co to dla nas oznacza? Fikcję – zdaje się mówić reżyser. Dobrze to pokazuje pierwsza scena, gdy chłopcy sprzątają dom po ojcu, a wszystko, z czym mają do czynienia to kupa śmierdzących szmat i brudne meble. Albo ta, w której Knausgard zakochuje się w Lindzie. Jak w tej sytuacji obudzić w sobie litość lub zrozumienie i dotrzeć do innego człowieka? Reżyser pokazuje, że czasem to niemożliwe.

 

01-BIEL4399

@TR Warszawa

Jedyne, co jest możliwe, to określenie siebie na nowo. I to się bohaterowi udaje. Wiele miejsca Borczuch pozostawia tekstowi – odczytywanym dialogom, mówionym kwestiom, a nawet próbom obśmiania ich dłużyzn (komentowanych przez samych aktorów). Pozornie słowo jest ważne, i dla głównego bohatera i dla innych postaci, bo jest przecież pisarzem. Bez słowa nie istnieją, tak się przynajmniej wydaje, sądząc choćby z dialogu między Marią Maj a Lechem Łotockim, przeciwstawionym scenie z nagraniem roześmianych, rozgadanych dzieci. Potem jednak widzimy, że słowo jest też materią nieożywioną, nie sposób nim wypełnić pustki po stracie drugiej osoby albo zapełnić uczuć, jakie mamy w stosunku do ukochanej.

Postacie mówią często w pustkę, ich słowa giną lub są jak sparodiowane. Gdzie więc szukać sensu? Tylko miłość jest w stanie nas uratować w obliczu bezradności, chaosu świata czy bezprzyczynowości. Tylko miłość wypełnia nasze życie czymś. Słowa przegrywają z miłością, nie potrafią jej sprostać, ani wyrazić wystarczająco dobrze, by oddać pełnię uczucia (co obrazuje świetna scena z nagim Dravnelem i Justyną Wasilewską w drugiej części spektaklu). Taki też jest sens twórczości Knausgarda – oddać pełnię miłości do świata, do życia, do kobiety, do mężczyzny, do tych jedynych i wyjątkowych osób w naszym życiu, o których możemy powiedzieć, jak on (tu Dravnel): „i że wiem, że zawsze będę cię kochał”.

W tym wymiarze pierwszą część sztuki można uznać za znakomitą. Udane są także momenty, w których miłosne zauroczenie idzie w parze ze zwykłymi, nużącymi czynnościami, tak, żeby pokazać stopień komplikacji uczuć Knausgarda do Lindy. Szczególnie sceny, gdy na ekranie pokazywane są jednocześnie nagrania z warsztatów na temat twórczości Norwega, stają się głównym środkiem wyrazu. Wielowątkowość i chłód wypowiedzi postaci są podobne do charakteru artystycznej wypowiedzi pisarza i jego samego, co sprawia, że zaczynamy patrzeć na jego bohatera jak na kogoś wypranego z uczuć. Doskonale pasuje to do nagrań z warsztatów i tych z roześmianymi dziećmi, a także tych ujęć, które pokazują bohaterów na ekranie grających na bieżąco.

Kłopot mam z drugą częścią, która jest już bardziej rwanym monologiem Knausgarda z samym sobą i o sobie, a to nie było zamierzeniem pisarza. Przegadane dialogi bohatera z jego przyjacielem, zastanawianie się nad tym, czy wydanie książki będzie zgodne z prawem i własnymi intencjami, czy nie, nieskończone rozmowy telefoniczne – to wszystko nuży. Teatralna bańka pryska w zderzeniu z „trzeźwymi” monologami i dłużyznami w sztuce, napięcie siada, klimat nieco rozmywa się. Ale za to ukłony za dobór scen należą się Borczuchowi i dramaturgowi Tomaszowi Śpiewakowi, bo jest tych fragmentów masa: śmierć ojca, kolejne dziewczyny, muzyka, praca, pisanie, pojawienie się dzieci, dialogi z przyjacielem, matką. Wszystkie je łączy wspomniana wyżej pasja życia pisarza: chęć pokazania całej miłości do świata oraz prawdy o sobie i o innych, jaką ta miłość narzuca. I to się reżyserowi udało.

W połączeniu z piękną muzyką (zbliżony prawie do teledysku motyw z „Wicked Games” Chrisa Isaaka powala!) i grą świateł, spektakl przekazuje prawdę o człowieku naszych czasów: miotającym się w poszukiwaniu autentyczności i łaknącym akceptacji samotniku, który jest skazany i sam się skazuje na ciągłą walkę o siebie samego. To, co dominuje przez ponad dwie godziny trwania spektaklu gaśnie w momencie, gdy na scenę wchodzi Knausgard-pisarz (druga część spektaklu). Jego pisarskie rozterki nie dźwigają sztuki wyżej, a szkoda, bo przykryło to nieco świetne wrażenie z pierwszej części. Dziękuję Borczuchowi za pokazanie Knausgarda-człowieka, żałuję, że nie udało się tak dobrze pokazać Knausgarda-pisarza.

Zachęcam do obejrzenia tego znakomitego spektaklu, bo Michał Borczuch znów pokazał w nim klasę jednego z najlepszych polskich reżyserów.

 

635402612224191734

Karl Ove Knausgard

„Moja walka”, reż. Michał Borczuch na podstawie „Min Kamp” Karla Ove Knausgarda, premiera 6 października TR Warszawa/ATM Studio. 8/10

 

zdjęcie na początku strony (spektakl): @Jacek Marczewski/Agencja Gazeta

Chodźcie tu

ZCTktkqTURBXy85MDU4MDEyMTJiNGJjMTgwZDQ4NTBlZDFhNTA1OGNkNC5qcGVnkpUDAM0BCc0Cus0BiJMFzQMgzQHC

Od prawie dwudziestu lat była twarzą i głosem takich projektów, jak Sistars (wspólnie z siostrą Natalią), Pinnawela, Rita Pax czy Archeo. Wreszcie przyszedł czas na solowy album, w którym jej ulubiona czarna muza wybrzmiewa z pełną siłą i na własny rachunek. Paulina Przybysz i jej płyta „Chodź tu”.

Wokalnie Paulina jest tu jak ów pył, który ma się na wietrze mienić z jej piosenki „Pirx” –  jest liryczna, ale i zabawna. Upodabnia się w tym trochę do Janelle Monae,  a rytmicznie do najciekawszych artystów współczesnego soulu i R&B.

Ma też wiele do powiedzenia. Słychać w słowach jej piosenek feministyczne przesłanie do wszystkich kobiet i do świata. Ale nie tylko. Śpiewa też o miłości („Drewno” – „dzisiaj czuję w brzuchu twoje tętno, chodź tu, no chodź tu”). A wychodzi jej to trochę w duchu newjazzu, trochę hip-hopu, a trochę soulful, jak w „Pirxie”, gdzie szczerze (a szczerość to słowo-klucz) śpiewa o tym, że ma wrócić do miłości człowieka, którego już raz kiedyś pokochała, i o tym, że znów mają się mieć.

Rymami wywija też tak, że nie powstydziłby się żaden amerykański raper („ja jestem Przybysz z kosmosu” w „Pirxie”). Elektronika, tłuste bity, werble stoją tu w jednym rzędzie z samplami, brzmieniami wiolonczeli, fortepianu czy odgłosami natury (za produkcję odpowiada m.in. Night Marks Electric Trio i Zamilska). To dzięki nim (i samej Przybysz) znajdziecie tu i dub i dubstep („Saliva”,„Papadamy”), jak i hip-hop („Buy me a song”), dancehall („Dzielne kobiety”), chórki soulowe w „Chokin”, fascynującą zabawę słowem i muzyką w „Pirxie”, „System” i „Dzielne kobiety” („palą się stosy zwęglonej rozkoszy”), rasowe R’n’B w „Drewno”, i niepokojące, szerokie frazowanie – „Kumoi”.

Szkoda, że w pewnym momencie płytę przełamują stylistyczne zabawy, w których piękne melodie zaczynają ginąć w gąszczu muzyki. Odważne produkcje, wspomożone soulowym wokalem, nie zyskują na tym („No Entrance”, „Chokin”).

Ale sam fakt, że Paulina zdecydowała się postawić na własne nazwisko i nagrać tak mainstreamową i udaną płytę, jest znaczący. W końcu daje się poznać jako artystka w 100 procentach wykorzystująca swoje możliwości.

maxresdefault

Paulina Przybysz, „Chodź tu”, Kayax Music, 2017, 7/10

Kulturalne salto mortale

Maslowska _ Jak przejac kontrole nad swiatem_m

@Wydawnictwo Literackie

Trochę późno zabrałam się za nową Masłowską, ale to wszystko przez początek wakacji: okazuje się, że wypoczynek strasznie męczy. Jak się okazuje, w tym czasie Masłowska wykonała salto mortale w głębinach naszej popkultury, i to w iście mistrzowskim stylu.

Książka zatytułowana „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” to już drugi Masłowskiej tom, w całości złożony z felietonów, jakie autorka pisała od kilku lat dla strony dwutygodnik.com. Dla nas bada rewiry świata porzuconego na marginesach popkultury. Ze skrawków i wycinków kultury niskiej, śmieciowej albo wręcz zapomnianej buduje jej całkiem zręczny pomnik, nie zapominając o sobie – narratorze tego śmietnika. Udaje jej się ukuć spójną historię o własnych uprzedzeniach i widzeniu tego świata, bez tracenia (ani na minutę) wrodzonego poczucia humoru i co cenniejsze – poczucia obciachu. Taplając się w tym śmietnikowisku kultury zawsze zauważa coś, czego być może postronny obserwator by nie zauważył (lub coś, co ktoś przepatrzył).

z21771026Q,Zabrano-mi-ojczyzne--Przechwycono-jej-symbole--fla

Dorota Masłowska

Obiera sobie za cel pozornie łatwe, zastygłe już w czasie i na małym ekranie legendy, miejsca, ludzi: serial „W labiryncie”, „Big Brothera”, Magdę Gessler, program „Azja Express”, discopolo, zespół Bajm, film „Szamanka”, serial „Dynastia”… Ale przede wszystkim podsłuchuje: ludzi, zdarzenia, ruch uliczny, strzępy rozmów w autobusach, dając nam celną obserwację nas samych, biednych, upozorowanych na uładzonych, „ą-ę” konsumentów tego ścieku popkultury. A słuch Masłowska-pisarka i wokalistka ma świetny. Doskonałe obserwacje natury psychologicznej wykwitają tu jak kwiat szkarłatny na bagnie, opisywanym przez nią z lubością. Czyta się to leciutko, z podziwem dla umiejętności językowych Masłowskiej, która przy całej tej lekkości nie rezygnuje z brawury intelektualnej. Zaskakuje przy tym śmiesznymi metaforami, co nie znaczy, że my wyłącznie rechoczemy: to czasem śmiech przez łzy. I żeby nie było, że Masłowska obwieszcza śmierć popkultury – wręcz przeciwnie, to, że się dobrze bawi, pisząc o niej, świadczy o tym, że ma się ona świetnie.

Czego jeszcze nie wiemy, czego byśmy się  nie mogli dowiedzieć o ostatnich trzydziestu latach życia w Polsce od Masłowskiej? Pisarka jest dzieckiem lat 90. i je głównie opisuje, ale także z zapierającą dech w piersiach dezynwolturą tłumaczy fenomeny popkultury lat ostatnich, wkładając na nie zielony garnitur prezesa PSL-u, Pawlaka, czy wnioski społeczno-polityczne. Pokazuje, że myśmy się tak naprawdę na przełomie tysiącleci i dekad wcale nie zmienili. Że politycznie parliśmy do przodu, a jako społeczeństwo przebieraliśmy się w odświętne ciuchy, ale gdzieś tam w nas wciąż została ta przaśna kultura, której się trochę wstydzimy, a trochę za nią tęsknimy. Ona się z nami zrosła, jak huba z dębem, i nic się na to nie da poradzić.

 

27116_c

kadr z filmu „Szamanka” Andrzeja Żuławskiego

Aż żal, że w takiej książce zabrakło historii na miarę tej z debiutu, jakiegoś zdrowego romansu, który pozwalałby nam trochę przełamać śmietnik romantycznym salonem. Na przykład takiego, w którym pewna dziewczyna wie, że będzie tylko z mężczyzną, którego pokochała i miała go mieć. I że jeszcze będą mogli się znów zobaczyć. Nawet gdyby u Masłowskiej, jak to u niej, historia ta wybrzmiała kampowo albo egzystencjalnie, to i tak byłaby dobrym epilogiem dla tej książki. A dlaczego ta książka, czyli ten zbiór felietonów jest tak dobry? Bo Masłowska już wie, że nic jej nie ogranicza: ani język, ani estetyka, ani target, czyli czytelnik. Jest ona zjawiskiem osobnym, z czego zdaje sobie sprawę doskonale, dlatego zalecam Państwu serdecznie czytać ten tom i jeszcze raz czytać.

Idealne miejsce na imprezę

 

Lorde_Constanza_15_(cropped)

Lorde

Oto ukazują się kolejne piosenki z nowej płyty „Melodrama” Lorde. Były już „Liability”, „Green Light”, „Perfect Places”. Właśnie opublikowała kolejną, zatytułowaną „Sober”, w której główną rolę gra syntezator. Ten styl dance jest bardzo mocnym wyznacznikiem utworu i całej płyty, ciekawe, jak zabrzmi na festiwalowych scenach.

 

Podoba mi się ten utwór, bo muzycznie jest w stylu dawnej Lorde – zawadiackiej i pod prąd. Tekst jednak jest już dojrzalszy niż w piosenkach na pierwszej płycie. Opowiada o królu i królowej nocy. „It’s time we danced with the truth” – śpiewa Lorde.  Czas spojrzeć prawdzie w oczy. Lorde pisze o tym utworze, że był dla niej tak ważny, ponieważ czuła, że to pop, jakiego wcześniej nie słyszała – ta perkusja i to dziwne synkopowanie głosem. „Myślę, że wyraziliśmy emocje jasno – są tu i triumf młodości, i potrzeba zaimponowania komuś, a potem wstyd.”

Trochę tęsknię za tamtą dawną szczeniacką Lorde. Ale z drugiej strony może na nowej płycie znajdą się takie doroślejsze piosenki, jak o tym, że można kochać jeszcze raz kogoś, kogo się kiedyś miało mieć, ale się nie udało – trochę jak na „Green Light”, podbitym szybkim, mocnym pulsem?

 

Nie inaczej jest w „Perfect Places”, którą The Rollingstone nazwał egzystencjalnym hymnem imprez i wyraził się pochwalnie o nim. Lorde, już w ciemniejszej tonacji, śpiewa tu o dramatach imprezujących nastolatków, dochodząc do wniosku, że doświadczenia, związane z narkotykami i piciem na imprezach mogą prowadzić na manowce, chociaż na początku budzą euforię.

Premiera płyty 16 czerwca. Dwa tygodnie po niej Lorde zawita pierwszy raz do Polski, da koncert na Open’erze.

Rzeczy, które muszę mieć

… albo już mam. Dziś napiszę o samych dobrych tytułach, które zgromadziłam przy swoim łóżku do czytania, albo do słuchania, albo o takich, które jeszcze czekają na swoją kolej.

PerfumeGenius_SlipAway_thumbnail_munuir

 „No Shape”, Perfume Genius.

Czwarta płyta mojego ulubieńca, Mike’a Hadreasa, nagrywającego pod pseudonimem Perfume Genius. Nie dajcie się oszukać cieniutkiemu głosikowi diwy, na jaką Mike się niewątpliwie kreuje. Tak, tak – jest diwą środowisk odmieńców, osób homo- i transseksualnych, innych, tak jak dawno temu Antony. Tylko że ten album pokazuje, że Hadreas jest już także, a może przede wszystkim jednym z najważniejszych artystów światowej sceny alternatywnej. Szczerość i intymność zarazem, połączenie instrumentów żywych i elektroniki, instrumentacja jak z opery, alt-popowy sznyt i indiepopowa „piosenkowość” tej płyty każe go zaliczyć do panteonu. I jeszcze te teksty, w których Mike śpiewa, niejako w hołdzie partnerowi, że ma go mieć tylko ten mężczyzna, którego kiedyś pokochał, tylko ten, a nie inny – cud! „I’m here” (Tu jestem), śpiewa Mike w ostatnim utworze, „how weird” (jak dziwnie). I dziwnie i urzekająco o miłości.

„Die 4You”, Perfume Genius

GEN ukryta historia copy

„Gen”.  Siddhartha Mukherjee. Zdumiewająca powieść o historii genu.

Laureat Nagrody Pulitzera za „Cesarza wszech chorób” od dawna interesował się tym, co otrzymaliśmy w spadku od naszych praprapradziadów. Czemu będąc tak podobnymi, tak bardzo się różnimy? I dlaczego dziedziczymy zarówno te dobre, jak i te złe geny, które są odpowiedzialne za powstawanie strasznych, nieuleczalnych chorób? Ciekawostka, że termin genetyka wymyślono późno, dopiero w XIX w. (poch. od genesis, gr.). A potem świat odkrył możliwości eugeniki i manipulowanie ludzkimi genami. To przejście sprawiło, że genetyką zainteresowano się nie tylko w świecie nauki. Dziś to naukowców interesuje jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy charakter, a nas – kto oraz w jaki sposób może podejmować próby ich zmiany. Mukherjee w fascynujący sposób pokazuje rozwój i perspektywy jednej z najniebezpieczniejszych idei w dziejach. Koniecznie.

2364aa06fc

„Oto jestem”, Jonathan Safran Foer

Blisko 800 stron o powolnej erozji wartości i stanie rozpadu nakręciło we mnie nihilistkę. To książka o tym, że nie ma dwóch takich samych zdarzeń, a to co jest, nie może trwać w nieskończoność. Bardzo lubię Foera, który od debiutu funkcjonował jako cud amerykańskiej literatury. Teraz, po dziesięcioletniej przerwie, powraca ze znakomitym „Oto jestem” – zapisem zmagań pewnej rodziny z własną żydowskością, a głównego bohatera z własną moralnością. Jak na Foera przystało powieść zmierza ku upadkowi, jest notatnikiem śmierci – związku, uczuć, polityki. Nikt tu nikogo po głowie nie gładzi: upadek i zamieranie są stuprocentowo pewne, a zarazem, niby jako nagrodę pocieszenia, czytelnik dostaje piękną opowieść o domu, o żydowskości i lamencie nad jej śmiercią. Foer to zdecydowanie ktoś, kogo chciałabym spotkać osobiście.

542153c3c1194

 „Our Town” Paula i Karol.

Czwarta plyta folkpopowego duetu Kanadyjki i Polaka, Pauli Bialski i Karola Strzemiecznego przynosi ze sobą zwrot w stylistyce. Może nie radykalny, ale brak tu już piosenek takich jak te z debiutanckiego albumu „Overshare”. Album przynosi powiew elektroniki i dance’u. Pełen eklektyzm. Zespół zamienił też nieco instrumentów akustycznych na syntezatory, a np. perskusję na gitarę basową, co przyniosło zmianę brzmienia z folkowego na popowy. Śpiewają o swoich trudnych momentach ostatnich czterech lat, o byciu w poważnym związku i relacjach z bliskimi osobami. Jest też polityka, ale naokoło – na singlowym „Our Town” duet śpiewa o potrzebie zmierzenia się z napięciami społecznymi i naszym nastawieniu do nich. Każda ich kolejna płyta do tej pory była więcej niż udana. Nie inaczej jest tym razem.

„Our town”, Paula i Karol

LStadt_1

„L.Story” L.Stadt.

Czwarta płyta łódzkiego zespołu urzeka. Po prostu. Ci ludzie długo dochodzili do tego, żeby nagrać właśnie taki album – poetycki, pełen skrytych metafor i intymnych wyznań, a zarazem mocny i bogaty w różne brzmienia. Jest i alt rock (choć nie na pierwszym planie), jest mocny akcent elektroniczny, a nawet syntezatorowy („Halo”, „Most”), jest poezja („”Gdybym”) i oczywiście słynne już „Oczy kamienic” – singel, w którym melodia (czy raczej narracja) wpleciona jest w proste tło gitarowe. Bardzo.

„Oczy kamienic”, L.Stadt

Breyten Breytenbach

„Cały czas”, Breyten Breytenbach.

Książka, którą chciałabym bardzo przeczytać, ponieważ jej autorem jest tegoroczny laureat Nagrody im. Herberta, Breyten Breytenbach, a książka ukazała się w polskim tłumaczeniu w 1980 r. Breytenbach jest pisarzem i malarzem, był więźniem politycznym (siedział przez 7 lat w więzieniu w RPA). Pisze w języku afrikaans (przede wszystkim poezję) oraz angielskim (głównie prozę). Jako malarza inspiruje go twórczość Boscha i Goi, wystawiał w wielu galeriach europejskich. Sztuka pisarska łączy się u niego bardzo wyraźnie z malarską. Sam Breytenbach w wywiadach podkreśla, że tym co go uratowało w więzieniu w RPA, wcale nie były wiersze i zastanawianie się, jak przechytrzyć cenzurę (rozmowa z Mileną Rachid Chehab dla „Gazety Wyborczej”). – Żadna poezja, tylko miłość – powiedział Breytenbach.

591d72c665c64

Płyta „nowOsiecka”. Usłyszymy na niej m.in. Monikę Brodkę, Piotra Roguckiego, Krzysztofa Zalewskiego, The Dumplings czy Natalię Przybysz. Ale nie będzie to standardowa płyta z utworami Osieckiej w ujęciu różnych artystów. To będą całkiem nowe aranżacje, a co za tym idzie na nowo zabrzmią w nich znane nam już głosy. Ten album będzie wyróżniać nastawienie wokalistów do kanonu Osieckiej – zupełnie inne, świeże, nowe. W duże mierze po prostu zainspirowane utworami poetki, co otworzyło furtkę artystom z całkiem innej niż piosenkowa półki. Z tym zastrzeżeniem warto pędzić do sklepu po płytę, żeby przekonać się, czy rezultat jest taki, jak zapowiadany.

404c52c59053528daa0e21808f9bf0fb,e_0iy0

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”

Po głośnym „Jak przestałem kochać design” Marcin Wicha wybrał się w osobistą wycieczkę na zupełnie poważny temat. W tej pięknej książce wspomina swoją mamę i wszystko, co się działo z nią przed i po jej śmierci. Jak to czyni? W dość niepopularny w polskiej literaturze sposób, czyli inwentaryzując rzeczy pozostawione przez matkę. Dotyka ich, opowiada, wspomina. Nie daje się rozpaczy ani pretensjonalnym zawodzeniom. Gdzieś między rzeczowością inwentarysty, a czułością opuszczonego syna plasuje się ta rzadka w swej szlachetności książka o wielkim braku. Braku człowieka.

  

Pijany funk

thundercat-main

Kiedy wszyscy zastanawiają się nad line-upem Coachelli, ja postanawiam powęszyć wśród zagranicznych albumów ulubionych wykonawców, którzy znaleźli się wśród wyszukanego gwiazdozbioru festiwalowego. Kimś takim jest Thundercat, który w tym roku, razem z Michaelem McDonaldem, zawojował scenę Coachelli.

O Thundercatcie pisałam blisko dwa lata temu, przy okazji premiery jego drugiego albumu „The Beyond/Where The Giants Roam”.  Basista współpracujący blisko z Flying Lotusem i Kamasim Washingtonem nagrał wówczas dość smutną, uduchowioną płytę, zainspirowaną pożegnaniem z przyjacielem:

 

Nowy album, zatytułowany „Drunk” jest zupełnie inny. To faktycznie, zgodnie z tytułem taka pijana wyprawa w świat dźwięków, emocji, doznań. Bardzo różnorodna i aż kipiąca od inspiracji  – styl funky lat 70., R’nB, flower-power lat 60, mięsistego fusion, i hip-hopu – i społecznych komentarzy, włączając w to te o czarnych i Ameryce czarnych ludzi.

 

 

Muszę przyznać, że to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. „Drunk” słucha się przedziwnie lekko – 23 ścieżki mkną szybko, mimo dużego zróżnicowania materiału, może dlatego, że stapiają się melodycznie i dramaturgicznie w jedną historię. Nad tym wszystkim góruje głos Thundercata, spajający opowieści o muzyce, dyskryminacji, piciu w barach, narkotykach i miłosnej przygodzie, którą ma powtórzyć i jeszcze jeden raz ją przeżyć. To daje nam w rezultacie taki koncept album przy współudziale najznakomitszych gwiazd jego pokolenia (w „Walk On By” wystąpił Kendrick Lamar, w „The Turn Down” – Pharell Williams). Thundercat funduje nam tu cały kołowrót nastrojów, od zabawy po zadumę. Kapitalny album, który można polecić każdemu i do którego chce się wracać.

 

Arka miłości

OC0guCZ

Nowy album londyńskiego mistrza dream- i noise popu, Arki, to arcydzieło. Płyta zatytułowana „Arca” dopiero się ukazała, a już wzbudza emocje, i nie dziwię się. Arca, czyli Alejandro Ghersi, wywodzi się z międzynarodowej sceny DJ-skiej, która swoje korzenie miała w Wenezueli. Tam Arca, Wenezuelczyk z pochodzenia, zaczynał grać swoje romantyczne sety, rozpięte, jak pajęczyna, na osnowie z elektroniki i wokaliz. Tutaj utwór „Piel” z nowego albumu:

Na nowej płycie wraca do dawnych lat, ale łączy je, na zasadzie – piękno poprzez kontrast – z elektronicznym tłem i na nowo odkrytym głosem. Piosenki są z jednej strony zachowawcze, typowe, brzmią jak kołysanki. Z drugiej strony, trudno o bardziej eksperymentalne i rozwalające bariery gatunku rozwiązania. Słyszymy tu organy, klasyczne instrumenty, jak smyczki czy fortepiany, które sąsiadują z najbardziej sztucznymi efektami, jakie można wymyślić. Rytm jest dyskretnie połamany w niewielu miejscach, ale tak, że ciarki przechodzą. To wszystko podbite jest głosem Alejandro, niesamowitym, rejestrującym każdy szloch czy westchnienie wydobywające się z ust właściciela. Alejandro steruje nim, jak chce, jak mu serce podpowiada, nie ma w tym nic wykoncypowanego ani zaplanowanego. Wpływ na to na pewno miał fakt, że Arca ma klasyczne wykształcenie muzyczne, co szczególnie słychać w jego własnej muzyce (ech, ci romantycy!):

Anoche”, Arca

Ale głos tutaj to nie tylko  narzędzie do przetwarzania i ogłaszania światu jego muzyki – to całe laboratorium emocji, ekspresji i archiwum jego artystycznych uniesień z całego życia. Są momenty, w których sopran Alejandro celowo „skrobie” po szybie, wywołując zgrzyty, ale są i takie, w których sięga chmur i to są niebiańskie chwile.

Osobną sprawą są teksty. Arca śpiewa o miłości, tęsknocie, pożądaniu, jakby szedł na wojnę. Zresztą i miłość jest u niego jak jedna wielka rana, odniesiona podczas tej wojny, którą próbuje zaleczyć. W piosenkach, które raz brzmią jak wezwanie do modlitwy, innym razem jak inkantacja, a za moment jak dobry kawałek popu („Desafio”) sprawdza się to idealnie, bo jest tyleż nieprzewidywalne, co wzniosłe. Przypomina mi w nich Federico Garcię Lorcę, którego przedwojenne sonety podobnie jak Arki, też sławią miłość tajemniczą, inną, nieznaną. W „Anoche” Arca śpiewa (tłum. z hiszpańskiego):

„I dreamed  of you last night

Your figure and your arms

I missed you last night

Although I have not met you yet

/Marzyłem o tobie ostatniej nocy,

o twoim ciele i ramionach,

tęskniłem za tobą ostatniej nocy,

chociaż jeszcze cię nie spotkałem/

A Federico Garcia Lorca w Sonecie gongoryjskim pisze:

Ślę ci gołąbka z Turii, jest mały i lekki,

ma słodkie oczka, pióra białości ma lśniącej

przerzuć go na laur grecki, poddaj grze łączącej,

z ogniem miłości mojej, co wolny, a wielki,

ptaszka niewinna cnota, szyi puszek miękki,

w podwójnym miąższu jej piany gorącej

drżeniem szronu, perły i mgły gęstniejącej,

podkreśla brak ust twoich i ciebie brak ciężki

Pogładźże dłonią tę biel niewinności,

a wnet zobaczysz, jaką śnieżystą melodię

on sypał będzie w płatkach po twojej piękności.

Przez noc i przez dzień cały, zawsze serce moje

trwające w mrocznym więzieniu miłości

płacze za tobą, łzami karmiąc melancholię.”

Wiosna, ach to Ty!

Karl_Ove_Knausgård

Tym razem Karl Ove Knausgård nie zadziwia ani nie zaskakuje. Co nie znaczy, że przynudza, broń Boże. Wręcz przeciwnie. Epistolarna literatura, pokawałkowana na cztery części, poświęcona nowo narodzonej córce pisarza, to w wiosennej odsłonie nadal czysta miłość ojca do córki i do świata. I w dodatku czyta się ją jak dobrą powieść obyczajową.

W „Mojej walce” Knausgårdowi chodziło o czyste emocje, w „Wiośnie” chodzi o relacje. Tym, którzy kaprysili po ukazaniu się pierwszego tomu cyklu, „Jesieni”, serdecznie polecam „Wiosnę”. To już nie są oderwane od siebie historie, tylko opis jednego dnia z życia rodziny, od wschodu do zachodu słońca. Knausgård ukrył w nim całe piękno dojrzewania do miłości i do rodzicielstwa, łącznie z ich ciemną stroną. Poprzednie zarzuty o banalność tej prozy, formułowane przy okazji premiery poprzednich tomów, „Jesieni” i „Zimy”, w tym kontekście wydają mi się niezrozumiałe.

Jest to po prostu inna proza niż „Moja walka”, mniej gniewna, bardziej intymna, taka, w której emocje są ukryte w maksymalnie zobiektywizowanych obserwacjach pisarza. Prawdziwa głębia uczuć kryje się tu w najprostszych czynnościach – rozmowie z ukochaną osobą czy porannej rutynie. Knausgård krok po kroku odkrywa przed nami świat swoich emocji, delikatnie wyważając ich siłę, dzięki czemu nie czujemy się nimi tak przytłoczeni, jak miało to miejsce w „Mojej walce”.

Podoba mi się też poetycki sposób, w jaki Knausgård tłumaczy świat swojej trzymiesięcznej córce: „[…] Gdy słońce wisiało po zachodniej stronie nieba, o intensywniejszej barwie niż kiedykolwiek wcześniej tego dnia, pomarańczowej z delikatnym czerwonawym odcieniem, wiatr zupełnie ucichł.

Słucham tych fraz (poleca się słuchać raczej niż czytać to czyste piękno), piję kawę na ławce, jak Knausgård, i myślę sobie: wiosno, cieszę się, że jeszcze się może kiedyś zobaczymy.

Angielska muzyka, polska miłość

z14478858qraphael-roginski 

Raphael Rogiński, gitarzysta

Nowy album Raphaela Rogińskiego, tym razem poświęcony barokowemu kompozytorowi Henry’emu Purcellowi, to nie tylko dowód na to, że muzyka dawna w każdej postaci fascynuje wielu muzyków. Jest to płyta tak niedoskonale doskonała, że wciąż muszę do niej wracać. Uwiera mnie jej delikatność i zwiewność, ale jej ulegam każdego dnia na nowo. Przyciąga mnie jej smutek i obietnica czegoś niedopowiedzianego, wciąga jej mrok i żałość wyśpiewanych przez Olgę Mysłowską motywów. To teraz mój ukochany album.

Intymna – tak nazywa swój związek z muzyką znad Tamizy Raphael. W wywiadach tłumaczy, że odnajduje wciąż te same rzeczy w muzyce Dead Can Dance i Joy Division, Berta Janscha i Led Zeppelin, PJ Harvey i Traffic, ale też i Henry’ego Purcella i Johna Dowlanda i Williama Byrda. Zapewne wzięło to swój początek w jego zafascynowaniu latami 60., ale nie tylko. „Brzmienie” angielskiej poezji i muzyki jest podobne, słowa i muzyka prowadzą nas gdzieś między mroczne bagna, leśne ostępy i neolityczne kurhany. Słusznie zauważa Rogiński, że współczesnym Anglikom to brzmienie może być obce, ale nie szkodzi, bo kulturowa ciągłość zostaje w nim jakoś przedziwnie zachowana, m.in. dzięki takim właśnie nagraniom, jak to – „Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski)”.

Co różni ten album z muzyką Purcella od innych? Współczesne podejście wykonawców do barokowych melodii. W przeciwieństwie do klasycznych, ortodoksyjnych nagrań nie chodzi w nim w ogóle o cyzelowanie, pieszczenie fraz czy wyrafinowane techniki gry czy śpiewu. Chodzi za to o oddanie zwyczajnych, ludzkich, głęboko skrytych emocji w bardzo indywidualny sposób. Miłość, żal, tęsknota konkretyzują się tu w jedną lejącą się rzekę współbrzmień („Music for a While”). Odległy i zdystansowany, mantryczny śpiew Olgi Mysłowskiej tworzy piękny kontrapunkt do gitary Raphaela, a klawisze, na których zagrał Sebastian Witkowski, dodają tej muzyce gotyckiego mroku. Purcell przetransponowany na gotycko-współczesny teren ma głęboki sens. Jest nim wydobywanie na wierzch i odkurzanie uczuć, które wcale nie są dziś czymś tak bardzo innym niż były kiedyś. Tylko my zapomnieliśmy je naprawdę przeżywać i o nich mówić prawdziwie i szczerze. Jak mówi Rogiński – dziś są one spłaszczone, a za czasów Purcella były owiane mgłą cudów i magii, pożądania i tęsknoty. To myśmy zrobili z nich produkty spożywcze, a Purcell i jemu współcześni pojmowali je naturalnie, takimi, jakimi naprawdę są.

ar-160709436

Olga Mysłowska, wokalistka

Dlatego dźwięki gitary Rogińskiego brzmią tutaj jak próba przywrócenia magii tej muzyce. Bardzo udana próba. Piętnaście „kawałków”, od pavany, przez menuety, arie, po sarabandy, wcale się nie dłuży, wręcz przeciwnie. Każdy z kolejnych utworów wciąga głębiej w świat dekadenckich przeżyć miłosnych mistrza znad Tamizy. Całość dzielą trzy pavany Alfonso Ferrabosco, jedna zaczyna cykl, druga dzieli go w połowie, trzecia kończy. Są tutaj oczywiście i „Lament Dydony” i „What a Sad Fate” i „Charon the Peaceful Shade Invites”. Bardzo ciekawie brzmią te z nich, zaśpiewane przez bardzo utalentowaną wokalistkę Olgę Mysłowską (dawniej Polpo Motel), którą interesują wszelkie projekty scalające śpiew barokowy i muzykę współczesną, np. elektronikę. Na pewno jest to jedna z najważniejszych płyt wydanych w tym roku, zaraz zresztą po nagranym przez Rogińskiego i Genowefę Lenarcik projekcie Żywizna, będącym hołdem dla kurpiowszczyzny, „Zaświeć, Niesiącku…”. O, na marginesie – na albumie z Lenarcik też śpiewa się i gra dużo o miłości absolutnej. Chapeau bas, Raphaelu!

„Raphael Rogiński plays Henry Purcell (feat. Olga Mysłowska & Sebastian Witkowski)”, wyd. Bołt Records, 2017.

Człowiek, który wrócił do gwiazd

gareth_evans_david_bowie

David Bowie /fot.: Gavine Evans/

Jeśli się kiedyś zastanawialiście, jaki był największy i najbardziej wpływowy artysta XX w., to odpowiedź brzmi: David Bowie. Piszę to, nie tylko zainspirowana niedawno wyemitowanym filmem BBC pt. „David Bowie – The Five Years”, pokazującym pięć najważniejszych lat kariery artysty. BBC zamówiło dokument na pierwszą rocznicę śmierci Bowiego – 10 stycznia 2017 roku. Piszę to zainspirowana także pośmiertną EP-ką, z której właśnie dostajemy utwór i klip (to ważne) zatytułowany „No Plan”. Bowie śpiewa w nim słowa, które brzmią niczym memento: „Tutaj, nie ma muzyki tu, jestem zagubiony w strumieniach dźwięków. Tutaj, czy jestem nigdzie teraz? Bez planu. Gdziekolwiek pójdę, jestem właśnie gdzieś, właśnie tam”

Here, there’s no music here
I’m lost in streams of sound

Here, am I nowhere now?
No plan
Wherever I may go
Just where, just there
I am

Nic dziwnego, że pojawieniu się tych nowych utworów towarzyszą jakieś mistyczne skojarzenia fanów: gdziekolwiek jest teraz Bowie, musi pisać nadal piękną muzykę.

Żadnemu współczesnemu artyście nie udała się ta sztuka: być totalnym outsiderem, a zarazem tworzyć muzykę, która trafiała do serc i umysłów ludzi na całym świecie, czyli popularną. Nie chodzi już nawet o liczbę albumów czy kreatywność, chociaż przecież wydał ponad 20 płyt. Od „Hunky Dory”, przez „Space Oddity” (z wielkim, tytułowym numerem, musiała jednak trochę poczekać na swój sukces w USA, zbieżny z misją Apollo), „Ziggy Stardust” (tym razem to Anglicy potrzebowali jakiejś odtrutki na napierający konserwatyzm), przez etap „chudego białego księcia” (ilości zażywanej przez Davida kokainy w „Station to Station” zbiegły się z wojną z menedżerami Bowiego) przez piosenkę „Fame”, która dała mu prawdziwą sławę w USA (inni spoczęliby na laurach czyli na soulowo-funkowym brzmieniu tej pieśni, które Stany pokochały – inni, ale nie on) po „The Man Who Fell To Earth” – romantyczną historię miłosną, jak sam ją opisywał, berlińsko-amerykańskie lata z Iggym Poppem, któremu pomógł rozkręcić karierę („Nie był osobą, która by zmarnowała choćby kawałek muzyki” – wspomina z rozrzewnieniem berliński okres Pop), czas Pig Machine, wreszcie „The Next Day” i „Blackstar”.

iggy_david

Iggy Pop i David Bowie z okresu „Lust For Life”, płyty zrobionej dzięki i przy wsparciu Bowiego

Wszystko to brzmi imponująco, ale wciąż nie oddaje tego, jaki był, jak pracował, czym był jako performer (tak się określał), wykonawca, odtwórca wielu ról, które sobie stworzył na potrzeby sceniczne. I tego, dlaczego dzieciaki, a potem i dorośli, latały za nim z koncertów na koncert z rudymi grzywami, potem w srebrnych kurtach kosmicznych, potem w garniturach i kapeluszach. Jeden z bohaterów filmu o Bowiem mówi: „Był uroczy, wyrazisty, inteligentny, nie przytłaczał osobowością. Ale tak naprawdę tylko garstka ludzi wiedziała, jaki był naprawdę”. Jest to tak samo trudno uchwytne jak to, że we wszystkim był zawsze o krok do przodu.

Był pierwszym artystą, który na serio zaprzęgł komputery do piosenek i zainteresował się internetem (przypomnę jego wypowiedzi o Napsterze, piractwie i wielkich wytwórniach), pierwszym, który na serio zainwestował w biznes muzyczny, stając się swoim własnym menedżerem, pierwszym, który wypuścił na rynek własne obligacje (1997 r.), pierwszym, który utwierdzał co kilka lat swoją reputację wizjonera, sięgającego daleko poza muzykę.

Nigdy nie odcinał kuponów od swojej sławy, zawsze słuchał młodych zespołów i potrafił bez lęku angażować się do projektów, co do których nikt nie miał pewności, czy wypalą. Tylnymi drzwiami wprowadzał do świata każdą z kolejnych epok muzycznych, na które miał wpływ: cóż znaczyłyby psychodeliczne lata 70. bez Ziggy’ego Stardusta i Major Toma – alter ego Davida i zarazem bohaterów jego piosenek?

David Bowie w „Space Oddity”

A zarazem był facetem, który – prócz występować – uwielbiał całe dnie spędzać po prostu na pisaniu piosenek, bo był w tym genialny. Czy to była jego druga twarz? A nawet inna strona osobowości? Możliwe. Przecież dla wielu wówczas był człowiekiem, który spadł na ziemię i przyjaźnił się z kosmitami. Sam do późnej młodości opowiadał o tym, że widział gdzieś, kiedyś statki kosmiczne. „Starman” (człowiek z gwiazd) trzymał się mocno swojej wersji siebie. Paradoksalnie nigdy nie pozwalał też, żeby muzyka, praca w jakikolwiek sposób „weszła” mu na psychikę. Był w tym konsekwentny.

 

life_on_mars

David w „Life On Mars?”

Gdy teraz o tym myślę, nie wydaje mi się dziwne wcale, że tekst „No Plan” to subtelna aluzja do piosenki „Starman” z płyty „Ziggy Stardust”. To przypomniało mi o fragmencie innego filmu, „David Bowie: The Man Who Changed The World” Soni Anderson, w którym jeden z dziennikarzy analizuje inne teksty Bowiego, udowadniając nie tylko, że miał niezwykłą łatwość do pisania odrealnionych lub apokaliptycznych poetyckich tekstów, ale też, że były to teksty prorocze, śmieszne, uniwersalne, bywały do bólu prawdziwe i zawsze literacko doskonałe.

„Potrafił je pisać spod palca” – powiedział dziennikarz. Jak ten fragment „Life On Mars?”, gdzie Bowie kreśli wizję imperialistycznej Ameryki i milionowej szarej masy (myszy) zamierzającej się na „najświętsze” angielskie wartości (w rzeczywistości piosenka miała być satyrą na „My Way”, przebój Franka Sinatry):

 

See the mice in their million hordes
From Ibiza to the Norfolk Broads
Rule Britannia is out of bounds
To my mother, my dog, and clowns

 

Jeśli ktoś chce zobaczyć film o najważniejszych pięciu latach w karierze Bowiego (datowanych między kilkoma dekadami), to może to uczynić pod tym linkiem:

David Bowie – The Five Years

Wypowiadają się tam (z gitarami w rękach) wszyscy jego najważniejsi współpracownicy, co daje miłe poczucie, że obcujemy z odtwarzaniem legendy na żywo. A raczej dekonstruowaniem jej i tworzeniem na nowo. Bardzo fajna przygoda.

A o innych ostatnich utworach Bowiego pisałam m.in. tu:

Łazarz Bowie

Wszystko, co najważniejsze

image

Justin Vernon

Ten rok upłynął tak szybko, że nie zdołałam zarejestrować wszystkiego w muzyce, co dla mnie ważne. Po krótkim zastanowieniu wybrałam sobie jednak kilka płyt, z tego i zeszłego roku, których chciałabym słuchać częściej, i takich, których styl i brzmienie są mi szczególnie bliskie. Oto one:

Bon Iver, „22, A Million”.

Krytycy narzekają, że Justin Vernon wykonał krok w tył od czasu „For Emma, Forever Ago”. Nic bardziej mylnego. Korzystając z różnych cudów brzmieniowych folkatroniki i własnych, świetnych pomysłów na kompozycje, stworzył krótki, intymny album o rozpoznawalnym języku. Cała, dość różnorodna płyta dobrze oddaje też podejście Vernona do bycia za pan brat z publicznością: sławę znosi jako tako, niemal pod przymusem, a kluczowa jest dla niego właściwie treść i brzmienie własnych piosenek. Album do odsłuchania tu:

 

Frank Ocean „Blonde”.

Jest to tak fantastyczna rzecz, że jej pojawienie się momentalnie odesłało do narożnika całe rapersko-soulowe towarzystwo zza oceanu. Frank ma w tym roku ostrą konkurencję w postaci Tylera The Creatora czy J. Cole’a (jego płyta „4Your Eyes Only” ukaże się dopiero za kilka dni). Ale w zasadzie żadna z tych płyt nie da się porównać z „Blonde”, bardzo szczerym, świetnym muzycznie albumem (zaraz po nim Frank wydał płytę wizualną zatytułowaną  „Endless”)Słuchając „Siegfrieda” z „Blonde” ma się wrażenie, jakby tekst i wokal pisane i śpiewane były osobno, a podkład i basy osobno. Idzie to w dwóch różnych kierunkach, a jednak razem. Niesamowite nagranie, które jasno pokazuje, jak długą drogę pokonał Frank Ocean w ciągu zaledwie 3-4 lat od czasu wydania poprzedniego albumu „Channel ORANGE”: od chłopaka z przedmieścia, geniusza hip hopu, R&B i neosoulu, który ma koncie sporo eklektycznych przebojów do dojrzałego artysty.

„Nikes” z  albumu „Blonde”:

 

Tu dla porównania Frank Ocean sprzed 4 lat w programie Saturday Night Live:

 

Ten Typ Mes „Ała”:

O Piotrze Szmidcie czyli Ten Typ Mesie napisano już wiele poematów po wydaniu tego albumu. Dodam więc tylko, że najlepszy polski raper, prócz tego, że w swoich tekstach dorósł i jest zaangażowanym publicystą, to potrafi do tego pisać i śpiewać o samym sobie samym i swoich problemach tak, jak niewielu tekściarzy w kraju. Na przykład tu:

Póki nikt nie sprawia, ze sie śmiejesz,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz, tak jak on,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz,
Nikt nie sprawia, że się śmiejesz, tak, jak ona

Ciebie mogę słuchać godzinami,
Wiem, to miłe, nie dziękuj.

 

 

A muzyka? Intrygujący splot elektroniki, lekko jazzujących brzmień, trapu, żywych instrumentów (nowa zajawka Ten Typ Mesa), ciekawych beatów i oldschoolowych klawiszy. Wszystko w kontrze do każdego materiału rapowego, jaki słyszeliście w Polsce. Jak tu:

 

Na sam koniec – duuużo stylistycznego eklektyzmu, czyli neofolk w wykonie najlepszego polskiego gitarzysty Raphaela Rogińskiego i śpiewaczki kurpiowskiej Genowefy Lenarcik w projekcie Żywizna na płycie „Zaświeć niesiącku”, a także wspólny album Adama Struga i  kwartetu grającego muzykę współczesną Kwadrofonik pt. „Requiem ludowe” (ukazał się w kwietniu zeszłego roku). Nie potrafię wybrać, który projekt zabrałabym w odtwarzaczu na bezludną wyspę, bo oba są nieskończenie doskonałe. Raphaelowi i pani Genowefie udała się rzadka sztuka przemienienia czasu, dziejącego się na płycie, w czas mityczny, który nie ma wiele wspólnego z tym rzeczywistym. Zupełnie jakbyśmy się zaczytali w prozie Bruno Schulza i nie mogli się wyrwać z tego transowego tekstu (tu brzmienia).

Oto przykład:

Zaś „Requiem ludowe” to udane nawiązanie do szlachetnej ludowości i treści sakralnych, przypominające trochę aranżacją dzieła kameralne Henryka Mikołaja Góreckiego, a trochę Pawła Łukaszewskiego. Pieśni z XIX-wiecznego śpiewnika ubrano w niepokojący neotonalizm, a nawet miejscami muzykę konkretną, z jednej strony, a z drugiej – w ujmującą prostotę, żałobny charakter fraz, rozciągniętych w czasie, sprawiających wrażenie, jakby ich zadaniem było napiąć a następnie rozluźnić wszystkie nerwy słuchacza. Wszystko to, plus fantastyczny głos Struga sprawia, że album ten zasługuje na miano jednego z najważniejszych z polską muzyką współczesną ostatnich lat, w pełni zasługującego na ubiegłorocznego Fryderyka. A tak się tego słucha (utwór „Wieczność”):

 

Dopiszę na szybko jeszcze tę perełkę w postaci Childish Gambino i jego płyty „Awaken, My Love!”. Jedna z płyt roku, ktory sie nie zakończył, więc jeszcze nic nie jest przesądzone. Oto zaledwie mały, przepiękny fragment z tego albumu:

Ostatnia rodzina

ostatnia-rodzina-foto-hubert-komerski-1

 Andrzej Seweryn w roli Zdzisława Beksińskiego, @foto: Hubert Komerski

Tym filmem już się wszyscy nazachwycali. I jest czym. Po pokazie „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego wiem, dlaczego. Opowiada o miłości, a raczej tęsknocie za nią. O śmierci i jej twórczym okiełznaniu. O życiu i życia przekleństwie lub błogosławieństwie – zależy, jak na nie patrzymy.

Na początku świetnej książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, w rozdziale „Po wojnie”, pada zdanie Zdzisława Beksińskiego:

Tajemnica, transcendent, rzeczy niewyjaśnione, wszelkiej maści mętniactwo jest to coś, na dźwięk i widok czego dostaję dreszczu podniecenia. Nic na to nie poradzę. Dziady Mickiewicza tak długo podobały mi się w szkole, dopóki nauczyciel nie wyjaśnił nam, co to jest i do czego. Na całe szczęście nie potrafił wyjaśnić wszystkiego.

A na początku filmu o Beksińskich patrzymy na Zdzisława (Andrzej Seweryn), który w rozmowie z przyjacielem opowiada o swojej częstej fantazji. To jest klamra spinająca film. W końcówce filmu bohaterowie wracają do tej rozmowy i Beksiński tłumaczy, że każdy z nas ma przecież swoje ukryte pragnienia.

I ojciec i syn borykają się tu z tajemnicą bytu i transcendencją. W tym są bardzo podobni. Dla każdego z nich śmierć jest swoistą obsesją, otaczają ich ciągły lęk i fascynacja śmiercią (przemijanie to zresztą leitmotiv filmu). Tomek reaguje na to zaburzeniami depresyjnymi, a jego ojciec sprawia sobie kamerę i wciąż filmuje to, co się dzieje wokół niego. Ale „Ostatnia rodzina” genialnie pokazuje różnicę między Zdzisławem, światowej sławy malarzem apokaliptycznych obrazów, a wycofanym i trudnym synem Tomaszem, kultowym dziennikarzem. Ten pierwszy dostał i wykorzystał narzędzia do radzenia sobie z lękami – pędzel, płótno, muzykę, studio, kamerę, troskliwą żonę. A w obliczu nadmiaru zobojętnienie na bodźce.

Ten drugi w sferze uczuć zachowywał się tak, jakby nie dostał prawie nic (w rzeczywistości rodzice dbali bardzo o jedynaka). Miłości ukochanej kobiety też nie. Miłości idealnej, o której wciąż marzył, też nie. Nie potrafił dostrzec w bliskich żadnego dobra, żadnego sensu życia. Śmierć dopadła go na przełomie wieków, bo nie potrafił żyć w świecie prawdziwych uczuć, wszystko rozgrywał w swojej wyobraźni. Nie wiedząc, że sam był – jak opowiadała w książce Grzebałkowskiej Nadkobieta, czyli narzeczona Tomasza – dużym, rozwydrzonym dzieckiem. Reżyser filmu nie idzie jednak tak daleko w przypuszczeniach, co zabiło Tomka.

0004nrb19mcu8nly-c122

Rodzina Beksińskich: Zdzisław, Tomasz, Zofia

Jest w filmie scena, którą rozgrywają obaj, ojciec i syn, każdy na swój sposób. Na podłodze leży martwa już Zofia Beksińska. Beksiński dzwoni do syna, ale nawet nie usiłuje wezwać pogotowia. Tomek rozpacza, chce się przytulić do ojca, który go odrzuca. Widać, że chłód i dystans ojca nie jest tu przypadkowy i nie pierwszy raz Tomaszowi brakuje wsparcia obojętnego taty. Śmierć, która zbiera w „Ostatniej rodzinie” obfite żniwo, wyznacza kolejne etapy tragedii. Kończą ją samobójstwo Tomka, a potem konanie Zdzisława od serii morderczych uderzeń nożem w tors. 

Czym jest ta śmierć tutaj? Czymś między próbą oswojenia przemijania w naszym życiu, a opanowaniem lęku przed nią. Tak, jakby bohaterowie uczyli się głaskać groźnego psa. Radzą sobie z tym różnie, i widać, że najlepiej z nich wypada w tym tańcu ze śmiercią Zdzisław (nawet lepiej od żony), który na płótna przelewa i lęk, i fascynację ciemną stroną nas samych, i śmiercią, omijając rzeczywistych ludzi. Zamyka się w swojej sztuce jak w bańce, broniąc innym dostępu do swoich głębszych uczuć. Jest tak, jak mówił dziennikarzom w 1966 roku: „Jestem typem emocjonalnym, interesują mnie wzruszenia”.

Dla mnie jedna z ważnych scen w filmie to ta, gdzie Beksińscy, mama i tata, rozmawiają bardzo łagodnie z synem o sensie życia i o miłości, której Tomaszowi brakuje. Opowiada matce o problemach z dziewczyną. Tomasz „Nosferatu” Beksiński (który na drzwiach pokoju ma własną klepsydrę-żart oznajmiającą o jego śmierci w wieku 18 lat) mówi tu o sobie złowróżbnie: „Mnie tu już chyba w ogóle nie ma, ja jestem jak swój własny trup”. Zofia tłumaczy, że nie ma miłości idealnej, że synek niepotrzebnie się denerwuje, że do miłości to jest długa, długa droga. Ale Tomek nie słucha. Wyzywa matkę, zionie nienawiścią do świata.

Nie bez przyczyny mówi się o nim: Dr Jekyll i Mr Hyde. To jest jego drugie, gorsze oblicze. Pierwsze jest zarezerwowane dla radia, w którym błyszczy intelektem. Dawid Ogrodnik, który zagrał młodego Beksińskiego, pokazał tutaj, że jego bohater był postacią nie do uratowania. Rozpieszczony dzieciak, szantażujący starych swoimi samobójstwami i demolowaniem mieszkania, do tego pokomplikowany emocjonalnie. Ale reżyser nie pozwala nam się nawet domyślać, że być może niskie poczucie wartości Tomasz Beksiński odziedziczył po surowo i oschle wychowywanej matce Zofii (to teza Zdzisława).

xxuktkpturbxy8yzmfmnjhkztblmdlinja2ytlkowuyy2yzmwvhyzgwoc5qcgeslqmanc0gam0dyjmfzqmgzqhc

Tomasz Beksiński

Tomek, dziennikarz radiowy i ważna postać polskiej popkultury, autor legendarnych felietonów „Opowieści z krypty”, ściągał do Polski lat 80. masę dobrych trendów muzycznych i filmowych. Żył tym, fascynował go świat wyobraźni i wzorców kulturowych, które miał na wyciągnięcie ręki. Nie potrafił jednak poradzić sobie ze sobą i ze swoimi miłościami.„Dawałeś za dużo” – to słowa jednej z dziewczyn Tomasza, które rzuciła mu na odchodnym.  Już wiosną 1976 pisze przecież do przyjaciela list: „Stałem się bardzo ponurą osobą, napisałem masę pesymistycznych piosenek przez lato, momenty depresji powtórzyły się. Chciałem skończyć ze wszystkim”. Fascynowały go kobiety w typie femme fatal. Ma o kobietach specyficzne zdanie:

„Kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił”.

Od tego momentu datują się kolejne epizody jego depresji i próby samobójcze, które rejestruje z zadziwiającą skrupulatnością także Zdzisław. A to gaz, a to leki, aż do tragicznego końca. I wszystko popijane wszędobylską Coca-Colą, bez której nie może się też obejść żaden pospiesznie zjadany posiłek Beksińskich.

2c279ec8d5500808d4b951a68b6cb394641000

Zofia i Zdzisław Beksińscy

Jest i Zofia Beksińska (Aleksandra Konieczna). Do tego błyskotliwego debiutu reżyserskiego Matuszyńskiego trzeba wracać, żeby zrozumieć, że nasze życie naprawdę nie jest próbą. Dostajemy szansę naprawy siebie i innych. A to, że z niej nie korzystamy? Beksińska powiedziałaby nam tak, jak wtedy, gdy w chwilach rzadkiego odpoczynku od pracy w domu, mawiała: „To grzech tak siedzieć darmo”. Żona wybitnego malarza, główna modelka, kochająca go i oddana mu kobieta i muza. Jak pisze Grzebałkowska, Zofia pozwala robić z sobą wszystko, co wymyśli mąż, fotografujący z zapałem wszystko wokół: twarz zaklejona na biało, nagi korpus, fragment piersi, podbródka, krzyczące usta. Kobieta w 100 proc. poświęcona ukochanemu mężczyźnie.

Kamera w „Ostatniej rodzinie” prowadzi nas w gąszczu pokoi mieszkania Beksińskich i mieszkanka Tomka. PRL-owskie drzwi ze sklejki i meble są jak zasłony dla kolejnych scen z życia pozornie zwykłej rodziny. Nie padają tu informacje (prócz rozmów z marszandem Piotrem Dmochowskim, którego gra Andrzej Chyra) o klasie malarstwa Beksińskiego, o tym, jak wypadał w Polsce na wystawach, że wykręcał się, jak mógł od galerii. Trochę żałuję, że nie mogło zmieścić się w tym filmie (ale nie o tym jest on) zdanie z dziennika fonicznego Beksińskich z 19 lipca 1984 roku: „Zdzisław Beksiński:

”Już tylokrotnie słyszałem w Polsce: „Nie powiesiłbym tego na ścianie”. „Piękne, ale nie chciałbym mieć tego u siebie.” (…) Są paranoiczne układy , w których ludzie kupują, a później mówią, że musieli to powiesić w pracowni czy gdzieś, bo dzieci w domu. Pamiętam, że przy okazji wystawy u Alicji Wahl chyba Nasierowska się wypowiadała w ten sposób. (…) Ja w ogóle od ludzi nie żądam, żeby im się koniecznie musiało podobać. (…) Takie straszne są pana obrazy – mówią dziennikarze. To raczej oglądający przypisują im pewne treści (…). Mój stosunek do nich jest chyba autystyczny i uważam, że ich treści są po prostu nieprzekazywalne. Dla mnie wartość moich obrazów tkwi w tym, co one sobą reprezentują z punktu widzenia malarskiego, ale oczywiście chodzi mi też o atmosferę, którą usiłuję wyrazić, którą czuję, ale której nie umiem nazwać.”

I kamera jedzie dalej, pokonując kolejne zasłony, jakby obierała cebulę i dokopywała się do sedna rzeczy. Jest po drodze zwykła kuchnia, są obiady, weki, papierosy, gospodyni, matka, babcie, nieco ekscentryczny syn i dość uporządkowana pracownia ojca. I umieranie, odmierzane kolejnymi pogrzebami. Ale pod spodem skrywają się maksymalnie poplątane i unerwione relacje: genetyczna tęsknota za miłością, obcość i lęk przed odrzuceniem. Ostatnia rodzina skupia te tęsknoty i lęki jak w soczewce. Trzeba się jej przyjrzeć uważnie.

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o życiu, ale boicie się zapytać

635402612224191734

Nie mogę już dłużej powstrzymywać się od pisania o tej książce. Nie tylko dlatego, że ona sama jest po mistrzowsku napisana.

Jest tym, na co czekałam od miesięcy. Karl Ove Knausgard, ten wiking i wojownik literatury, albo – jak go szumnie nazywają krytycy – Proust norweskiej prozy, napisał książkę o zwykłym życiu. Pisząc „zwykłe życie” nie mam na myśli jego życia, jakie już znamy z 6-tomowej epopei „Moja walka”. Tym razem Knausgard zapełnił ponad 200 stron „Jesieni” objaśnieniami haseł, które dla niego są najbardziej organicznie związane z życiem w każdej interesującej go formie. Poukładał te hasła kalendarzowo. Na przykład: mrówki, ziemia, żaby, słońce, tynk, puszki, butelki, muchy…. Wrzesień, październik, listopad… I tak dalej. Dlaczego tak? Zrobił to dla swojego nienarodzonego (jeszcze wówczas) dziecka. I dla siebie. Stąd podtytuł kolejnych rozdziałów książki: „Listy do nienarodzonej córki”. To do niej pisze z miłością tak:

Wszystko, co wydarzyło się do chwili Twoich narodzin, będzie dla Ciebie pewnego rodzaju mitologią; już widzę, jak pytasz rodzeństwo o szczegóły, choć nie do końca jesteś w stanie wyobrazić sobie czasy, zanim przyszłaś na świat.

A w innym miejscu, chcąc wyjaśnić, czemu w ogóle pisze książki i dla kogo to robi:

Czerwień i zieleń. Tobie nic to nie mówi, ale te dwa kolory znaczą dla mnie bardzo dużo, jest w nich coś, co przyciąga, i myślę, że to jeden z powodów, dla których zostałem pisarzem, bo czuję to ssanie bardzo wyraźnie, i rozumiem, że jest ważne, ale nie potrafię wyrazić tego słowami i dlatego nie wiem dokładnie, co to jest. Próbowałem i musiałem skapitulować. Moją kapitulacją są książki, które udało mi się wydać. Może kiedyś je przeczytasz i zrozumiesz, co mam na myśli. Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o!, drzewa, które kołyszą się na wietrze. To, co fantastyczne, a co już niedługo zobaczysz i poznasz, bardzo łatwo zgubić, a można to zrobić na niemal tyle samo sposobów, ilu istnieje ludzi. Właśnie dlatego piszę do Ciebie. Chcę Ci pokazać świat – taki, jaki jest wokół nas, niezmiennie. Dzięki temu sam nie stracę go z oczu.”

Wielki introwertyk przeradza się na kartkach tej książki w entomologa, badacza, filozofa, historyka, budowniczego, zielarza, piekarza, tynkarza, sadownika, antropologa, słowem – w człowieka z lupą w ręku i głowie. Nie udaje, on naprawdę na co dzień wykonuje te prace w domu. Te krótkie, hasłowe powiastki wyglądają trochę jak zachodnie, rozszerzone haiku. Najprostsze pojęcia zyskują w tych krótkich, bo najwyżej dwustronnicowych notkach, zdumiewającą wartość, niemal rozpraw filozoficznych. Bo co może być ciekawego w opisie jabłka? A jednak. Pod palcami i w słowie Knausgarda zwykłe jabłko przeistacza się w źródło wszechrzeczy i słodyczy świata, eksplozję wolności i pochwałę prostoty życia. Jem jabłko z dziko rosnącego nad morzem drzewa i nagle rozumiem, czując szczęście i smutek jednocześnie, czym jest wolność. Widok morświnów, pokazujących grzbiety w morskich falach też daje wyjątkowe uczucie szczęścia. Bo każdy, „kto je spotkał, kto widział, jak wynurzają się nie tylko z głębin, lecz także z czasu, niezmienione od milionów lat, wie, że ich widok coś w człowieku porusza, dotyka, sprawiając, że czuje się wybrańcem losu.”

Wszystko tu jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Wszystko jest prozą i poezją zarazem. Kran błyszczy, woda się rozbryzguje w zlewie, obierki napełniają kosz, pszczoły brzęczą w ulu, smród sików obezwładnia nozdrza, gniazdo szerszeni aż buzuje różnymi dźwiękami na strychu, groszek w zalewie zostaje otwarty otwieraczem do konserw i aż rozpływa się w ustach, nasze oczy niosą w sobie światło, świecące w nas od wewnątrz, mrok zalewa przestrzeń sadu, ogrodu i odchodzi aż po horyzont, a stary kościół trwa ten sam od wieków, napełniając Knausgarda nostalgią i tęsknotą, przyćmiewając radość z tego, co mamy. Wszystko to Karl Ove przełamuje refleksją, płynącą z wnikliwych obserwacji natury. Ale nie jest to obserwacja zwyczajna. Knausgard z dziecięcą czułością i powagą badacza rozkłada na czynniki pierwsze każde uczucie, które jest następstwem patrzenia na rzecz teraz, tu i w przeszłości, z bierną rozpaczą konstatując, że w tym najlepszym ze światów nie ma już miejsca na utopię, i że jesteśmy w tym samym stopniu autonomiczni, co nie jesteśmy w ogóle. W takim razie i nasze uczucia do nas należą i zarazem nie należą w ogóle.

Ujęła mnie w „Jesieni” łatwość z jaką Knausgard przenosi perspektywę wewnętrzną na zewnątrz i czyni ją obiektywną. Przecież każdy może opisać swoje uczucia, przedmioty, to, co go wzrusza. Ale w tej książce w dziwny sposób te jego obserwacje, nawet wydawałoby się najbanalniejsze, stają się uniwersalne. Co można wymyślić opisując ramy? Czym jest w ogóle rama, czym może być? Zasadą, ograniczeniem czasu, przestrzeni, ograniczeniem nas samych? Tak. Wszyscy mamy i znamy ramy. Częściej z ich powodu cierpimy niż się z nich cieszymy. Częściej chcemy z nich wyjść niż pozostać. Jednak Knausgard potrafi te dążenia opisać tak, że wiemy, że chodzi o nas wszystkich – o mnie, o Ciebie, o całą resztę:

Wspólną cechą tych wszystkich ruchów [buntu pokoleniowego, rewolucji, wojny –przyp. ag] jest tęsknota za autentycznością, to znaczy za miejscem, w którym wyobrażenia o rzeczywistości i rzeczywistość to jedno i to samo. Innymi słowy: za życiem, istnieniem, światem bez ram”.

Jeśli mogłabym znaleźć jedno słowo opisujące tę książkę (choć w swojej bezradności wobec tej czułej i autentycznie humanistycznej literatury też pozostaję trochę jak dziecko, dla którego książka powstała), byłaby nim miłość. Miłość do człowieka, do dziecka, do świata, do czegoś wielkiego i czegoś bardzo drobnego. Miłość do czegoś skończonego w nas i nieskończonego w przestrzeni. Miłość do kogoś lub czegoś, co zmienia nasze życie na zawsze i do czegoś, co sprawia, że w tej zmianie zawsze pozostajemy sobą.

Na tym polega fenomen książek Norwega. Ta nie jest może wybitna, ale za to daje nam do ręki narzędzia, którymi sami mamy sobie otworzyć drzwi do siebie. Daje możliwe odpowiedzi na wszystkie pytania o życiu, które normalnie nas zawstydzają albo wydają nam się zbyt banalne, by się nimi zajmować. Po co? Przecież i tak świat się dzieje wokół nas. Po co pisać o jego mechanizmach, dawno opisanych? Jednak Knausgard pokazuje nam, że to od nas zależy, czy zostaniemy w świecie pozornego szczęścia, jakie nam świat materialny daje, czy też stworzymy sobie szczęście autentyczne, odpowiadając sobie poprzez myślenie o otaczającym nas świecie na pytanie, po co w ogóle żyjemy.

Autor, mimo, że w wywiadach zaniża bardzo konsekwentnie wartość swojego pisania i siebie samego, wydaje się być najbliższy właśnie tej drugiej opcji. Opisując rzecz – trafia w sedno życia. Z napięcia między jego duszą, a ciałem, między nim samym, a światem powstał kawał bliskiej mi literatury. Bardzo polecam „Jesień” na jesień.

P.S.: Tłumaczenie Mileny Skoczko jest doskonałe. A fragmenty książki publikuję dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera „Jesieni” 31 sierpnia.

Trzepot skrzydeł kolibra

El_periodista_y_escritor_argentino_Martín_Caparrós.jpg

Martin Caparros

Postanowiłam ułożyć sobie wakacyjny plebiscyt literacki, i mimo, że absolutnie nie odzwierciedla on obecnych czytelniczych rankingów, jest dla mnie ważny. Wydaje mi się, że gdyby te książki połączyć w jedną opowieść, to w zasadzie można by nimi napisać człowieka od nowa.

Pierwszą  z nich jest „Głód” Martina Caparrosa, wielki reportaż totalny, w którym autor drobiazgowo, krok po kroku, analizuje istotę głodu. Żeby móc napisać tę książkę, Caparros zszedł do piekła codzienności szarego człowieka. Był w Nigrze, USA, zaliczył Bangladesz, żeby opisać głodujących ludzi. Od wielu lat temat głodu chodził za nim. W tej książce przeanalizował różne jego oblicza w historii i geografii świata.

Tragedii Caparros przeciwstawił stalowy chłód narracji: słowa, budowania obrazu, operowania czystymi faktami, drobiazgowości danych z wielu stuleci i kultur, jak na reportera przystało. A zarazem, paradoksalnie, wyciąga z tego bagażu dociekliwego reportażysty esencję człowieczeństwa– jest nią jego głębokie współczucie i empatia, które nie pozwoliły mu przejść obojętnie obok dręczącego jego i jego bohaterów problemu.

Po lekturze zaczęłam pojmować głód także w innym znaczeniu: jako pragnienie zapełnienia samego siebie w tym wiecznym, nigdy nie zaspokojonym pędzie do sytości. Książka ta w zasadzie jest zapisem ontologii braku. Możliwe, że odbieram to tak dzięki temu, że Caparros próbuje tutaj ująć głód w jakieś ramy obiektywizmu, nadać mu głębszy, nawet transcendentny wymiar, ulepić jego sens i kształt.

Skąd się bierze i dlaczego to właśnie głodu wstydzimy się najbardziej? Dlatego, że to głód niesie ze sobą doświadczenia, które determinują często całe pokolenia. Cierpieć głód oznacza przecież być na samym dole drabiny społecznej. Głód oznacza wegetację, erozję wartości wyższych, dziedziczenie biedy i ułomności z pokolenia na pokolenie. Caparros na ponad 700 stronach nie zadaje pytań, ale wszystko, co tam wyczytamy, jest właściwie jednym wielkim znakiem zapytania: jak to możliwe, że na początku trzeciego tysiąclecia naszej ery głód co roku zbiera więcej ofiar niż AIDS, tajfuny i katastrofy. Powstała z tego reporterskiego lepienia swoista monografia głodu, przepięknie napisana i świetnie przetłumaczona.

————————————————————————

Elliott_Erwitt_in_the_Westlicht_Museum_of_Photography,_Vienna.jpg

Elliott Erwitt

2. „Najciekawsze rzeczy dzieją się wtedy, kiedy akurat przypadkiem masz przy sobie aparat” – powiedział Elliott Erwitt, amerykański fotograf, który na kliszy zapisywał historie Ameryki połowy XX wieku. American Dream? O nie! To on pochylał się nad ulicą, codziennością, brudem amerykańskich przedmieść, i to on z taką samą pieczołowitością fotografował wielkich: Marylin Monroe, Marlenę Dietrich, polityków i…. psy – swoich ulubionych modeli. Są tu też ptaki (gołębie, kolibry, albatrosy) trzepoczące skrzydłami, tłumy ludzi o steranych pracą rękach, dzieciaki, matki, robotnicy, miasto jak makieta gigantycznego planu filmowego. Wprost nie mogłam się oderwać od potężnego albumu Taschena z wybranymi zdjęciami Erwitta, w którym znajduje choćby te ujęcia, z Marylin i Clarkiem Gablem, i inne:

4d89b1b5a1c68224e7cc6c672c3e1713.jpg

savvy_designs-2009072214905-62gable-original.jpg

Kadry z planu filmu Johna Houstona „The Misfits”/ „Skłóceni z życiem”

Inne prace Erwitta:

imgres.jpg        images.jpg

famous-portrait-photographers-elliott-erwitt.jpg


713f1GivixL.jpg

Isaac Bashevis Singer

3. Biografia autora „Sztukmistrza z Lublina”, jednego z moich najulubieńszych pisarzy, Isaaca Bashevisa Singera, zatytułowana „Pejzaże pamięci” pochodzi wprawdzie z 2002 roku, ale gdy została wydana, zdążyłam ją tylko przejrzeć. Z tym większą przyjemnością i radością czytam ją teraz. Jest to bowiem fantastyczna opowieść o czułym człowieku, który wolał tajemnicę od rzeczywistości i ptaki od ludzi. O człowieku, który dla wszystkich był tak samo spontaniczny i otwarty, jakby nie miał nic do ukrycia.

Agata Tuszyńska pieczołowicie, z taką samą czułością i z taktem opisuje życia Singera w Polsce i w Stanach, siłując się z różnymi brakami w jego życiorysie – ot, choćby brakiem metryki urodzenia, za którą przejechała kawałek Polski, od Leoncina, gdzie się urodził, przez Zakroczym, Radzymin i inne miejsca pamięci. Z tego braku powstała historia niezwykłego pisarza, takiego, który choć opuścił Polskę w 1935 roku, to tak naprawdę nigdy mentalnie z niej nie wyjechał, i który swoje żydostwo nosił, jakby rzekli Amerykanie – „as a heart on his sleeve”. Od tradycyjnych Żydów odróżniał go sposób traktowania ciała. Mawiali o nim, że jest pornografem. Ortodoksyjni Żydzi przecież zasłaniają ciało, a Singer w swoich utworach je odsłania, w dodatku wraz z duszą człowieka, nie pomijając niczego.

„Nie traktował ciała jako narzędzia, raczej jako metaforę. Była w nim wielka tęsknota za miłością. Dwie siły, fizyczna i duchowa, wyczerpywały się w walce. U niego nigdy nie ma radosnej miłości cielesnej, zawsze czegoś brakuje, za czymś się tęskni. Brakuje radości.”

Ta książka jest jak rzeka wspomnień: przebogata w fakty, daty, cytaty, drobne okruchy codzienności Singera, w które wpleciona jest teza Tuszyńskiej o podwójnej tożsamości pisarstwa Singera. Autorka opisuje jego zmagania z jidysz, o których powiedział amerykańskim dziennikarzom tak:

„Kiedy przyjechałem do tego kraju, przeżyłem straszne rozczarowanie. Jidysz nie miał tu przyszłości. W rezultacie pięć albo sześć lat nie mogłem napisać ani słowa. Nie tylko, że nic wówczas nie opublikowałem, ale pisanie stało się tak trudne, że miałem kłopoty z gramatyką. Nie powinienem był nawet próbować nic pisać, ale próbowałem, ciągle i ciągle, bez żadnego powodzenia. To był rzeczywisty przypadek amnezji”. 

I-B-Singer.jpg

Isaac Bashevis Singer

Mnie jednak najbardziej ujęły opowieści o ptakach (klatki z papugami są przecież częstym rekwizytem jego prozy) i o Bogu. O delikatności, czułości i czci Singera dla wszystkich stworzeń bożych i dla daru życia pisze Tuszyńska tak:

„Był pesymistą, ale wierzył, że wszechświat jest zbudowany według jakiegoś planu. Bóg nie może być zły ani chcieć zła. Opowiadał o swoich papugach. Zwykle są na wolności. Ale kiedy trzeba było je przenieść z jednego mieszkania do drugiego, zimą, musiał je zamknąć w klatce i przykryć w środku dnia, żeby się nie przeziębiły. Nie rozumiały powodu, dla którego to robił. Widziały tylko przemoc. Nagle znalazły się w więzieniu. Z dnia uczyniono noc. Z ich punktu widzenia to było okrucieństwo. A on po prostu ocalał im życie. 

Miał dość wyobraźni, by wiedzieć, że Bóg jest o wiele mądrzejszy od niego. A skoro jest tak wielka różnica między jego inteligencją a inteligencją papugi, jak wielka musi być różnica między nim samym, a Bogiem? Wiedza człowieka o celu boskich poczynań jest równie niekompletna, jak wiedza tych dwóch papug. […] 

Po przeczytaniu tej książki można zrozumieć, dlaczego świat był dla Singera wielką rzeźnią. A on sam? Przez całe swoje życie był trochę jak odzwierciedlenie losu Żyda–tułacza – niezbyt ciekawy w rozmowie, udręczony zagadką bytu pesymista, który o Żydach pisał tak: „Jesteśmy narodem bezdomnym i nie potrafimy z nikim żyć. Pozostaliśmy obcy, stanowimy przedmiot ustawicznego szyderstwa i pośmiewiska. Nic się nie zmieniło. Dzisiaj warunki są równie złe, jak przed tysiącem lat.”

Aż dziwne, że taki pesymista mógł pisać tak zmysłowo, namiętnie i barwnie o miłości i o człowieku. Nie o Żydach – a właśnie o człowieku.


ostatnia-gospoda-zapiski-u-iext39218408.jpg 48_kertesz-imre.jpg

Imre Kertesz

4. I jeszcze raz o żydach, ale z perspektywy Holocaustu 70 lat po zagładzie. Singer opuścił Polskę w 1935 roku, wiedząc, że nic dobrego go w niej nie czeka. Imre Kertesz, autor „Ostatniej gospody. Zapisków” przeżył Auschwitz i Buchenwald, gdzie zginęła prawie cała jego rodzina. Węgierski pisarz w pełni świadomie i z goryczą mówił: „W 1944 roku przypięto mi żółtą gwiazdę, której mówiąc symbolicznie do dziś nie udało mi się zdjąć”.

Kertesz czuł się naznaczony żydostwem tragicznym, którego Singer nie mógł sam poznać – rzeczywistością obozowej śmierci. Stąd też wynika całe jego pisarstwo, o którym się wypowiedział tutaj tak: „Nie umiem skończyć pisania, nie umiem też skończyć życia.” To w 100 procentach oddaje charakter tego intymnego dziennika, prowadzonego przez pierwsze dziesięciolecie XXI wieku. Na tych stronach Kertesz (a z nim i my) rozszarpywany jest przez fizjologię, rozkład ciała, brutalizm i autobrutalizm, starzenie się. Cierpi z powodu Parkinsona, ale też usiłuje zbyć tę swoją niezbyt piękną starość dystansem i chłodem narracji.

Skacze po wielu tematach, nie szczędząc innym pisarzom i sobie razów. Od zawsze był w nim brak zgody na własną tożsamość, ale tu jest jeszcze uzupełniony samotnością pisarza. I – o paradoksie – jest Kertesz tym bardziej samotny, im bardziej powiększa się krąg czytelników, sława i zdobycze intelektualne.

Na kartach „Ostatniej gospody” widać, że samotność była mu drogą, której nie wybrał sam. Wybrała mu ją literatura, którą stworzył na przecięciu życia i śmierci. Trudna, rwana rzecz, ni to dziennik erudyty, ni to notatki codzienności, pisane raz z wyżyn, raz z nizin, ale tym bardziej przez to warto ją czytać.