Such a perfect day…

16-charlotte-gainsbourg.w512.h600.2x

Zapowiadałam i stało się – jest nowa płyta Charlotte Gainsbourg (premiera 14 grudnia br.). To mini-album, zatytułowany „Take 2”. Znajdują się na nim takie perełki, jak „Such A Remarkable Day”, „Lost Leonore” czy cover „Runaway” Kanye Westa, a także wersja live utworu z poprzedniej płyty („Rest”, 2017), zatytułowanego „Deadly Valentine”. Płytę wyprodukował SebastiAn, z którym aktorka od dawna współpracuje.

Tamten album, zaśpiewany w głównej mierze po francusku, pokazywał Charlotte w objęciach żałoby i smutku po stracie siostry i ojca. Był zarazem intymny, jak i rozbuchany – zarówno nowoczesnością, jak i sentymentalizmem. Ta mini-płytka ukazuje nam Gainsbourg stonowaną, uspokojoną ale i stawiającą na całkowitą niezależność. Już nie pogrążona w żałobie, ale nadal porządkująca swój ból i nostalgię w orkiestrowych pasażach i dramatycznych partiach syntezatorów – wciąż niezbyt odległa od tonacji horrorów, który to gatunek tak sobie upodobała. Zachwycający mini-album, żałuję, że tak krótki i polecam. Tu można go posłuchać:

 

A tutaj singel z niego, zatytułowany „Such A Remarkable Day”:

Tylko miłość

z22469989IH,Proba--Mojej-walki-

Esej o życiu czy opowieść o przemijaniu? Pieśń o miłości czy ujęcie psychologii bohatera? Jak podejść do sześciotomowej powieści „Moja walka” Karla Ove Knausgarda, gdy się ją przenosi na teatralne deski? Z tym pytaniem zmierzył się reżyser spektaklu na podstawie gigantycznej powieści pisarza, Michał Borczuch. Odpowiedź jest niejednoznaczna, ale też nie o jednoznaczność tu chodzi, ani nawet nie o wierność książce. Chodzi o prawdę o człowieku, a z tym najlepszy reżyser może mieć problemy.

Zacznijmy od tego, że agent Knausgarda pozwolił Borczuchowi na dodanie zaledwie 7 proc. tekstu ponad to, co jest w książce. To sprawia, że wyzwanie, jakie stanęło przed reżyserem było karkołomne. Jak w czterech godzinach spektaklu streścić sześć tomów, wychodząc zarazem jednak poza niebanalną treść, za sprawą środków teatralnych?  I jak uchwycić atmosferę książki – pisarską walkę o byt? W wywiadzie dla Gazety Wyborczej Borczuch mówił: –

– Chcemy złapać ją przez mnożenie poziomów opowieści, startując od sytuacji psychologicznych, poprzez sytuacje abstrakcyjne, włączając w to materiały dokumentalne, sfabrykowane dokumenty, osobiste perspektywy aktorów, czyli tworząc jakiegoś rodzaju palimpsest. Pracujemy, nadpisując swoją opowieść na tej książce – oczywiście nie robimy tego dosłownie[…], ale teatr jako sztuka daje narzędzia, żeby dołożyć kolejne znaczenia i odskoczyć od literatury.

Reżyser zdecydował, że wybierze fragmenty z każdego tomu, pokaże życie rodziny, na scenie pojawi się Karl, jego brat, matka, żona, jej rodzice, jego przyjaciel. I tak się stało. Spektakl, który odbywał się w hali ATM Studio w Warszawie, od samego początku był skonstruowany na różnych planach materialnych i czasowych. Mamy kilku bohaterów, którzy stykają się ze sobą w mniej lub bardziej klaustrofobicznych przestrzeniach. Jest Knausgard, który po informacji o śmierci ojca, zaczyna pisać swoją biografię, jest jego brat, z którym sprząta po śmierci ojca dom, matka i kobieta, którą pokochał. Dzięki zabiegowi reżyserskiemu, jesteśmy w kilku momentach tej historii jednocześnie, towarzysząc pisarzowi naraz w różnych chwilach życia.

Jaki wybór podejmuje główny bohater? Wybiera skok w przeszłość, której chwyta się kurczowo, jak tonący brzytwy. Wciąż od nowa zastanawia się nad tokiem wydarzeń z przeszłości oraz nad jego relacjami z ludźmi. Rozmyśla o tym z perspektywy metafizycznej, jak i czysto biologicznej, związanymi z przemijaniem. Odejście ojca naznaczyło cieniem życie Knausgarda (granego przez Jana Dravnela i Sebastiana Pawlaka), ale też zmusiło go do rozważań egzystencjalnych: kim jestem, co robię/zrobiłem, dokąd zmierzam?

Pomagają mu w tym żona Linda (Agnieszka Podsiadlik/Justyna Wasilewska) i przyjaciel (Paweł Smagała). Powoli wsiąkamy w atmosferę spektaklu, którą tak świetnie udało się stworzyć Borczuchowi, a tak kapitalnie podtrzymać doskonałemu aktorsko zespołowi TR Warszawa. Tylko pozornie jest to atmosfera-nic, a postacie bez sensu potykają się o siebie. W rzeczywistości każda z tych osób rozpaczliwie stara się przedrzeć przez barierę inności tego drugiego i samych siebie w sytuacji, gdy pozostaje nam już tylko martwy świat, nieożywiona materia. Tęsknimy za prawdziwym życiem, ale co to dla nas oznacza? Fikcję – zdaje się mówić reżyser. Dobrze to pokazuje pierwsza scena, gdy chłopcy sprzątają dom po ojcu, a wszystko, z czym mają do czynienia to kupa śmierdzących szmat i brudne meble. Albo ta, w której Knausgard zakochuje się w Lindzie. Jak w tej sytuacji obudzić w sobie litość lub zrozumienie i dotrzeć do innego człowieka? Reżyser pokazuje, że czasem to niemożliwe.

 

01-BIEL4399

@TR Warszawa

Jedyne, co jest możliwe, to określenie siebie na nowo. I to się bohaterowi udaje. Wiele miejsca Borczuch pozostawia tekstowi – odczytywanym dialogom, mówionym kwestiom, a nawet próbom obśmiania ich dłużyzn (komentowanych przez samych aktorów). Pozornie słowo jest ważne, i dla głównego bohatera i dla innych postaci, bo jest przecież pisarzem. Bez słowa nie istnieją, tak się przynajmniej wydaje, sądząc choćby z dialogu między Marią Maj a Lechem Łotockim, przeciwstawionym scenie z nagraniem roześmianych, rozgadanych dzieci. Potem jednak widzimy, że słowo jest też materią nieożywioną, nie sposób nim wypełnić pustki po stracie drugiej osoby albo zapełnić uczuć, jakie mamy w stosunku do ukochanej.

Postacie mówią często w pustkę, ich słowa giną lub są jak sparodiowane. Gdzie więc szukać sensu? Tylko miłość jest w stanie nas uratować w obliczu bezradności, chaosu świata czy bezprzyczynowości. Tylko miłość wypełnia nasze życie czymś. Słowa przegrywają z miłością, nie potrafią jej sprostać, ani wyrazić wystarczająco dobrze, by oddać pełnię uczucia (co obrazuje świetna scena z nagim Dravnelem i Justyną Wasilewską w drugiej części spektaklu). Taki też jest sens twórczości Knausgarda – oddać pełnię miłości do świata, do życia, do kobiety, do mężczyzny, do tych jedynych i wyjątkowych osób w naszym życiu, o których możemy powiedzieć, jak on (tu Dravnel): „i że wiem, że zawsze będę cię kochał”.

W tym wymiarze pierwszą część sztuki można uznać za znakomitą. Udane są także momenty, w których miłosne zauroczenie idzie w parze ze zwykłymi, nużącymi czynnościami, tak, żeby pokazać stopień komplikacji uczuć Knausgarda do Lindy. Szczególnie sceny, gdy na ekranie pokazywane są jednocześnie nagrania z warsztatów na temat twórczości Norwega, stają się głównym środkiem wyrazu. Wielowątkowość i chłód wypowiedzi postaci są podobne do charakteru artystycznej wypowiedzi pisarza i jego samego, co sprawia, że zaczynamy patrzeć na jego bohatera jak na kogoś wypranego z uczuć. Doskonale pasuje to do nagrań z warsztatów i tych z roześmianymi dziećmi, a także tych ujęć, które pokazują bohaterów na ekranie grających na bieżąco.

Kłopot mam z drugą częścią, która jest już bardziej rwanym monologiem Knausgarda z samym sobą i o sobie, a to nie było zamierzeniem pisarza. Przegadane dialogi bohatera z jego przyjacielem, zastanawianie się nad tym, czy wydanie książki będzie zgodne z prawem i własnymi intencjami, czy nie, nieskończone rozmowy telefoniczne – to wszystko nuży. Teatralna bańka pryska w zderzeniu z „trzeźwymi” monologami i dłużyznami w sztuce, napięcie siada, klimat nieco rozmywa się. Ale za to ukłony za dobór scen należą się Borczuchowi i dramaturgowi Tomaszowi Śpiewakowi, bo jest tych fragmentów masa: śmierć ojca, kolejne dziewczyny, muzyka, praca, pisanie, pojawienie się dzieci, dialogi z przyjacielem, matką. Wszystkie je łączy wspomniana wyżej pasja życia pisarza: chęć pokazania całej miłości do świata oraz prawdy o sobie i o innych, jaką ta miłość narzuca. I to się reżyserowi udało.

W połączeniu z piękną muzyką (zbliżony prawie do teledysku motyw z „Wicked Games” Chrisa Isaaka powala!) i grą świateł, spektakl przekazuje prawdę o człowieku naszych czasów: miotającym się w poszukiwaniu autentyczności i łaknącym akceptacji samotniku, który jest skazany i sam się skazuje na ciągłą walkę o siebie samego. To, co dominuje przez ponad dwie godziny trwania spektaklu gaśnie w momencie, gdy na scenę wchodzi Knausgard-pisarz (druga część spektaklu). Jego pisarskie rozterki nie dźwigają sztuki wyżej, a szkoda, bo przykryło to nieco świetne wrażenie z pierwszej części. Dziękuję Borczuchowi za pokazanie Knausgarda-człowieka, żałuję, że nie udało się tak dobrze pokazać Knausgarda-pisarza.

Zachęcam do obejrzenia tego znakomitego spektaklu, bo Michał Borczuch znów pokazał w nim klasę jednego z najlepszych polskich reżyserów.

 

635402612224191734

Karl Ove Knausgard

„Moja walka”, reż. Michał Borczuch na podstawie „Min Kamp” Karla Ove Knausgarda, premiera 6 października TR Warszawa/ATM Studio. 8/10

 

zdjęcie na początku strony (spektakl): @Jacek Marczewski/Agencja Gazeta

SoKo (wirówka)

SOKO

Stephanie Sokolinski aka SoKo 

Co ma wisieć, nie utonie. A SoKo wisi, choć na swojej płycie „My Dreams Dictate My Reality” robi wszystko, żeby utonąć. Czyli brudzi, jęczy, krzyczy, rani, wchodzi głęboko pod skórę. Czasem za głęboko.

Najlepszą do tej pory* (według mnie) alternatywną płytę 2015 roku nagrała wlasnie ona – panna Sokolinski, francuska żydówka polskiego pochodzenia. A żeby było ciekawiej, ten album nie ma w sobie nic z francuskiej retro elegancji, nawet tej przypomnianej przed kilkoma laty z sukcesem przez kolegów Stephanie z Nouvelle Vague. Za to ma mnóstwo chropowatego punka, zimnej fali, kwaśnych dźwięków i rozedrganych wersów o niespełnieniu, traumach dzieciństwa, niedopasowaniu i rozstaniach.

SoKo upuści wam trochę krwi tą płytą (do spółki z Arielem Pinkiem). Ale to chyba dobrze, nie?

 

*tekst pisałam w kwietniu, czyli daleko przed rocznymi podsumowaniami, które zdominowali Kendrick Lamar, Grimes, D’Angelo& The Vanguard, Vince Staples, Sufjan Stevens, Kamasi Washington, Courtney Barnett i Tame Impala. Ale i tak płyta SoKo pozostaje jednym z moich najulubieńszych.

Ścieżka wojownika

image

Xawery Żuławski

 

Po tym, jak w czerwcu odeszła Małgorzata Braunek, a potem Anna Przybylska, w prasie rozgorzała dyskusja o opiece nad chorymi na raka i o tym, w jakich kategoriach pisać o ich śmierci – przegrana, wygrana, walka? Słyszeliśmy, że to wszystko sformułowania bez sensu, bo nie wolno wpychać umierających na ring bokserski, gdzie mają się wykazywać hartem ducha i samobiczować. A jak się nie uda, to pisać o nich: „przegrał”, „nie dał rady”. To prawda, ale jednak walka z rakiem pozostaje walką, co boleśnie uświadomiła mi bardzo trudna dla mnie rozmowa z dziećmi Braunek, Oriną Krajewską i Xawerym Zuławskim, którą przeprowadziłam w sierpniu 2014 roku – zaledwie 3 miesiące po śmierci ich Mamy. Mam nadzieję, że ich wyjście z cienia choć minimalnie przyczyni się do zmiany naszego myślenia o ludziach nieuleczalnie chorych. Dlaczego „Ścieżka wojownika”? Bo tak o walce swojej Mamy z chorobą mówi Xawery.

Anna Gromnicka: Jak zapamiętałeś Mamę?

Xawery Żuławski: To chyba nie ten moment. Nie jestem gotowy, by mówić o tym, jak ją zapamiętałem… Rozmawiamy 3 miesiące po jej śmierci i w moim poczuciu jeszcze nie ma czasu przeszłego. To się wciąż dzieje. Nie potrafię jeszcze zaangażować mojej emocjonalności w wymiar przeszłości. Mama po prostu jest obecna w moim życiu, zawsze była i będzie. Koncentruję się po prostu na jej obrazie.

A kiedy o niej myślisz, to jak? 

Myślę o cieple, miłości, otwartości, wielkim, ogromnym sercu, jakie miała. Wszystko, co dobrego kojarzy się każdemu dziecku ze słowem „mama” – to po prostu jest moja mama. Taką ją wewnątrz siebie noszę.

Rok temu dowiedziałeś się, że zachorowała. Twoja pierwsza myśl?

Sama wiadomość, że coś z mamą jest nie tak, nie dotarła do mnie od razu, a przynajmniej nie w kategoriach ostatecznych. No, dobrze – okazało się, że mama ma raka. Całe szczęście, że objawił się dzień przed wylotem mamy na wakacje. Poczuła się źle i poszła sprawdzić to u lekarza, który jej zakomunikował, że problem jest poważny. Gdyby zachorowała w Azji, mogłoby to być dramatyczne w skutkach. Dobrze się złożyło, że od razu trafiła pod opiekę. Szczerze mówiąc, nie miałem poczucia, że to się tak wszystko ułoży… Przyjąłem to do wiadomości. Nie mogę powiedzieć, że byłem w szoku. Mam własną rodzinę, byliśmy wtedy na wakacjach. Wróciłem z myślą: „Mamy kolejną sytuację rodzinną, teraz trafiło na mamę i trzeba będzie jakoś z tego wyjść”. Powiedziałem do mamy: „Ok, Na pewno dasz radę”. Poza tym, z racji tego, że ona zawsze była blisko różnych terapii alternatywnego leczenia i praktyk duchowych, wydawało mi się, że powinna sobie z tym poradzić.

Chciała się ratować? 

Była niebywale skromną osobą i to też miało wpływ na jej pojmowanie swojego znaczenia. Nigdy nie określała się jako ktoś ważny, jak ktoś, czyje życie jest tak istotne, że inni  wokół muszą rzucić wszystko, żeby ją ratować za wszelką cenę. Nie chciała wykorzystywać swoich znajomości, tego, że w świecie jest osobą znaną i cenioną, nie tylko w kręgach celebryckich, ale także duchowych, buddyjskich w USA, w Europie Zachodniej. Na początku i ja przyjąłem jej tok myślenia, ale potem starałem się ją zmotywować do tego, żeby korzystała z siatki ludzi dobrej woli i ratowała się ze wszystkich sił. Mówię to w momencie, gdy zacząłem odkrywać, że w Polsce jeszcze wciąż raczkujemy, jeśli chodzi o profilaktykę i pomoc chorym na raka. Lekarze pewnie mnie za te słowa znienawidzą, ale myślę tu głównie o całym systemie ochrony zdrowia, w którym tkwimy, i który wciąż nas cofa lata wstecz.

Rozmawiamy w chwili, gdy Minister Zdrowia, Bartosz Arłukowicz ogłasza, że brak pieniędzy na pacjentów onkologicznych… 

Wiesz, ja po prostu mam wrażenie, że niewiele się robi, żeby wspomóc chorych na nowotwory, z różnych stron. Szczególnie jeśli chodzi o przekazywanie informacji dotyczących wszelkiego rodzaju terapii wspomagających leczenie. I to raczej chodzi o to, że wiele musi się zmienić w naszym podejściu do drugiego człowieka. Pokutuje chyba w tym wszystkim ciągle 50 lat naszego tkwienia w komunizmie. Być może w genotypie Polaków te pół wieku dokonało jakiejś wyrwy, która wciąż uniemożliwia nam patrzenie na chorego jako na indywidualny przypadek, na jednostkę, która ma swoją drogę i sposób przeżywania.

Na krótko przed śmiercią zaczęliście zbiórkę pieniędzy na leczenie mamy w Niemczech. Wszystkie metody konwencjonalne zawiodły. Teraz te pieniądze przekażecie innym chorym. 

Jestem przekonany, że właśnie tego właśnie życzyłaby sobie. To pozwoli także zwrócić uwagę opinii publicznej na problem opieki nad chorymi na raka w Polsce.

Możesz powiedzieć jak często widywałeś mamę w ciągu tego roku, który was dzielił od diagnozy do śmierci? 

Widywaliśmy się coraz częściej, aż do momentu, gdy byłem u mamy co dzień, a potem dwa  razy dziennie, lub całe dnie, zależnie od jej potrzeb. Mama do końca zachowała w tym wszystkim siebie. Nigdy nie rozmawialiśmy o końcu. Od innych ludzi, którzy pochowali swoich bliskich, a także od lekarzy, dowiadywaliśmy się, że nie należy naciskać na mówienie o ostatecznym końcu. Człowiek ma prawo wyboru, czy chce wiedzieć o swojej śmierci wszystko, czy tylko część. Ma prawo decydować o tym, jak chce się z tego świata zabrać. Staraliśmy się być bardzo delikatni i nigdy nie dążyliśmy do tego, aby o odchodzeniu mówić. Prowadziliśmy za to wiele rozmów o raku – czym jest, skąd się bierze, jak wpływa na psychikę mamy. W dniu jej śmierci zdałem sobie sprawę, że nadzieja naprawdę umiera ostatnia. To powiedzenie nie jest głupie. Do ostatniej chwili i mama, i Orina i ja myśleliśmy, że uda się ją uratować.

Jak bardzo się zmieniła w tym czasie?

Praktycznie wcale. Za to pogłębiła się u niej jej wewnętrzna natura, pełna spokoju i otwartości na ludzi.

W wywiadzie telewizyjnym mówiłeś, że mama na pewnym etapie nie zażywała leków przeciwbólowych. Jak to możliwe? 

Mama bardzo długo broniła się przed lekami, które zaburzają trzeźwość osądu. W tej chorobie chciała być cały czas świadoma tego, co się z nią dzieje. Wolała czuć i wiedzieć, gdzie ją boli, żeby móc powiedzieć lekarzowi i sobie o tym, niż trwać w otępieniu. Domyślam się też, że wówczas ten kontakt z nią byłby utrudniony, a jej zależało, by być blisko nas. Całe życie praktykowała jasność umysłu i jak najdłużej chciała pozostać w tym stanie. Chcę też wyjaśnić, ze to nie jest tak, że w ogóle nie brała leków przeciwbólowych. W ostatnich tygodniach przed śmiercią używała ich dość często. To jest ból nie do zniesienia. Nie wyobrażam sobie, żeby się powstrzymywała przed nimi dla samego bohaterstwa. Dopóki jednak mogła zmniejszać ich ilość albo nie brać w ogóle, to tak robiła.

Czy mówiła, co jej pomagało? Nadawała czemuś szczególne znaczenie? 

Częścią praktyki zen i medytacji jest zderzenie się z ostatecznością, ze śmiercią. Także mama pojmowała swojego raka jako konsekwencję pewnych działań. Nie buntowała się przeciwko niemu, tylko starała  się traktować go jako część czegoś, co do niej przyszło i jest wypadkową życiowych doświadczeń i wyborów… Nazwałem to „ścieżką wojownika”. Mówiłem jej, że ostateczny sprawdzian dla wojownika właśnie nadszedł. Nikt się nie spodziewa własnej śmierci, ale  mama chyba  odczuwała nadchodzący koniec jako część praktyki i filozofii buddyzmu. Myślę, że właśnie ta  praktyka duchowa pozwoliła jej odejść w zgodzie z sobą. Bo jak zgodzić się z tym, że nie możemy wybrać sobie momentu śmierci? Na pewno pojawiały się w niej pytania – dlaczego ja, dlaczego tak i dlaczego teraz? Ale przynajmniej dzięki buddyzmowi i ciągłej pracy nad sobą mogła odejść bez strasznego szarpania się z tymi kwestiami.

Ale to była jednak walka. 

Była, tylko, że mama nie dawała się pochłonąć tym negatywnym skutkom walki. Nie rozdrapywała w sobie tych egoistycznych pytań, na które w zasadzie nie ma się odpowiedzi. Nie dawała im dostępu do siebie. Stawała się, o dziwo, coraz bardziej pogodna. Im bliżej końca, tym bardziej odcinała wszystkie zależności, które ją trzymały przy życiu. Pozwalała im spokojnie odejść. Dzięki temu, że mogliśmy się cały czas widywać, utwierdzaliśmy się w myślach, że nasze rozstanie jest fizyczne ale nie duchowe. jesteśmy razem  na zawsze: jest moja mama, ja jestem jej synem, Orina jej córką, i tak już pozostanie. To ponadczasowa więź.

Rak to choroba, która dotyka całych rodzin, czasem je niszczy albo zmienia bliskich dramatycznie. Z mojej rozmowy z twoją siostrą Oriną wynikało, ze w waszym przypadku było inaczej: choroba Mamy zintegrowała was?

W takich chwilach przestają mieć znaczenie wszelkie podziały w rodzinach. Często są one naturalne, wynikają z różnicy charakterów albo różnych zaszłości, np. kłótni czy upływu czasu. To normalne, ze córka musi się oddzielić w pewnym momencie od ojca, syn od matki, żeby móc zacząć własne życie, matka musi pozostawać gdzieś w orbicie swoich dzieci, ale nie wtrącać się nadmiernie. W pewnym momencie się od siebie oddalamy wszyscy. Gdy chcemy się wyrwać z rodzinnych kręgów, dokonujemy tego przez bunt, ucieczkę, awantury. Mamy do siebie niewypowiedziane żale.

Jak u was?

Tak, też, jak w każdej normalnej rodzinie. To się międli przez lata, nabierając wyraźniejszych barw. W Wigilię zwykle sobie wybaczamy, i znów tracimy się z oczu…Ale jak zaczyna chorować matka czy ojciec, to chyba jest tak, jak na wojnie: wszystko to kompletnie przestaje mieć znaczenie. Zaczyna się nowa historia, na nowo się doświadczamy, widzimy się w innej sytuacji i zaczynamy widzieć swoje dobre strony mocniej niż te złe. W naszym przypadku ta rodzina jest złożona z osób szalenie wrażliwych, dobrych, każdy jest w sobie różny i ma swój świat. W tamtej chwili nowe emocje wzięły w nas górę i nie uważam tego za coś niezwykłego. Wręcz przeciwnie, miałem poczucie niezwykłej harmonii i bliskości. Tak to chyba powinno wyglądać u większości ludzi i u nas tak było. W naszej rodzinie, głównie poprzez nauki, które mama pobierała i nam przekazała, nie było lęku przed śmiercią. Natomiast jest absolutny respekt co do życia i jego konsekwencji. Rozumiem ludzi, którzy bojąc się śmierci bliskich, nie przyjmują tego do wiadomości. Nie są w stanie jej przepracować i pokonać tego lęku. Daje to taki skutek, że nie jesteśmy w stanie zbliżyć się do chorych matki czy ojca, siostry czy brata.

Czarna dziura? 

Tak myślę. A raczej czarna energia śmierci, która nie wiadomo czym jest i dlatego dla wielu ludzi jest przerażająca.

Ty miałeś szansę przygotować się na tę śmierć? 

Nie mogę mówić za Orinę, bo on a jest sporo młodsza ode mnie i nie ma takich doświadczeń, ale, w moim życiu było już kilka tego typu wydarzeń. Wiem, że wszystkich nas czeka śmierć i konfrontacja z nią, to czemu tak bardzo się boimy skoro doświadczamy jej wszyscy? Cieszymy się, gdy przychodzimy na świat z tej drugiej strony, znikąd, a płaczemy, jak tam wracamy. Śmierć, jak i życie to jest wielka niewiadoma. To właściwie, dlaczego śmierć ma być straszniejsza od życia? Natura nie popełnia błędów. W każdej religii cierpienie jest nadrzędną wartością, która zbliża nas do pełnej świadomości i rozumienia czym jest życie.  Wszystko wokół wciąż nam pokazuje, że nic nie jest trwałe…. Nie możemy wskazać palcem najmniejszej rzeczy, która jest trwała i która zawsze będzie na tej ziemi. Słońce też kiedyś zgaśnie. Dlaczego nasze życie miałoby być od tego ważniejsze i nie podlegać tym prawom? Tak to jest dziwnie ułożone i trzeba temu zaufać…

Mama skarżyła się na coś? 

Nigdy. Myślę, że każde z nas starało się wziąć ten ból, związany z jej odchodzeniem i stratą, i przeżyć go od początku do końca. Czyli – „martwię się o moją mamę i niepokoję”. A nie – „będę starał się nie martwić, bo wszystko jest OK”. Bo to nieprawda. Nic nie jest OK. Mama powoli umiera, a my cierpimy z tego powodu. Tak to ma wyglądać. To ma boleć. Ma boleć wszystkich w rodzinie, nie tylko tego, kto umiera. W tym jest cały sens śmierci.

Myślisz, że walka z rakiem może sama w sobie być wygraną? 

Wiesz, ja w ogóle nie chcę i nie potrafię tego kategoryzować. Dla mnie wszelkie oceny tego, co się stało, to jak patrzenie na śmierć mamy, jak na mecz. O, i teraz trener ma wyjść i powiedzieć do kamery, jak to było. Jak się walczyło, dlaczego ktoś umarł i jaki jest teraz bilans tej walki. Dla mnie ten mecz cały czas trwa. Nic się nie ułożyło. Kiedyś w rozmowie z Oriną powiedziałem, że ja nie chcę, żeby to się ułożyło. Nie mam chęci na układanie sobie ścieżki myślenia po śmierci mamy. Nie jestem zainteresowany żadnymi wielkimi wnioskami z tego płynącymi, bo ja nie wiem, ja nie rozumiem i niech to takie pozostanie. Może taka jest tajemnica naszego życia – nigdy nie zrozumieć. Nie rozumiem, dlaczego mama odeszła w takim młodym wieku, nie rozumiem, dlaczego miała raka. Ale mogę powiedzieć, że wokół jej odchodzenia doświadczyłem wiele bardzo bolesnych, trudnych momentów i wspaniałych przez to. Jej odchodzenie nic nie zmieniło w moich relacjach z nią, poza tym, że one się pogłębiły. Od zawsze darzyłem mamę wielką miłością i szacunkiem i tak zawsze będzie. Nie chcę rozpatrywać jej śmierci w kategorii przegranej, bo to będzie oznaczało smutek i depresję. Nie chcę też powiedzieć – „to była jej wygrana”, bo nie była. Bo co wygraliśmy? Nic nie wygraliśmy. Chociaż… może raczej – nic nie mieliśmy i nic nie straciliśmy. Przegraną może być oczywiście to, że jej fizycznie nie ma. Ale jest gdzieś w innym wymiarze. Jest na pewno.

Zrobić w konia śmierć

Ale jak? Opowiedziała mi o tym aktorka Anna Dymna, która sens życia odnalazła w pomaganiu innym – nieuleczalnie chorym i upośledzonym umysłowo. Rozmawiałyśmy też o miłości, nienawiści, internetowym hejcie i uśmiechaniu się do siebie. A, no i o przeklinaniu – Dymna zna najbardziej wyrafinowane przekleństwa, nauczył ją tego reżyser Kazimierz Kutz. Jeszcze nie dotarłam do 500-stronnicowej biografii mojej ulubionej polskiej aktorki, autorstwa Elżbiety Baniewicz, ale to dobra okazja, żeby przypomnieć mój wywiad sprzed dwóch lat. 

DYMNA_FOT

Anna Gromnicka: Zacznijmy od miłości. I nienawiści. 

Anna Dymna: Zgoda. To jest bardzo palący temat teraz – mocno kochać i równie mocno nienawidzić.

Pani ma w sobie dużo miłości? 

Myślę, że jestem z niej zrobiona. Cała. I to od urodzenia. Ja o tym w ogóle nie wiedziałam. Dopiero, gdy zaczęłam czytać więcej, głównie poezji, dowiedziałam się, że to, co w sobie noszę, to jest miłość. Szekspir w Sonecie 116 napisał: „Miłość jest silniejsza od śmierci”. Jak się to czyta, to się myśli: „ładnie powiedziane, piękne słowa”. Ale się nie zastanawiamy nad tym, co to znaczy, bo większość z nas tego nie przeżyła. Dziś wiem, że jest taka energia, która może sprawić, że nawet jak będziesz umierać, będziesz szczęśliwy, bo przeżyłeś miłość tak wielką, że nic już nie ma znaczenia oprócz niej.

Od kiedy pani wie, że nosi pani w sobie miłość – a nie po prostu radość życia, optymizm? 

Ja byłam tak wychowywana. Moja mama mnie uczyła zachwytu dla wszystkiego, co jest wokół. Ona nigdy nie mówiła wzniośle: „kochaj świat i człowieka”. Pokazywała dziecku, czyli mnie,  – „o popatrz, tu masz robaczka ślicznego z kropką pośrodku pancerza, motylka, który wie, gdzie ma lecieć”. Mówiła, że wszystko jest po coś. Że nic nie istnieje samo dla siebie. Myślę, że jeśli w dzieciństwie w człowieku uruchomi się taki zachwyt światem, to tego się nigdy nie straci. I ja nigdy tej miłości w świat nie straciłam. Może dlatego, że zawsze byłam otoczona dobrymi ludźmi, którzy tego we mnie nie zniszczyli, tylko pomogli tej miłości rozkwitnąć. To brzmi banalnie, ale taka jest prawda.

Nigdy nikt pani tej ufności nie próbował odebrać? 

A nawet jeśli? To co mi pozostaje, prócz okazywania miłości do ludzi? Nic nie zyskam jako podejrzliwa, zgorzkniała, pełna obaw. W Biblii jest napisane bardzo mądrze, że człowiekowi pozostaje cieszyć się z pracy swojej. I ja się cieszę swoją pracą. Bo jeżeli robisz coś tylko dla zysku, albo nie lubisz swojej roboty i to okazujesz na każdym kroku, to ta praca się na tobie zemści. Tak się zdarzyło, że mój zawód jest moją miłością. Nie wiem, może byłam głupia i naiwna, jak szłam na te studia aktorskie, ale wyszło na to, że moja praca jest moją pasją. Nigdy nie miałam dylematu, że powinnam mieć taką stawkę a nie inną. Cieszyłam się, że dostaję te role, i zapominałam, że za to się dostaje w ogóle pieniądze. Nigdy nie myślałam kasą, korzyściami. Nie potrafię. Jeśli przeżywałam w życiu tragedie, to liczyło się to, że mam wokół siebie kochanych ludzi, którzy mnie nie zostawiali w potrzebie. To było najważniejsze. Mój mąż Wiesiu Dymny, który był wielką moją miłością, miał podobny stosunek do życia. Nigdy nie kalkulowaliśmy, czy nam się to opłaca. Cokolwiek się działo, wiedziałam, że on postąpi podobnie i że będzie przy mnie stał. To daje taką siłę, dzięki której możesz wejść na każdy szczyt. Wszystko możesz zrobić.

Wciąż pani czuje tę miłość? 

Wiesiek nie żyje od 25 lat. A ja wiem, że jest wciąż przy mnie. Mówię serio. Wie pani, jestem normalna, nie wierzę w żadne duchy. Po prostu wiem, że on stoi wciąż przy mnie. Nasza miłość pokonała jego śmierć. Był ode mnie 15 lat starszy i krótko żyliśmy ze sobą, lecz mnóstwo się od niego nauczyłam. Dlatego, gdy ktoś taki odchodzi, trzeba wielkiej woli, żeby nie zwariować. Ale zaraz potem się otrząsasz, dostajesz kopa, zastrzyk siły do życia, bo wiesz, że ten ktoś, kto odszedł, wierzył w ciebie. I nadal wierzy. Nie możesz go zawieść. Żyjesz tak, żeby on był z ciebie dumny. I przekazujesz tę siłę do życia innym.

Jak? 

Teraz, gdy w moim życiu pojawiło się tak strasznie dużo ludzi, którzy potwornie cierpią, obserwuję, jak może się zmienić człowiek pod wpływem dobrych uczuć, słów. Ciężko sobie wyobrazić, jak ci ludzie cierpią. I zawsze tak się składa, że po 15 minutach rozmowy z nimi, zamiast mówić o tym cierpieniu i o czekającej ich śmierci, mówimy tylko o miłości, przyjaźni i spełnieniu. Ci okaleczeni i umierający od wielu lat potrafią być o niebo piękniejsi i szczęśliwsi niż ci młodzi, śliczni i bogaci, którym brakuje najczęściej miłości.

A nienawiść? 

O niej pięknie napisała Szymborska: „Nienawiść czuje się dobrze w każdych czasach”. Zawsze jest przyczajona. Jest piękna, szybka i kreatywna. To taka siła, którą ktoś specjalnie rozbudza, bo ona potrafi uruchomić bardzo wiele różnych, pozornie od siebie niezależnych działań na świecie. Wojny? Jest ruch w interesie, broń się sprzedaje, ludzie giną, trzeba zorganizować całą infrastrukturę wokół tego. Stoi za tymi działaniami mnóstwo wzniosłych słów, ale czujemy się z nimi tak, jakby miłość, którą deklarują ci ludzie, była w rzeczywistości manipulowana, źle ukierunkowana. Nienawiść pozwala ci nawet przez długi czas wygrywać, wejść na szczyt. Dostajesz w twarz, budzi się w tobie potworna siła, żeby oddać w dwójnasób, uderzasz, myślisz: wygrałem, jestem silniejszy. Ale tak naprawdę ta nienawiść cię pokonuje. Ona się zapętla wokół ciebie tak, że przestajesz odróżniać wrogów i przyjaciół. Dusisz się. Józef Tischner dobrze ją opisał: „spirala nienawiści”.

Mówiła pani tyle o miłości, ale Polacy się nie kochają. Oni się nienawidzą właśnie. 

Tak, teraz nienawiść rządzi. Wystarczy popatrzeć na media. Co się sprzedaje? Zło. Prowokacje, intrygujące losy, piękni i wygładzeni do bólu ludzie. Nie chcę nawoływać do bojkotowania współczesnych mediów, ale w nich właśnie wszelkiego rodzaju zło jest najpiękniejsze. Jest kontrowersyjne, fascynujące, podniecające, kręci nas. Usłyszałam ostatnio opinię o nieżyjącym polityku, że szkoda, że nie żyje, bo był dobry w jątrzeniu. Pluł, wywoływał nienawiść i kontrowersje. W dyskusjach polityków w telewizji wszyscy krzyczą z nienawiścią. 90 proc. czasu i pieniędzy w polskich mediach i polityce pochłania nienawiść, działania, w których liczy się tylko, żeby komuś przywalić, pokonać, zniszczyć.

Pani mówi o politykach. Ale co się z nami dzieje, z Polakami?  

Nie do końca się zgodzę, że się gremialnie nienawidzimy, chociaż jest w nas dużo więcej nienawiści niż kiedyś. Jestem z tego pokolenia, dla którego liczyła się rozmowa z kimś ważnym – nie chcę używać słowa autorytet, ale dla mnie to były autorytety. Kiedy było mi źle, wiedziałam, że mogę zadzwonić do Tischnera, do Czesława Miłosza, do innych ludzi, którzy potrafili zawsze powiedzieć coś takiego, że chciało się żyć. Dziś nie rozmawiamy ze sobą, a autorytety nie są nam już potrzebne. One topnieją na naszych oczach. Każdego ważnego, wielkiego człowieka można skopać, można podważyć jego słowa, można wyciągnąć sto innych słów przeciwko ich słowu. Debata publiczna polega na tym, żeby zabić kogoś, kto inaczej myśli. Nie mamy żadnego szacunku dla rozmówców, a przykład idzie właściwie z góry. Polacy słyszą, jak ktoś w mediach znieważa ich prezydenta, premiera, pisarza. I robią to samo. Uczą się kopać inaczej myślących. Dla pokolenia internetu najważniejsze jest móc wygłosić własne zdanie – nie usłyszeć cudze.

To co, jesteśmy judzeni przez polityków? 

Nie wiem, ja czasem współczuję politykom, bo widzę, ze oni też są poddawani presji czasu. Żyjemy cholernie szybko – pstryk, zdjęcie, cytat. Nie wiem, jak oni to wytrzymują,  ale nie wnikam w to. Może dlatego, że mnie polityka strasznie rozczarowała w ostatnich latach. Przez całe życie żyłam w romantycznym przekonaniu, że polityka służy dążeniu do wspólnego, dobrego dla wszystkich celu – budowaniu państwa. Wydawało mi się, że to wszystko jedno, czy jestem zielona, czerwona czy niebieska. A teraz  – gówno, figa z makiem, jeden buduje różowy most, drugi go burzy, buduje pół zielonego, i koniec, a my, zwykli ludzie ciągle musimy chodzić wpław. Mit patriotyzmu pryska jak bańka mydlana. Najbardziej mnie boli, że w nasze życie społeczne niepostrzeżenie wkradł się brak szacunku człowieka dla człowieka. Kiedyś, jak ktoś komuś publicznie powiedział „pan kłamie” – no to był pojedynek, sąd, śmierć. A dziś? Siedzi jedna pani profesor obok drugiej i ta pierwsza mówi: „pani się mija z prawdą”, na co ta druga: „a pani bezczelnie kłamie”. I tak dwie panie na wysokich stanowiskach uczelnianych rozmawiają sobie przy kamerach. I nic z tego nie wynika. Lawina słów, która zabija. Nie pamiętamy chyba już, ze słowem można zabić człowieka, ale można też go uratować. Tę lawinę słów mamy codziennie w telewizorze i komputerze, widzimy twarze tych boksujących się słowami. Za to w internecie jesteśmy bezkarni. To daje nam siłę. Nie ponosimy za nic odpowiedzialności. Idziemy wylać tam po prostu brud, który się w nas nazbierał.

Nie lubi pani internetu? 

Może nie, że nie lubię. Wiem, że internet uwolnił niestety wszystkich tych biednych frustratów, ludzi z kompleksami i nienawiścią do świata, którym nikt nigdy nie powiedział: „jesteś fajny”. Znam masę cudownych młodych ludzi, którzy nie wiedzą o tym, że tacy są, bo nikt im tego nie mówi. Wychowywani byli tak, że nikt z nimi nie rozmawiał. Dostawali szmal do ręki i to wszystko. Poznałam też ludzi, którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. Rodzice im tego nie powiedzieli. Nie byli w ogóle wychowywani, po prostu mieszkali z rodziną. Jak mają reagować na okazywanie uczuć? Niezrozumieniem. Siedzą przed komputerem i co ich drażni? Na Naszej Klasie koledzy zrobili mi kiedyś takiego „śledzika”. Mogłam wpisywać, co chciałam, a ludzie komentowali. Napisałam dużo dobrych słów, dziękowałam za udział w Ecco Walkathonie dla moich podopiecznych. Ktoś z kolegów to czyścił, te wpisy, żebym nie widziała wszystkich świństw, ale ja swoje poczytałam. „Co się tak cieszysz, stara kurwo?”, „Kto ci pozwolił do mnie mówić „przyjacielu?””, „Ty weź sie lepiej zobacz w lustrze, jak wyglądasz!” Ale to było 10 proc.wpisów. 50 proc. z nich było pozytywnych, choć reprezentowała też inną skrajność – ludzi samotnych, nie znających świata, którzy uważali, że jestem Matką Boską.

A nie jest pani trochę jak Matka Boska? 

A skąd! Ja jestem normalny człowiek, słaby, płaczący czasem po nocach do kota i poduszki. Potrzebowałam mojej fundacji, bo widocznie uruchomiła się we mnie jakaś energia, żeby się przeciwstawić ciężkiemu życiu. Bo ja miałam dość ciężkie życie. Ale nie każdy musi o tym wiedzieć. Bo po co ludziom mój smutek i zmartwienia? Przecież narzekanie, opowiadanie, że i mnie jest ciężko, nikomu nie pomoże. Ludziom jest potrzebne wsparcie i uśmiech – nawet jeśli się nie chcą do tego przyznać. Dlatego po przeczytaniu tych wpisów odpisałam wtedy, że jeśli im to daje ulgę, to mogą mnie wyzywać, ja to zniosę. Na mnie przekleństwa wrażenia nie robią, ja proszę pani, z Kazimierzem Kutzem pracowałam, więc już wszystko słyszałam, potrafię nawet lepiej przeklinać. Wtedy pomyślałam, że tym hejterom też jest potrzebna akceptacja. Przecież nawet jak z przestępcą pogadasz jak z człowiekiem, to w nim się coś obudzi. Moja mama zawsze mi mówiła, że nie ma ludzi złych, są tylko nieszczęśliwi. Albo tacy, którzy nie wiedzą, ze mogą być dobrzy. I ja się na tym opieram w życiu. Nigdy nie odpowiadam agresją na agresję. Po co? Jak oddam, to mi jeszcze bardziej przyłożą, i będę leżeć. Dlatego uśmiecham się nawet do ludzi, którzy na ulicy mówią: „co się kurwa tak uśmiechasz?” Czasem nawet jak mówię „proszę się uspokoić, uśmiecham się, bo lubię ludzi”, to dostaję po łbie. Ale nie szkodzi. Potem sie okazuje, że i w tym kimś jest dużo dobrego. Ja akurat wiem, że internet to tylko wycinek społeczeństwa i że tak naprawdę Polacy są inni – nieufni i nie wierzący w siebie, ale dobrzy.

Ma pani już dość pytań, po co pani to robi? Po co pani ta fundacja?

Trochę tak, szczególnie wtedy, kiedy dziennikarz pyta: „Po co pani pomaga tym debilom? Nie lepiej inwestować w zdrowe dzieci, sieroty?” Ręce mi wtedy opadają, ale wtedy sobie uzmysławiam, że w gruncie rzeczy często ludzie nie czują, że w bezinteresownym pomaganiu nie ma rachunku zysków i strat. Pomagasz tam, gdzie możesz i chcesz, gdzie widzisz sens w pomaganiu. Przecież nie uratujesz całego świata. Dlatego odpowiadam, że robię to właściwie dla siebie. Bo to mi daje taką siłę, jakiej nie da mi nic.

Ludzie się wstydzą być dobrzy? 

Czasem tak. Wstydzą się uśmiechać nawet – widać takie mają życie, że się go wstydzą. Wstyd, że nam nie wyszło, że jest nam źle, jest silniejszy niż chęć bycia dobrym. A dobro jest nam potrzebne jak tlen. Ono powinno być normalne, tak jak normalne jest oddychanie. A tymczasem ono dziś siedzi w kącie i piszczy. Trzeba je stamtąd wyciągać, nawet na siłę, i prowadzić za rękę między ludzi.

Jak je tam doprowadzić? 

Zwykłymi słowami. Leszek Kołakowski, którego uwielbiałam, powiedział kiedyś, że ludziom jak tlen, jak chleb są potrzebne dziś proste słowa. Dowiedziałam się o tym, jak organizowałam teraz w fundacji wspólną wystawę prac moich niepełnosprawnych podopiecznych i polityków, dziennikarzy, naukowców, sportowców dla podopiecznych, pt. „Choinki Jedynki” dla Polskiego Radia. Ten przykleił choinkę, tamten dał jakąś ozdobę. Aż się rwali do pomocy. Ale często mówili: „ale to jest brzydkie”, „skąd, jest super” – mówiłam, „to jest piękne”, „ale ty tego nie kupisz”, odpowiadali zażenowani, „kupię”, mówiłam, „bo wiesz, z tego są pieniądze dla potrzebujących”. I tak wyciągałam z nich to piękno i dobro. Zaczynali wierzyć w siebie, inaczej patrzeć na to, co zrobili. Nie pod kątem, jaką to ma wartość estetyczną, tylko ile z siebie dają, że robią coś wspólnie. W ludziach trzeba uruchomić myślenie o innych – a nie oczekiwać, że samo się zrodzi.

Jak? 

Na przykład mówię: „Słuchaj, ty tego wcale nie musisz robić, to nie jest żaden obowiązek i ja zrozumiem, jeśli odmówisz. Ale jak byś zrobił, to by było fajnie”. I co? I nagle ci znani zaczynają pomagać na wyścigi, bo chcą się dobrze poczuć ze sobą.

Dla pani, założycielki fundacji, pieniądze mają dużą wartość? 

No, teraz, kiedy mam fundację, to wiem, że pieniądze są potrzebne, żeby w ogóle zorganizować jakąś pomoc. Ale czasem to też jest za mało, żeby kogoś uratować. Widziałam, jak umierał chłopak chory na mukowiscydozę. Umierał uśmiechnięty, za rękę trzymała go jego piękna młoda żona. Oni byli tak szczęśliwi, że nawet tę śmierć zrobili w konia!

Sparaliżowany Janusz Świtaj, którego pani odciągnęła od myślenia od eutanazji i dała pracę u siebie w fundacji, zaczął wierzyć w życie. Studiuje, ma przyjaciół. Ale nie zawsze będzie pani mogła zdecydować, czy pomagać żyć, czy umrzeć. Czy można wybrać śmierć? 

To dla mnie za trudne. Wie pani, uczestniczyłam kiedyś w sympozjum o eutanazji w Belgii. Lekarze mówili tam dość dziwne rzeczy, nie do końca zrozumiałe dla mnie, ale główna myśl była taka: utrzymuj przy życiu dopóki udręka i ból nie uczynią go piekłem. Ale co to znaczy? To znaczy, że chory, nieprzytomny człowiek ma o tym zdecydować? A co w sytuacji, gdy nie może, jest w śpiączce? Oczywiście żyjemy w czasach, gdy długość życia się wydłuża i może być niedługo tak, że szpitale staną się przechowalniami ciepłych trupów. To skrajność, ale może tak być. Jednak ja nie potrafiłabym tu i teraz powiedzieć, że tak, podjęłabym tę decyzję. Kończ, umieraj. Zawsze jest nadzieja na życie, nawet kiedy się wydaje, że jej już nie ma. Dlatego nie chcę mówić o śmierci, tylko o życiu.

Ani jeden beznadziejny przypadek nie odebrał pani wiary? Nie sprawił, ze zaczęła pani pytać: komu to potrzebne, jaki w tym sens? 

Jedna z pacjentek, chorych na straszliwą pląsawicę Huntingtona, która bardzo szybko prowadzi do śmierci, leżała sparaliżowana i mówiła do mnie uśmiechnięta: „Ania, zobacz jaką ja ważną rolę spełniam!”. Odpowiedziałam: „Ty? A jaką ty Jola możesz rolę spełniać, jak tak siedzisz na wózku sparaliżowana?”. A ona odpowiedziała: „Zdajesz sobie sprawę, że jak na mnie patrzysz, to jesteś szczęśliwa? Ja jestem po to, żebyś ty się czuła szczęśliwsza”. Pamiętam, że wtedy się pierwszy raz rozryczałam w programie. Potem ktoś mi powiedział, że jestem amatorką. Ale ja jestem przede wszystkim człowiekiem. I nigdy nie potrzebowałam innego tłumaczenia, czemu to robię, ani po co ci ludzie cierpią. Zrozumiałam, że w każdym cierpieniu jest sens.

Ci pacjenci praktycznie się nie poruszają pod koniec choroby, a postępuje ona błyskawicznie. Wiedzą, że szybko umrą. 

Jedna z chorych na Huntingtona, powiedziała mi tak: „pani Aniu, pani niech się nami nie opiekuje, bo na naszą chorobę nie ma popytu”. A inna – „czy pani wie, że w Polsce, w świetle prawa, każdego dnia dokonuje się na nas eutanazji?”. Oni są skazani na śmierć, powoli zamykani we własnym ciele, w którym działa tylko mózg. Ale gdyby byli otoczeni opieką, rehabilitowani, jak powinni – a nie przez 15 minut dziennie – wydłużylibyśmy im życie znacząco, do kilkunastu lat. Dlatego w dyskusji o eutanazji postawiłabym nacisk na życie – nie na śmierć. Nie mogę znieść tych wszystkich dyskusji zastępczych o tym, że nie jesteśmy bogami i nie możemy przedłużać cierpienia, więc dajmy ludziom umrzeć i już. Zgoda, nie jesteśmy bogami. Jesteśmy ludźmi i powinniśmy innym pomagać żyć, nie umierać. Mogę być nawet głupia, niewykształcona, ale odruchowo, jako człowiek, będę się starała udowodnić każdemu, że życie zwycięża śmierć.

A co, kiedy się nie udaje? Kiedy jest pani bezsilna? 

Mój podopieczny z pląsawicą, Robert, 37-latek z dwójką dzieci i piękną żoną, dokładnie wiedział, co go czeka. Jak przygotowywałam go do rozmowy o śmierci, pytałam, czy wie, że umrze i jak. Wiedział. Wiedział, że nie zobaczy, jak młodsza córka idzie do komunii ani robi maturę. Kochają się bardzo z żoną, i to im pomaga ogromnie, ale Robertowi już szklanki wypadają z ręki, nie trzyma przedmiotów. I opowiada o tym wesoło. Z rozpaczą mówię mu: „To o czym my będziemy rozmawiać, jak ty już wszystko wiesz?”. A on mi na to odpowiada z uśmiechem: „Ania, jak to o czym?! O życiu. Wiesz, że ja jeszcze fotografuję? Mam już pełno mimowolnych ruchów, ledwo chodzę, ale kupiłem statyw!”.

Ich życie może być piękne? 

I to jak! I dopiero jak się dowiadują o chorobie, zaczynają tak myśleć. Każdy dzień to skarb – tak mówią. My o tym w ogóle nie wiemy, bo o takich ludziach się nie pisze, jak piękne momenty oni przeżywają przed śmiercią. Jak wiedzą, po co cierpią. Jakie to jest ważne, żeby ktoś cierpiał, żeby świat był lepszy. Wczoraj po benefisie dostałam esemesa od sparaliżowanego Janka, który mi powiedział: „Anka, ten Bóg to jednak wie co robi. Jak ja bym nie skoczył do wody, to bym może był zły. A tak, zobacz, jaki ja fajny jestem. Chyba musiał mnie kopnąć, żebym był dobrym człowiekiem”. Czesław Miłosz, który był wielkim fanem mojego programu, zastanawiał się, dlaczego cierpienie ich tak otwiera na doświadczenie. Dlaczego oni w wieku kilku, kilkunastu lat wiedzą o życiu to, czego on się dowiedział po 80.

Dlaczego? 

Kiedy byłam małym dzieckiem, słyszałam od rodziców: „Bóg jest wtedy, kiedy wstajesz rano i cieszysz się życiem”. Potem o tym zapomniałam i w dorosłym życiu nie zaprzątałam sobie głowy takim myśleniem. A gdy zaczęłam się zajmować chorymi, kilka razy zdarzyło mi się zobaczyć Boga w oczach tych ludzi. Widziałam pacjentów na wózkach w młodym wieku, którzy wciąż powtarzali, że się czują wybrani. Oni mieli w sobie niewiarygodną siłę. W różne rzeczy ludzie wierzą, niektórzy nie mają potrzeby mówić o Bogu czy religii. Dlatego staram się nie epatować pojęciem Boga, nawrócenia, wiary, ani w pracy w fundacji ani w programie. Ludzie nieuleczalnie chorzy sami wiedzą, jak to nazywać. A ja jak ich słucham, to widzę, że warto walczyć o każdy oddech – jak Ewa Błaszczyk, która daje nadzieję tylu rodzinom pogrążonych w śpiączce ludzi.

Ale wie pani, po tym, jak klinice Ewy Błaszczyk „Budzik” jednak NFZ przyznał większe od zakładanych o 60 proc.dotacje, pojawiły się głosy, że skoro ona dostała pieniądze z puli publicznej, to „teraz nie dostaną autystycy ani chorzy na raka”. 

Zawsze przestrzegam przed takim myśleniem. To nie jest prosta arytmetyka: dostaję więcej, zabieram innym. Tak samo fałszywe są argumenty o tym, że fundacje wyręczają państwo w opiece socjalnej. My nie zabieramy nikomu pieniędzy ani nie umożliwiamy pracy NFZ-owi czy Ministerstwu Zdrowia, ani nie promujemy się kosztem chorych, jak często zarzucają nam urzędnicy. Fundacje dokładają cegiełkę do tego, co jest robione w zakresie opieki społecznej – a nie ją zabierają.

Trudno się liczyć z pieniędzmi, jak się prowadzi fundację? 

Trudno. Ja się rozliczam z każdej złotówki i zanim zaczniemy komukolwiek pomagać, to dokładnie sprawdzamy każdy przypadek, zbieramy dokumenty medyczne, sprawdzamy ile potrzebujący zarabiają, jaką mają sytuację rodzinną. Oni się czasem wkurzają, są na nas obrażeni, ale my to musimy robić. Bo jest masa oszustów, ludzi uzależnionych albo hazardzistów, którzy zrobią wszystko, żeby zdobyć pieniądze. Na to bardzo trzeba uważać. Utrzymujemy się tylko z jednego procenta darowizn, ale to i tak dużo. Gdybyśmy jednak zaczęli ściślej współpracować z innymi fundacjami, byłoby jeszcze więcej pieniędzy.

Przeczytałam raz o Annie Dymnej, że „celebrytki które zakładają fundacje, nie przestają być celebrytkami”? Mówią pani: „gwiazdorzysz”? 

Pewnie! Bywa i tak, że dzwoni pani ze świetlicy szkoły w małym mieście w kujawsko-pomorskim i żąda mojej obecności, na spotkaniu z chorymi uczniami. Cel jest szczytny, ale muszę odmówić, bo tego dnia gram spektakl, a jeszcze musiałabym mieć czas, żeby dojechać. Słyszę w odpowiedzi: „Ach tak, to nasze dzieci nie są godne pani pomocy? Pomaga pani tylko swoim, taką jest pani gwiazdą?” Tłumaczę, że nie dam rady pomóc wszystkim, że wiele razy muszę odmówić. To nigdy nie pomaga. Obrażają się. Większość ludzi nawet nie wie, że ja wciąż gram w teatrze, prowadzę wykłady ze studentami. Poza tym ja się starzeję. Jak sobie pomyślałam, że za 10 lat będę już po 70., to się przeraziłam. Czy dam radę prowadzić fundację, taka zniedołężniała? I kto się zajmie podopiecznymi, jak mnie zabraknie?

Zapytam na koniec, jak ten głupi dziennikarz z pani opowieści: to czemu pomaga pani niepełnosprawnym intelektualnie? 

Ja wiem, dlaczego pomagam, i mi to wystarczy. Oni są na zupełnie straconej pozycji. Nimi nie interesuje się już nikt, bo nie mają szansy na wyleczenie i są zdani sami na siebie. Po co oni są w ogóle? Jestem coraz bliższa zrozumienia tego, dlaczego upośledzeni pojawiają się na ziemi i zakłócają nam nasz idealny obraz świata. Już się do tego zbliżam. I wie pani, prawie mi się to udaje.