Unisex

To tytuł płyty – projektu kolektywu Adam Gołębiewski/Witold Oleszak, która ukazała się właśnie nakładem Antenna Non Grata.

„Unisex” A. Gołębiewski/W. Oleszak

Wiosna nadciąga, a widać to po wysypie ciekawych płyt. Z nowości lutowo-marcowych moją uwagę zwrócił szalenie oryginalny w brzmieniu album „Unisex” nagrany przez Adama Gołębiewskiego (perkusja, przedmioty) i Witolda Oleszaka (fortepian preparowany). Już samo połączenie tych instrumentów angażuje uwagę słuchacza. Jest to zdecydowanie propozycja dla uważnych odbiorców muzyki nowej, którzy spośród przeróżnych skrzypień i przydźwięków potrafią wyłuskać ciekawe znaczenia. Dodajmy, że jest to muzyka per se, w której motywy i zapętlone dźwięki tworzą harmonijną całość, nie będąc li tylko eksperymentem na tworzywie. Te motywy zaś tworzą bardzo udany krajobraz brzmieniowy. Fortepian preparowany i perkusja to trudne połączenie, ale – jak widać po tej płycie – może dawać satysfakcjonujące dla słuchacza efekty. Słuchałam kiedyś ciekawego koncertu So Percussion nagranego dla NPR, tzw. tiny desk concert. Chciałabym móc kiedyś uczestniczyć w podobnym koncercie kolektywu Gołębiewski/Oleszak. Naprawdę warto poznać i zanurzyć się w świat ich dźwięków. To ambitna, ale bardzo dobra propozycja z gatunku muzyki quasi-improwizowanej, muzyki nowej. Polecam miłośnikom brzmień naturalnych i preparowanych!

Poetyka nicości

Wstyd

Duet z Torunia o wdzięcznej nazwie Wstyd wypuścił nader ciekawą płytę. Album „Polskie obozy życia” jest zapisem dźwiękowo-słownej eskapady, która stawia ich twórców w jednym rzędzie z takimi artystami jak Piksele (zespół założony przez poetę Wojciecha Brzoskę), duet Trzaska-Stasiuk, bydgoskie Variete pod przywództwem Grzegorza Kaźmierczaka czy Świetliki z Marcinem Świetlickim. Kluczem do odczytania tej poetycko-muzycznej kolaboracji poety Rafała Derdy i multiinstrumentalisty Lecha Nienartowicza jest oczywiście fakt, że jest to poezja, recytowana czy też lepiej – puszczona swobodnie między dźwięki.

Mamy do czynienia ze słowem, które przedziera się niejako – dosłownie – w gąszczu przeróżnych eksperymentów melodyczno-rytmicznych. Poetic noise – mówią o sobie ci dwaj twórcy. I tak w rzeczy samej jest. Dostajemy zbiór można rzecz surowych, luźno powiązanych brzmień, rozrzedzonych tylko z lekka przez poezję. Poezję, którą – od razu zaznaczmy – należy docenić za jej walory językowe, za głębię przekazu czysto słownego, w warstwie lirycznej nie naśladującego, a raczej stanowiącego odrębny i oryginalny trop w młodej poezji polskiej.

Rafał Derda (rocznik ’78) swój poprzedni tomik, zatytułowany „Piąte”, opublikował blisko 9 lat temu. Przez ten czas, jak widać, przeszedł sporą zmianę. Wiersze zamieszczone w tomie „Polskie obozy życia” są w ogóle trudne do dopasowania do jakiejkolwiek muzyki. A jednak tej dwójce udaje się w bardzo ciekawy sposób połączyć skąpane w noisowym tle pojedyncze, eksperymentatorskie dźwięki ze słowem. Wszystko łączy w spójną całość stylistyka i charakterystyczne obrazowanie tych strof.

W poezji Derdy widać jego społeczne – czy też antyspołeczne, utopijne wyobrażenie kawałka polskiej rzeczywistości, w jakim żyjemy („W tym antyludzkim państwie I”, „Barszcz Dąbrowskiego”). Dowcipnie i błyskotliwie puentuje świat polskiej giełdy, prekariatu, lewicy, bieżączki społecznej i politycznej, a także swój („Traktat”, „Wychowanie w duchu nieobecności”). Prywatne, czy też półprywatne rysuje zaledwie cienką kreską, jak w moim ulubionym „Kiedy zero było dziewięć” albo w „Czyli nigdzie”. Jest tu też ohyda ciała, cierpienia, niemocy, nicości życia, w którym „indycze żołądki dają się gładko trawić/szpik daje się wysysać uszy daje się zmielić” – co może być w ogóle kluczem do twórczości tego poety.

Podoba mi się także muzyka, choć umówmy się – nie sposób jej tu rozpatrywać w oderwaniu od słowa. Rafał Derda i Lech Nienartowicz używają wszelakiego „żywego” i eksperymentatorskiego instrumentarium, wykorzystując przy tym np. nagrania terenowe. Ten gen eksperymentu widać tu od „A” do „Z”, w całym jakże ambitnym, udanym projekcie.

Niemniej jednak, aż żal, że podobne płyty giną wśród innych, bardziej może nośnych, czy nawet komercyjnych produkcji eksperymentalnych. Aaa, zastanawiacie się zapewne, skąd nazwa duetu? Piszą o sobie tak: „My się wstydzimy, że gramy, wy się wstydzicie, że słuchacie”. Można to odczytać przewrotnie: „wstyd nie słyszeć o nich i wstyd nie słuchać”. Nicość, dekonstrukcja, hałas – czy może być lepsza rekomendacja na ten spowity w cieniach i mrokach grudzień?

Wstyd

„Polskie obozy życia”, Wstyd, wyd. 2022, Jvdasz Iskariota, Bydgoszcz

https://wstyd.bandcamp.com/

Namalować zło

_MG_0007 (1)

Od małego stykała się z przemocą, seksualną i psychiczną. Molestowana i znienawidzona przez ojczyma, ucieczkę od traumy dzieciństwa znalazła w malowaniu obrazów. Dziś Olga Dmowska jest jedną z najwybitniejszych malarek swojego pokolenia.

Płótno traktuje jak ciało: eksperymentuje z nim, tworząc świat dający przeciwności. Koszmar senny splata się z seksualną przyjemnością, trauma z cielesnym nadmiarem, obfitością. Obrazy są mocne, agresywne, nie pozostawiają obojętnym. Spotyka się tu obrzydzenie, niepokój, lęk, ciekawość, obsesja i rozkosz. Kolorowe, aż do bólu jaskrawe kolory krzyczą o emocjach artystki: dotknij, weź do ręki, uwolnij mnie! Taka też jest Olga Dmowska. Chce opowiadać o swojej traumie z dzieciństwa. Nie ma żadnych problemów z ukrywaniem czegokolwiek, co dotyczy faktu bycia molestowaną i psychicznie nękaną. Opowiadanie o tym sprzyja uwalnianiu emocji, a o to chodzi właśnie Oldze.

Ma 33 lata, a maluje dopiero od 6 lat. Ale już dorobiła się opinii jednej z najzdolniejszych malarek na warszawskiej ASP. Przedtem studiowała filozofię. Pod koniec pierwszego roku studiów Olga uświadomiła sobie w pełni, że tkwi w niej wielka trauma z dzieciństwa, blokująca wszelkie uczucia. Wcześniej żyła jak zahibernowana. Jako dziecko i nastolatka wychowywała się z matką i jej konkubentem. Mama Olgi była bezradna wobec przemocy, jaką wobec Olgi stosował partner mamy. Matka Olgi nie potrafiła pomóc sobie ani własnej córce. – Jestem w procesie wybaczania matce za to wszystko. Chciałabym przestać czuć złość za to, co się ze mną działo – mówi krótko artystka.

_MG_0009

Nikt z otoczenia dziewczynki nie zareagował na jej sytuację. Od 9 do 12 roku życia była też wykorzystywana seksualnie przez konkubenta mamy. W wieku kilkunastu lat została po raz pierwszy odesłana do szpitala z interwencji społecznej. Potem przemoc została, ale skończyło się molestowanie seksualne. – Kiedy miałam 17 lat, konkubent mamy potrafił mnie dusić, gdy stawałam w obronie matki – wyznaje Olga. – Trzymał tak do momentu, gdy nie przestałam jej bronić. Poziom nienawiści, z jaką się wówczas zetknęłam, był nieludzki. To było bestialstwo. Jej przeżycia z tamtego czasu graniczą z przeżyciami ludzi z obozów koncentracyjnych. Ważne było tylko, żeby dożyć następnego dnia.

Oko złej matki

Jeszcze 10 lat temu partner mamy „wracał” do Olgi w koszmarach sennych, tak, jakby w tych snach chciała doprowadzić do sprawiedliwości, do wyrównania rachunków między mężczyzną, który zadawał jej cierpienie, a nią i jej matką. Czasem w tych snach jakiś mężczyzna przed nią uciekał, a czasem pojawiał się we wspólnym domu. W rzeczywistym świecie koszmar Olgi skończył się, gdy konkubent matki umarł. Miała wówczas 24 lata. Dopiero potem, gdy już dojrzała, w miejsce traumy pojawił się głęboki smutek. Pozostał w niej też odruch pomocy matce. Czasem zadaje sobie też odruchowo pytania: co z matką, co się z nią dzieje, co się kiedyś stanie.

Jeden ze swoich obrazów, „Bez tytułu” (2013 r.) Olga interpretuje jako własny dramat sprzed kilkunastu lat. Przedstawia 11-letnią dziewczynkę i zielonego wilka. Dziewczynka medytuje całym swoim ciałem, wydalając w ten sposób swoją złość i wykrzykując prawdę o krzywdzie, która ją spotkała. Różowe figurki w drugiej części obrazu to sąd ostateczny nad fałszywymi ludźmi, którzy woleli nie widzieć jej krzywdy. Zielony wilk symbolizuje oprawcę. Wobec medytującej dziewczynki wydaje się mały i niegroźny, bo dziewczynka zyskuje siłę dzięki opowiadaniu o swojej strasznej historii. Ono nadaje jej inną perspektywę. Dziewczynka jest wielka i żółta. Jak słońce.

3. Umysł, akryl z temperą na płótnie, 156x124 cm

Umysł, akryl z temperą na płótnie

Anda Rottenberg, słynna krytyczka sztuki i Paweł Susid, profesor Olgi z ASP, zgodnym głosem twierdzą, że jej malarstwo jest skończone artystycznie. Susid: – Oldze należy się wystawa osobna i traktowanie osobne, bo ona jest artystką osobną. – Dostrzegam oczywiście w jej pracach elementy surrealizmu, też nieco wpływów Basquiata – mówi Rottenberg. – Ale jest to sztuka autentyczna i prawdziwa, nie polegająca na kopiowaniu kogokolwiek.  

Pomaluj mój świat

Profesor Leon Tarasewicz też mówi, że malarstwo Olgi wynika z chęci przelania na płótno jej cierpienia. – Ona nosi w sobie tak potworne przeżycia, że to dobrze, że znajdują ujście w malarstwie. Wszyscy my, artyści nosimy w sobie jakiś rodzaj szczególnej wrażliwości, która przenika nasze prace, ale przypadek Olgi z powodu jej dzieciństwa nie jest typowy – dodaje Tarasewicz. Malarstwo przyszło do niej dużo później, niż do jej rówieśników, także dlatego, że przez wiele lat artystka sądziła, że to niemożliwe, żeby spełniły się jej marzenia o byciu malarką. Matka nie wyrażała na to zgody, a ona sama, dopóki żył partner matki, nie była w stanie zająć się jakąkolwiek własną aktywnością. Wciąż był w niej lęk przed terrorem, jakiemu była poddana. Przez jakiś czas żyła jak ofiary syndromu sztokholmskiego, do tej pory nie może właściwie przestać myśleć ani mówić o swoich przeżyciach. Nie potrafi odnieść się po prostu do życia tu i teraz. Każda sekunda jej życia, każda chwila ma jakieś powiązanie z traumą.

W wydobyciu się ze stanu „hibernacji uczuć” Oldze pomagała literatura, w szczególności feministyczna, a także poezja. To był jej sposób na przetrwanie. Szukała miejsca, gdzie kobieta może czuć się bezpiecznie. Czyli w literaturze pisanej przez kobiety, opowiadającej o nienawiści do kobiet lub nienawiści matki do córki (np. Izabela Filipiak). Mottem pierwszej wystawy Olgi, zatytułowanej „Somnium”, był wers z wiersza Tadeusza Różewicza – to dzięki niemu zaczęła od nowa nazywać rzeczy: „Otwarte są usta przerażenia i usta śmiechu/ usta boleści i usta rozkoszy”. Czuła, jakby wracała do życia po śmierci. – Wydawało mi się wtedy, że wracam do człowieczeństwa ze stanu bycia zombie – mówi.

2. Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie, 200x252 cm

Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie

Zaczęła „odpuszczać” to zło, które w niej podskórnie tkwiło. Przełom nastąpił trzy lata temu pod wpływem głębokiej terapii i dzięki wsparciu psychologa i psychiatrów. Z powrotem coś zaczęła czuć. Ale do dziś nadal nie potrafi płakać. Rozumie ludzi, którzy opowiadają o swoich tragicznych przeżyciach i często wspominają, że nie są w stanie płakać, bo gdyby już zaczęli – to płakaliby całe życie. Rzeczywiście, malarstwo Olgi zawiera w sobie drastyczne sceny, które są jak flashbacki jej przeżyć. Nagie kobiety z nożem, dziewczynki ssące piersi matek, mężczyźni z odciętymi częściami ciała, zwierzęta, symbole, rozdarte, oszałamiająco jaskrawe części ciała. Kolory i kształty są do bólu intensywne i opowiadają o dramatycznych przeżyciach, o wściekłości, skrajnej rozpaczy, okaleczeniu, odwecie i głębokim smutku, czyli sferach człowieka, do której zwykłe uczucia nie mają dostępu. Ale paradoksalnie mają też w sobie fascynującą dziecięcą miękkość i naiwność.

Kolor uczuć

Anda Rottenberg dobrze pamięta Olgę, która była jej studentką na warszawskiej ASP. – Ona na zajęciach właściwie niczego nie była pewna – ani co robić, ani co mówić, ani dokąd pójść. W malarstwie tego problemu nie ma, nie widać tej jej niepewności. W obrazach ona jest cała sobą, „idzie” za pędzlem. Rottenberg ocenia Olgę jako świetną malarsko artystkę, dla której świat sztuki jest jedyną możliwą drogą. Zastrzega jednak, że trudno jest komentować malarstwo przy pomocy osobistej historii. Krytyczka podkreśla, że malarstwo Olgi broni się niezależnie od jej traumy życiowej, ale jej dramat uzasadnia je w sposób bardziej dobitny. – Malarstwo służy Oldze do uwalniania swoich historii. Bardzo dobrze, że ma to malarstwo, ale co będzie po skończeniu akademii? – martwi się Rottenberg. – Powinna znaleźć się galeria, która nią się zaopiekuje. Publiczna galeria jednak nie weźmie pod swoje skrzydła debiutantki. Mało jest także prywatnych osób, które chciałyby powiesić taki obraz w domu, bo one aż biją tragedią po oczach – mówi szczerze krytyczka.

Olga wciąż szuka w sobie dziecka. Prowadzi dziennik terapeutyczny, który planuje wydać, rysuje (niektóre rysunki mają w sobie naiwność dziecięcej kreski), kolekcjonuje książki dla dzieci. Jej malarstwo też przechodzi różne etapy, jak w dzieciństwie: przedtem był baśniowy, teraz Olga maluje syntetycznie. – Malować chciałam od zawsze – mówi malarka. – Kolor jest dla mnie najważniejszą formą wyrazu. Jest najistotniejszy. Bardzo mocny, intensywny, pobudza wyobraźnię. Jestem dzięki niemu w stanie teleportować jakieś wstrząsające przeżycia wewnętrzne na obrazy. Kolor jest częścią świata, który we mnie żyje i częścią moich doświadczeń – dodaje. Może dlatego wydaje się, że jest go aż za dużo.

8. Kobieta pijąca mleko z piersi drugiej kobiety, akryl z temperą na płótnie, 205x257 cm

Kobieta pijąca mleko z piersi drugiej kobiety, akryl z temperą na płótnie

Nadmiar koloru i emocji w obrazach malarki wynika po części z traumy, a po części z jej nadwrażliwości, którą przez wiele lat chowała przed innymi. Pamięta, że gdy była małym dzieckiem, coś jeszcze czuła. Były to dobre uczucia. Wówczas wychowywali ją dziadkowie. Potem, gdy zamieszkała z matką i jej partnerem, czucie zaczęło zanikać. Stawała się powoli jak kamień pod wpływem sadyzmu konkubenta matki. Wie, że wychowała się w piekle, które na długo przesłaniało jej rzeczywistość. Dopiero dużo później, gdy zaczęła dojrzewać, pojawiła się w niej czułość wobec świata. Widziała jego piękno i pozwalała sobie czasem na miękkość i delikatność. Myślała o niej, ale brakowało jej wsparcia w sobie i w bliskich, więc drastyczne przeżycia wypierały te lepsze. Teraz obie części – i ta czułość, i tamta trauma dzieciństwa – integrują się w niej bardzo powoli. Nie wiadomo tylko, na ile ten proces wytrzyma nadwerężona psychika kobiety.

10. Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie 122x200 cm

Bez tytułu, akryl z temperą na płótnie

 

Była sobie miłość

 

image

Miłość. Od lewej: Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, Tymon Tymański, Leszek Możdżer

Film Filipa Dzierżawskiego o legendarnym zespole jazzowym Miłość uważam za jeden z najważniejszych polskich dokumentów (nie tylko muzycznych) ostatnich 20 lat. Oglądajcie i czytajcie o historii tej zajebistej i wyjątkowej w historii naszej muzyki grupy, która wyrosła z niezgody na zastany porządek (nie tylko muzyczny). Trailer filmu można zobaczyć tu. A ja  napisałam o tym tu:

I tu:

Była sobie miłość

Kochali się, założyli zespół, a potem znienawidzili. Dokument Filipa Dzierżawskiego o grupie Miłość to historia uczucia – człowieka do człowieka i człowieka do muzyki.

Miłość to na początku byli Ryszard „Tymon” Tymański i Mikołaj Trzaska. Potem do grupy dołączyli Jacek Olter, Leszek Możdżer i Maciej Sikała. Po kilku latach nie mogli już na siebie patrzeć. Zespół został rozwiązany. Pozostała po nim legenda, pamięć o samobójczej śmierci Oltera i przekonanie, że rewolucje w muzyce robić mogą nie tylko wirtuozi. Po obejrzeniu filmu Filipa Dzierżawskiego nasuwa się jeszcze jeden wniosek – tych kilku młodych wtedy ludzi łączyło wyjątkowe, nawet jak na muzycznych anarchistów, uczucie. – Chciałem opowiedzieć o zdarzeniach wiążących się z tymi emocjami. Chciałem to zrobić tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że przeszłość zawsze się za nami ciągnie. Zarówno wtedy, gdy dotyczy wyborów artystycznych, jak i życiowych – opowiada „Wprost” Dzierżawski.

DOM DLA UCZUĆ

Pochodzą z bardzo różnych domów. Mikołaj to na przełomie lat 80. i 90. początkujący malarz w trakcie studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Z inteligenckiego, artystycznego środowiska – tata jest profesorem na ASP, wydaje się, że Mikołaj pójdzie w jego ślady. Ale on rzuca studia, żeby uczyć się grać jazz na saksofonie. Wiele lat później powie: – Wszyscy się wtedy ode mnie odwrócili, pytali: co ty wyprawiasz, wiesz, że niszczysz sobie życie? Leszek Możdżer to nieśmiały prymus, wychowany w konserwatywnej rodzinie. Student klasy fortepianu gdańskiej Akademii Muzycznej. I Tymon – chłopak z inżyniersko-nauczycielskiej rodziny, od zawsze na bakier ze wszystkimi, zawsze w awangardzie. – Byłem dominującym typem, który uważał, że ma wizję i muzyczną misję. Prowadziłem zespół młodych chłopaków, sam ucząc się na swoich niezliczonych błędach. Dopóki nikt mi nie zagrażał, wszystko się zgadzało – opowiada Tymon. Miłość powstała jako rezultat nasiąkania tych chłopaków twórczością Johna Coltrane’a, Erica Dolphy’ego, Archiego Shepa. Chcieli grać tak samo jak oni, tylko jeszcze bardziej dziko. Zamierzali muzyką rozwalić system, ale nie polityczny, tylko ten muzyczny. Przeszkadzał im uczesany polski jazz. – Myśmy po prostu żyli ze sobą razem, grali po osiem godzin dziennie. Wyjeżdżaliśmy razem, w pociągu chlaliśmy browary, paliliśmy jointy i braliśmy kwasy, byliśmy po prostu bandą skurwysynów, którzy wiesz, napierdalali, kurwa, nie mieli pytań. Naprawdę byliśmy przyjaciółmi – mówi Tymański w filmie.

Ważnym doświadczeniem dla rodzącej się grupy był wspólny dom Trzaski i Tymona. Zamieszkali razem w Gdańsku-Osowie w grudniu 1987 r. Dom należał do kapitana Langera – przyjaciela Andrzeja Trzaski, ojca Mikołaja. W lutym 1988 r. wprowadziła się do nich Ania Lasocka, ówczesna dziewczyna Mikołaja, a późniejsza żona Tymona. W maju dołączył do nich klarnecista Jerzy Mazzoll, starszy brat Wojtka Mazolewskiego (dziś Pink Freud). Dom kapitana Langera bez reszty opanował duch muzyki improwizowanej. – Graliśmy niekończące się próby, spraszaliśmy całe Trójmiasto na cosobotnie imprezy – opowiada Tymon.

BEZ JAZUZAZU

Pod koniec lat 80. Tymański już wiedział, co i jak chce grać. – 8 kwietnia 1988 r. wraz z Mikołajem oraz Piotrkiem Mertą i Bartkiem Szmitem, muzykami mojej nowofalowej formacji Sni Sredstvom Za Uklanianie, zagraliśmy pierwszy koncert jako Miłość w gdańskim klubie Pinezka – opowiada Tymański. – Zaczęliśmy grać dziki free jazz, czy się to komuś podobało, czy nie – śmieje się. Do tej formacji dołączył Jacek Olter – młodziutki perkusista.

Koncert w klubie Rudy Kot (marzec 1991) wstrząsnął trójmiejskim środowiskiem. Mówiono, że pojawili się muzycy, którzy grają zupełnie inny jazz, rozwalający ściany. – Do naszego miłościowego tria dołączył Lechu Możdżer, pojawiła się odpowiednia chemia. Zaczęliśmy grać próby i koncerty w Żaku, nieco później przenieśliśmy się do mieszkania państwa Możdżerów, rodziców Leszka, na Żabiance – wspomina Tymański. Chciał, żeby jego zespół był „elektryzujący”. – Nie zależało mi na graniu grzecznie jakiegoś tam „jazuzazu”, w którym jeżeli coś się tam nie podoba publiczności, to kładziemy uszy po sobie i gramy to głośniej, to ciszej. Ja w takim momencie kopałem kontrabas, bębny kopałem, Olter wkurwiony kopał mi kontrabas. Mówiłem: koniec szczękania sztućcami. Bo nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz. Ja grałem jazz po to, żeby obudzić siebie i ludzi z marazmu, ze stagnacji.

Leszek Możdżer o ich pierwszym spotkaniu: – Na drugiej próbie kwartetu Emila Kowalskiego, w którym grałem, wkroczył nagle Tymon Tymański. Wtedy miał po sześć kolczyków w każdym uchu, wielki zielony prochowiec, w ogóle był ogromny. Rzucił nuty na pianino i powiedział: „Słuchaj, słyszałem, że ty fajnie grasz, byś może przyszedł na próbę do nas w czwartek?”. Ja przestraszony kompletnie powiedziałem: „Dobrze, przyjdę”. Ale wcale mi się to nie podobało.

PERWERSYJNA SZANSA

Co powiedziałby o ich ówczesnych relacjach psycholog? Możdżer jest zaskorupiałym samotnikiem („Wiesz, nie mam przyjaciół, ja chyba nie potrafię się zaprzyjaźniać”). Leczy kompleksy, mówi o afirmacji jako remedium na brak wiary w siebie. Tymon, który jest urodzonym samcem alfa i optymistą, powoli wydobywa z niego żywsze akcenty. Trzaska jest superwrażliwcem, któremu do szczęścia potrzebne są tylko saksofon i dużo przestrzeni. Olter potrafi zagrać wszystko. Jest genialnym muzykiem, ale odbiera aż w nadmiarze wszystkie bodźce, które płyną z jego własnego instrumentu i ze sceny. To, niestety, obciąża go psychicznie i ma swój tragiczny finał. W takim składzie grali przez dwa lata. Pojawiły się pierwsze wyróżnienia – wśród nich to na konkursie Jazz Juniors w Krakowie w 1992 r. Chłopcy udzielają wywiadu telewizyjnego, w którym widać, jak są rozemocjonowani i jeszcze nie zdają sobie do końca sprawy z sukcesu. Na pytanie dziennikarza, co będzie z nimi dalej, Tymon rzuca: – A dalej to się spotkamy z Dalajlamą.

Nagrodą na przeglądzie w Krakowie jest sesja w studiu w Szczecinie. Wiozą bębny Oltera i kontrabas Tymona maluchem. Z Gdańska to dziewięć godzin jazdy. Tylne fotele wyjęte, żeby instrumenty weszły. Tam powstała ich debiutancka płyta zatytułowana „Miłość” (1992). – Wiedziałem, że to moja życiowa szansa– mówi Tymon. – Co prawda to była sytuacja perwersyjna i szansa perwersyjna, ponieważ miałem nagrać godzinę muzyki jazzowej z zespołem jazzowym, a ja nie byłem jazzmanem. Ja byłem rockmanem, który po prostu niechcący znalazł się w świecie jazzu. To był jakiś odlot.

KONIEC Z MIŁOŚCIĄ

Płyta wyszła, ale Trzaska, przytłoczony dominującym charakterem Tymona, mówi w końcu „nie”. Wylatuje z zespołu, zastępuje go Maciek Sikała. – Pół roku później, w październiku 1993, mieliśmy zagrać na Dżemborce przed kapelą Ornette’a Colemana i Dona Cherry’ego – opowiada Tymon. – Olter wstawił się za Mikołajem, mówiąc, że wypadałoby go zaprosić choćby na dwa numery. „Jesteśmy mu to winni” – powiedział. – Po koncercie poczuliśmy, że to jest to – mówi Tymański. – Kwintet z dwoma saksofonami, mimo nieustannych tarć i różnic osobowościowo-backgroundowych, dawał nam wielkie możliwości rażenia muzycznym ogniem. Zaczął się najlepszy okres Miłości, który trwał do września 1996 r., czyli do początku choroby Jacka.

W dorocznej ankiecie „Jazz Forum”, już po słynnym koncercie na Jazz Jamboree, Miłość plasuje się w czołówce. Ani Tymański, ani Trzaska, Możdżer czy Olter nie wiedzą jeszcze, że piszą historię polskiego jazzu. Że dokonują rewolucji, której skutkiem miała być zmiana stylistyki młodych zespołów i połączenie – jak w ich grupie macierzystej i innych, w których się udzielali – punka, jazzu, eksperymentów harmonicznych, piosenek popowych, pastiszu i otwartej improwizacji. Że bez nich nie byłoby wielu innych formacji. Jeszcze przez moment są niewinni. Następne dwa lata to szczyt ich możliwości. Grają mnóstwo koncertów. Mają po dwadzieścia kilka lat. I kupę siły, żeby zmieniać wokół siebie wszystko i przeć naprzód.

Są praktycznie każdego dnia razem, nawet wolny czas jest czasem wspólnym. Oddychają muzyką. Artystycznie zespół jest gwiazdą. Ludzie już wiedzą, że w muzyce pojawiło się nowe, i chłoną to, a na ich występach kluby pękają w szwach. Do Polski przyjeżdża Lester Bowie, znakomity amerykański trębacz, z którym nagrywają dwie płyty – koncertową „Not Two” i „Talkin’ About Life And Death”. Po kolejnej – „Asthmatic” – która miała być wyzwaniem rzuconym najważniejszemu albumowi w historii polskiego jazzu – płycie „Astigmatic” Krzysztofa Komedy – pojawiają się pierwsze sygnały zmęczenia materiału.

– W sensie towarzyskim najlepszego okresu doświadczyliśmy, zanim wyrzuciłem Mikołaja z kapeli – mówi mi Tymon. – W sensie muzycznym zdecydowanie był to okres aktywności kwintetu. Najbardziej podobają mi się płyty Miłości do okresu „Asthmatic” oraz trasy z Lesterem Bowiem z lutego 1996 r. Później zaczął się powolny, energetyczny zjazd w dół i odcinanie kuponów.

Członkowie grupy są już zresztą wtedy zaangażowani w różne projekty córki Miłości. I swoje własne. Tymański zamienia kontrabas na gitarę, Możdżer nagrywa znakomicie przyjętą płytę „Chopin: impresje”. Robi zawrotną międzynarodową karierę. Zaczyna się depresja Oltera. Zespół coraz mniej gra razem. Punktem zwrotnym jest samobójcza śmierć Jacka, któremu koledzy nie byli w stanie pomóc. W filmie Filip Dzierżawski znakomicie pokazuje finisz Miłości. Rozwija się tu też i gaśnie muzyka, jako szósty, równorzędny bohater obrazu, a w jej tle pojawiają się kolejne konflikty. Chodzi o to, kto jak bardzo się sprzedał, ile pieniędzy zarobił. Trzaska w tonie przekąsu komentuje, że nie jest taki, jak pewni celebryci, którzy dają sobie malować pasemka we włosach, noszą markowe klapki, bluzeczki bez rękawków, kapturki (dotyczy to Leszka).

PIENIĄDZE I IDEAŁY

Jest rok 2009. Mija osiem lat od śmierci Jacka Oltera. Muzycy chcą jeszcze zagrać koncert na OFF-ie. Między Możdżerem a Tymonem toczy się w kuluarach festiwalu rozmowa. O pieniądzach i udziałach w dalszych projektach związanych z Miłością. Na koncert nie dociera Sikała. Na katowickiej scenie z dawnego składu pojawiają się tylko Leszek i Ryszard. Trzaska im odmawia: – Nigdy już z tym zespołem nie zagram, bo Miłość nie istnieje. Tłumaczy, że chłopaki zrobili ze swoim życiem coś, czego on nigdy by nie zrobił. – Nie rozumiem, dlaczego Tymon miałby się wstydzić, że zarabia pieniądze – komentuje Filip Dzierżawski, który w czasie kręcenia dokumentu zaprzyjaźnił się z muzykami Miłości. – To takie dziwne polskie myślenie.

– Słabo jest się wypowiadać pod swoim adresem za pośrednictwem mediów – odpowiada Tymon na zarzuty Trzaski. – Zabrakło nam może szczerych rozmów, ale Mikołaj na całe lata zamknął się w swoim małżeństwie jak w kokonie. Gdy spotykamy się na mieście, zawsze pojawia się klimat dawnej przyjaźni, po czym wraca ta dziwna obcość. Nigdy już nic nie będzie takie samo. Tymon uważa, że Trzaska trochę zazdrości jemu i Możdżerowi sławy i kasy. – A przecież tak naprawdę wszyscy jesteśmy biznesmenami, Miko robi to samo co my – mówi. – Najśmieszniejsze jest to, że gramy właściwie to samo – alternatywną muzykę dla społeczeństwa alternatywnego. Życzę Mikołajowi z całego serca, żeby był bardzo sławny i zarabiał mnóstwo kasy, żeby nie musiał nam niczego zazdrościć. Ja jakoś dziwnie nie zazdroszczę Lechowi niczego. Bardzo go lubię i podziwiam, ale czego mu mam zazdrościć? Przecież to mój brat, niech mu się szczęści na całego! Niech się zatem szczęści i mojemu kochanemu bratu Mikołajowi. Nie ma sensu się kwasić i wzajemnie oskarżać – dodaje.

Jednak Miłość umarła, chociaż reżyser filmu daje nam na moment nadzieję na jej reaktywację. Także Tymon twierdzi, że mimo różnic muzycznie nadal jest między nimi chemia. Dowodem na to mają być trzy dni prób udokumentowane w filmie Dzierżawskiego. – Oto dlaczego warto zagrać trasę, jeszcze nigdy nie graliśmy tak dobrze – mówi Tymański. – Może ktoś chciałby na żywo posłuchać zajebistego zespołu jazzowego? Większości jazzfanów nie obchodzą nasze małostkowe animozje, obchodzi ich nasza muzyka. A ta może być nadal wspaniała.

NA POGRANICZU MĘSKIEJ MIŁOŚCI

Dzierżawski opowiada o Miłości, idąc od najważniejszych wydarzeń, czyli spotkań i prób artystów, koncertów, przez pierwszy konkursowy sukces, nagrania w studiu, dramaty osobiste – samobójczą śmierć Oltera i rozpad grupy w 2002 r., aż po powrót na scenę OFF Festivalu w zaskakującym składzie. Charakterystyczna stylistyka wypowiedzi Tymona, brutalne dialogi, intymne zwierzenia – to wszystko tworzy spójną, z nerwem, kapitalnie opowiedzianą historię życia kilku przyjaciół. – Miałem gdzieś w głowie to, jak powinien wyglądać ten film – opowiada Dzierżawski. – Wiedziałem, że muszą się w nim pojawić różne głosy, a opowieść musi zostać przedstawiona z kilku różnych perspektyw. Nie chciałem rozstrzygać sporów, tylko je relacjonować. Nie spodziewałem się jednak, że film będzie tak mocno dyskutowany i publiczność będzie się identyfikowała z postawami muzyków. To dla mnie zaskakujące i cieszę się z tego.

W „Miłości” udało się też pokazać, jak przez całe życie siłujemy się z uczuciami. Także tymi najtrudniejszymi, które są poza naszą kontrolą. Jak miłość Trzaski i Tymona. Sami opowiadają, że to była miłość w sensie dosłownym. – Moja przyjaźń z Mikołajem była na pograniczu męskiej miłości, która oczywiście nie implikuje koniecznie jakichś tam relacji seksualnych. To raczej było takie coś, że byliśmy bardzo młodzi i po prostu gdzieś tam byliśmy otwarci na wszelkie rodzaje przekroczeń – tłumaczy Tymon. Trzaska wspomina, że potrzebował wtedy takiego mózgu jak ma Tymański. – A myślę, że on potrzebował mojej dzikości i też bezwarunkowego oddania, które ja mu zapewniałem. Wtedy. To głębokie uczucie, które było między Tymonem a mną, ono było naprawdę. Każdy dzień się zaczynał od telefonu, rozmów między nami. Zresztą dlatego zamieszkaliśmy razem – mówi Mikołaj. Kiedy do tego duetu dołączył Możdżer, zaczęło się dziać coś niedobrego. – Może dlatego, że po prostu Mikołaj Leszka postrzegał jako dystrakcję – jako kogoś, kto wszedł między nas klinem – zastanawia się Tymon.

Jak to się stało, że z przyjaźni, która była spoiwem Miłości, zrobiło się coś strasznego? Do dziś Tymon podkreśla, że zespół warto reaktywować: – Owszem, jesteśmy grupą przyjaciół, których wysepki oddaliły się od siebie. Jednak nie na tyle, żeby się nie kochać i nie szanować. Mikołaj, Jacek, Leszek, Maciek – to są moi bracia, to moja rodzina. Nigdy się tego nie wyprę. Tymański, mimo zdecydowanej postawy Trzaski, nie przestaje mówić o kolejnych trasach. Tylko raz się w tym gubi. Gdy mówi o zespole „byliśmy najważniejszą jazzową kapelą lat 90.”. – To były kapitalne czasy – podsumowuje sentymentalnie. I słychać, że do końca chyba sam nie wierzy, że można drugi raz wejść do tej samej rzeki. ■

Depresyjna pogoń za szczęściem

tomasz-stawiszyński (1)

Tomasz Stawiszyński, fot. Mikołaj Starzyński

Niedawno przeprowadziłam wywiad z filozofem Tomaszem Stawiszyńskim o szczęściu. O jego ulotności, blaskach i cieniach. Został umieszczony w pierwszym wydaniu magazynu „Holistic”, do którego przeczytania zachęcam. A ponieważ wywiad nie jest już dostępny w sieci, zamieszczam go też tutaj. Enjoy!

 

Anna Gromnicka: Czym jest szczęście?

Tomasz Stawiszyński: – Bliskie jest mi powiedzenie starożytnych Greków, którzy przestrzegali przed nazywaniem człowieka szczęśliwym póki żyje. Po prostu – istota ludzka, z wszelkimi swoimi przypadłościami i niedogodnościami wynikającymi z faktu narodzin, jak mawiał Emil Cioran, najzwyczajniej w świecie nie nadaje się do szczęścia. Jest ono dla niej nieosiągalne.  

Dlaczego? 

– Często wyobrażamy sobie szczęście jako trwały stan, który można osiągnąć jeśli spełni się określone warunki czy parametry, albo przejdzie określoną ścieżkę. Tymczasem wiele wskazuje na to, że nic podobnego nie zachodzi. Istotne jest jednak coś innego, a mianowicie okoliczność, że te nasze rozmaite wyobrażenia własnego i cudzego szczęścia czy sukcesu – a także, a może przede wszystkim, środków potrzebnych do ich osiągnięcia – są w gruncie rzeczy produkowane przez kulturę. A dokładniej – przez rynek. I to jest realny problem. 

Czyli? 

– Mówi się o naturze kapitalizmu, że jest to system, który najpierw wytwarza różne potrzeby i deficyty, a następnie dostarcza płatnych środków na ich zaspokojenie. Żyjemy dziś w świecie, w którym wytworzono w nas już niemal wszystkie możliwe potrzeby, a przecież nieustająco trzeba generować kolejne. To proste. Im bardziej czujemy się nieszczęśliwi, tym chętniej sięgamy po kolejne poradniki albo warsztaty – albo sesje z coachem – które obiecują, że nas do szczęścia doprowadzą. Ale pamiętajmy, że warunkiem funkcjonowania całego tego przemysłu jest to, żeby nie dostarczył nam przypadkiem tego, co obiecuje.

Jak to? 

– No przecież gdyby jakiś poradnik faktycznie odmienił nasze życie, nie sięgnęlibyśmy już po następny, nie wzięlibyśmy udziału w kolejnych warsztatach. Bo i po co? A to by z kolei groziło krachem całego systemu.

A czy nie jest po prostu tak, że szczęśliwymi bywamy, a nie jesteśmy nimi stale? 

– Owszem, zdarzają się w ludzkim życiu takie chwile, kiedy wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu. To są chwile bardzo rzadkie, a do tego nasz umysł ma skłonność do popadania w iluzję trwałości tam, gdzie mamy do czynienia z odczuciami z konieczności ulotnymi. Przemysł szczęścia natomiast chętnie z tych naszych dyspozycji korzysta, podsuwając nam nieustannie miraże jakiegoś spełnienia i zadowolenia, które rzekomo możemy na trwałe osiągnąć, i którego osiągnięcie powinniśmy sobie stawiać za cel. Tymczasem te chwile, o których mówimy, są osiągalne wyłącznie jako efekty uboczne. Im bardziej będziemy do nich dążyć, tym bardziej nam będą umykać. 

To takie myślenie bardzo według Dostojewskiego, który też uważał, że szczęście nie polega na samym szczęściu lecz na jego osiąganiu. 

– Tradycja tak zwanej filozofii mądrościowej, która interesuje się różnymi sposobami na życie pomyślne – świadomie nie mówię: szczęśliwe – doradzała zawsze, żeby wyznaczać sobie raczej skromne cele i w ogóle myśleć realistycznie. To znaczy, zdawać sobie sprawę, że przemijamy, starzejemy się, że nie ma nic na zawsze, i że każde życie kończy się śmiercią. Umrą nasi bliscy, my umrzemy, przyjdą po nas wszystkich, którzy dzisiaj jesteśmy żywi i przekonani, że świat należy do nas, jacyś inni ludzie, po nich jeszcze inni, za sto lat nikt o przeważającej większości nas nie będzie w ogóle pamiętał, podobnie jak my nie pamiętamy dziś o przeważającej liczbie ludzi, którzy żyli sto, albo dwieście lat temu. Więc owszem, życie bywa fajne – ale w gruncie rzeczy nie ma powodu, żeby się z niego jakoś szczególnie cieszyć. 

Co byś powiedział tym, którym – jak ujął to pisarz – szczęście mignęło tylko na chwilę, by znów pogrążyć ich życie w jeszcze większym smutku i trwodze? 

– Nie chciałbym wchodzić w rolę kogoś, kto formułuje jakieś cudowne recepty, bo ich nie ma. Powiedziałbym tylko, że w ogromnym stopniu nasze wewnętrzne doświadczenia, choć myślimy o nich jako o bardzo indywidualnych, osobistych, wręcz intymnych, są formowane przez cały system kulturowych znaczeń i symboli, norm i nakazów. Nasze wyobrażenie o tym, czym jest szczęście, determinuje nasz sposób przeżywania nieszczęścia. Im bardziej wymagającą mamy wizję tego, jak nasze życie powinno wyglądać, tym dotkliwiej przeżywamy odstępstwa od tego wyśrubowanego ideału. 

I tym częściej zapadamy na depresję.

– Pisze o tym ciekawie współczesny amerykański psycholog ewolucyjny Jonathan Rottenberg. Twierdzi on, że za współczesną epidemią depresji częściowo stoi nierealistyczna wizja szczęścia. W reklamach, na portalach społecznościowych, na Instagramie, oglądamy niemal wyłącznie ludzi młodych, pięknych, wysportowanych, bogatych i uśmiechniętych. Jeśli ci ludzie się starzeją to stają się staruszkami radosnymi, którzy nie przeżywają żadnych dojmujących aspektów starości. A nawet jeśli je przeżywają, to szybko ktoś dostarcza im pigułkę, po zażyciu której wszystko mija jak ręką odjął. Rottenberg mówi, że zasadniczy fałsz współczesnej kultury streszcza się w haśle, że wszystko jest możliwe. Możesz być każdym, możesz mieć wszystko, nie ma przed tobą żadnych ograniczeń. Słyszymy to nieustannie, także od rozmaitych idoli, tak zwanych ludzi sukcesu. Bolesne zderzenie z tą utopią – które prędzej czy później zawsze następuje – owocuje właśnie depresją. 

Wygląda na to, że komercja szkodzi szczęściu. 

– Dość szybko zaczynamy się orientować, że to są jedynie miraże. Ale kiedy nie udaje nam się osiągnąć tych wszystkich symboli sukcesu i szczęścia, słyszymy zewsząd, że to wyłącznie nasza wina. Że nie dość mocno chcieliśmy, że się nie wystarczająco staraliśmy, że jesteśmy zaburzeni albo leniwi. Wszystko, co złe, jest w nas. Nie ma mowy o niesprawiedliwym systemie ekonomicznym, o zablokowanych ścieżkach awansu społecznego, o reprodukcji biedy i bogactwa w zachodnich społeczeństwach. Słowem – nikt nie interesuje się urządzeniem świata, bo całe brzemię odpowiedzialności ulokowane jest w jednostce. Rzecz jasna, dla beneficjentów późnego kapitalizmu jest to narracja wręcz idealna. Zapewnia im trwałość systemu, z którego czerpią korzyści. 

Ludzie szczęśliwi to tacy, którzy nie są świadomi do końca lepszych i większych możliwości, żyją tu i teraz, nie zastanawiając się zbytnio nad swoim szczęściem? 

– Ciekawy jest ten współczesny kult teraźniejszości, nastawienie na tu i teraz, podkreślanie, że nic innego się nie liczy. Jakąś formą tego kultu jest wielka popularność praktyki mindfulness, która ma swoje określone zastosowania terapeutyczne, ale obecnie stała się jakąś wszechogarniającą modą. Powiedziałbym, że jest to postawa trochę w duchu tego, o czym mówimy. Ktoś, kto żyje tylko w tu i teraz – abstrahując od tego, że to po prostu niemożliwe – nie planuje, nie liczy się z ograniczeniami, nie czuje żadnego zakorzenienia, tylko wiedziony aktualnymi impulsami podejmuje decyzje bez względu na konsekwencje. Ktoś taki to oczywiście idealny klient. Przynajmniej do jakiegoś momentu. 

Co się dzieje z takim człowiekiem? 

– Z pewnością ulega niebezpiecznej iluzji, bo wszyscy mamy jakąś historię, jakieś własne uwikłania, uwarunkowania, ograniczenia. Nie istnieje tożsamość bez pamięci, a pamięć to właśnie przeszłość, czyż nie? 

Co się dzieje, gdy dążąc do szczęścia wpadamy właśnie w jego pozory, w hedonistyczny styl życia bądź rozpasanie?

– Francuski antropolog Rene Girard zasłynął tezą, że w toku dorastania i edukacji uczymy się naśladować nie tylko cudze zachowania, ale także cudze pragnienia. Innymi słowy – pragniemy tego i tylko tego, czego pragną inni. Wyrastając w kulturze operującej bardzo restrykcyjnymi wzorcami sukcesu, skoncentrowanej na przyjemności i sprawności, dość szybko zaczynamy wpadać w spiralę przypominającą uzależnienie. Każde kolejne doznanie wydaje się niewystarczające, a na horyzoncie od razu majaczy obietnica czegoś jeszcze mocniejszego, jeszcze bardziej intensywnego. Problem polega na tym, że w pewnym momencie nic już nam nie wystarcza, a to, co mamy, wydaje się zawsze niezadowalające. Kolejne przedmioty, stany albo ludzie szybko nam się nudzą. Ekscytujemy się zawsze tym, czego nie posiadamy, kiedy zaś już udaje się nam to zdobyć – natychmiast tracimy tym zainteresowanie. Miraż wielkiego szczęścia i spełnienia jest zawsze gdzieś z przodu ponieważ tak naprawdę nie sposób czegoś podobnego osiągnąć, jak już wcześniej mówiliśmy. 

Pieniądze szczęścia nie dają? 

– Wiesz, coś takiego łatwo mówić tym, którzy pieniądze mają. Bieda jest czymś skrajnie upokarzającym i upadlającym. Ktokolwiek ją romantyzuje, nigdy jej zapewne nie zaznał. Pewien zasadniczy poziom ekonomicznego i socjalnego bezpieczeństwa, który bez pieniędzy jest po prostu nieosiągalny, to warunek wprawdzie nie wystarczający, ale konieczny do tego, żeby czuć się w tym świecie jako tako stabilnie. Natomiast oczywiście pieniądze nie są gwarancją szczęścia, bo nic nie jest gwarancją szczęścia. 

Paradoks naszych czasów? 

– Tak. Te głośne przypadki samobójstw, Anthony’ego Bourdaina, Kate Spade czy wcześniej Chrisa Cornella z Soundgarden, wymownie to pokazują. Ci ludzie mieli wszystko, co w dzisiejszej kulturze najbardziej pożądane. Sukces, pieniądze, sławę.  A zarazem gdzieś pod tą wierzchnią warstwą toczyła ich jakaś bezdenna rozpacz i nienawiść do samych siebie. Może do ich śmierci przyczyniła się także presja, o której rozmawiamy? Może nie byli już dłużej w stanie znieść tego ciążącego na nich, jak na nikim innym, obowiązku nieustannego zaświadczania o wielkości własnego sukcesu i życiowego powodzenia? Może mieli poczucie, że nie daje się im prawa do rozpaczy, poczucia bezsensu, smutku, przeżywania melancholii, straty, żałoby? W dzisiejszej kulturze kompletnie nie ma na te emocje miejsca. Wszystko jest podporządkowane produktywności. Człowiek smutny, przeżywający głęboką żałobę, konfrontujący się z egzystencjalnymi rozterkami, lękiem przed śmiercią, poczuciem bezsensu, nie jest przecież pożądanym pracownikiem. Lepiej żeby pracownik był ogólnie zadowolony z życia, pełen energii, wysportowany i radosny. Wtedy jest najbardziej efektywny.

Co może się wydarzyć potem? 

– Czy wyobrażasz sobie w dzisiejszym świecie pracodawcę, który tworzy pracownikom przestrzeń dla przeżywania żałoby, albo smutku? Smutek jesteśmy skłonni wyłącznie leczyć. Chodzi o to, żeby jak najszybciej minął. Trzeba więc takich środków, technik i substancji, które znowu pozwalają wejść na najwyższe obroty i być pracownikiem efektywnym. W jednostronnym medycznym ujęciu depresji – w którym powiada się, że jest ona po prostu chorobą układu nerwowego – często w ogóle nie bierze się pod uwagę uwarunkowań kulturowych. W książce „Loss of Sadness” Jerome Wakefield i Alan Horwitz stawiają tezę, że smutek istnieje dziś wyłącznie jako choroba. Utraciliśmy wszelkie instytucje i symbole, które pozwalałyby nam na przeżywanie smutku czy żałoby nie jako stanów patologicznych, ale jako naturalnych elementów naszego życia. Nie jest to nowa teza, stawiał ją już w latach 70. francuski historyk Philippe Aries.W takim układzie – twierdził z kolei James Hillman, bardzo przenikliwy amerykański psycholog – wszystkie te emocje, których unikamy, powracają do nas w postaci ekstremalnej. Stąd właśnie wspomniana epidemia depresji i samobójstw. Jeśli zatem pytasz mnie o szczęście, odpowiem – nie potrzebujemy dziś wcale szczęścia, potrzebujemy więcej smutku. 

Portale informacyjne prześcigają się w zestawieniach rzeczy, które świadczą o tym, że szczęście zależy tylko od nas samych. Czy to prawda? 

– To jest właśnie ta indywidualistyczna ideologia, o której wcześniej mówiłem. W jej myśl wszystko, co się w naszym życiu dzieje, zależy od nas i wszystko jest wyłącznie naszą odpowiedzialnością. Jest to ideologia nie tylko skrajnie fałszywa i naiwna, ale też zwyczajnie okrutna. W formach skrajnych przyjmująca postać myślenia magicznego a’la wielki międzynarodowy bestseller „Sekret”, autorstwa niejakiej Rhondy Byrne. Głoszone w tej książce przekonanie – że wystarczy czegoś odpowiednio mocno chcieć, żeby to mieć, mówiąc w skrócie – jest kwintesencją tego podejścia. Problem polega jednak na tym, że jeśli jesteś wyłączną autorką własnego sukcesu, to jesteś także wyłączną autorką własnej porażki. Dla ludzi korzystających z niesprawiedliwego systemu ekonomicznego, z nierówności i braku sensownej redystrybucji, jest to podejście wprost wymarzone. Rzesze ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, umierających z głodu afrykańskich dzieci, ofiar wyniszczających wojen o dostęp do naturalnych bogactw, otóż wszyscy ci ludzie są sami sobie winni, bo nie dość pozytywnie wyobrażali sobie własną przyszłość? Co za obrzydliwa, toksyczna brednia!


Postrzeganie szczęścia zmienia się z pokolenia na pokolenie. Czego chcieli millenialsi, którzy powoli przejmują stery rządu dusz w społeczeństwie, a czego chcą ludzie z pokolenia Z, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy? 

– Widziałem niedawno badania, z których wynikało, że przedstawiciele pokolenia millenialsów są przekonani, że w okolicach 50 roku życia będą już milionerami, którzy zrezygnują z pracy i będą oddawać się relaksowi na swoich prywatnych wyspach. Widać w tym dokładnie to, o czym wcześniej mówiliśmy – poczucie, że wszystko jest możliwe. Oczywiście, oni mają mnóstwo możliwości, o których wcześniejsze pokolenia mogły tylko pomarzyć, choćby ze względu na galopującą globalizację i postęp technologiczny. Ale tym bardziej dotkliwe może być dla nich to zderzenie z rzeczywistością – kiedy już się okaże, że nie zostali milionerami, i nie mają prywatnej wyspy. Bo ich życie jest dokładnie tak samo ograniczone, jak życie innych ludzi.


Od czego to zależy?

– Kapitalizm ekspanduje, świat pragnień i możliwości staje się coraz bardziej rozbuchany, podziały między ludźmi i pokoleniami stają się coraz bardziej krzykliwe i ostre. Ale tak jak wcześniej, tak i dzisiaj – a może szczególnie właśnie dzisiaj, bo podziały społeczne się intensyfikują – kształt naszego życia w przeważającej mierze zależy od tego w jakim rejonie świata się urodziliśmy, w jakiej klasie społecznej, w jakiej rodzinie. Los człowieka, który urodzi się w rodzinie wziętych amerykańskich chirurgów plastycznych w Kalifornii będzie zasadniczo różny od losu człowieka, który przyjdzie na świat w ubogiej rodzinie w Wałbrzychu. Od tej reguły mogą być wyjątki – ale to będą tylko wyjątki. Twarde dane wskazują, że podziały społeczne, bogactwo i bieda ulegają reprodukcji. Natomiast wzorce szczęścia i sukcesu dostajemy dziś – z powodu zglobalizowanego internetu – wszędzie takie same. A zatem nastolatek z ubogiej rodziny w Wałbrzychu marzy dokładnie o tym samym, o czym marzy nastolatek z rodziny wziętych chirurgów plastycznych w Kaliforni. Niestety – tylko jeden z nich ma realną szansę coś podobnego osiągnąć. Drugi popadnie zapewne prędzej czy później we frustrację, przystąpi do jakiejś populistycznej organizacji politycznej, skrajnej prawicy itp. Powiększa się grupa młodych ludzi, którym ten świat nie ma do zaoferowania nic poza coraz bardziej nierealistycznymi pragnieniami.


Pozostają wykluczeni? 

Tak, bo nigdy nie osiągną tego, o czym marzą. A przynajmniej przytłaczająca większość z nich. 

Co powiesz tym, którzy nie wierzą w szczęście? 

– Że mają rację. Szanuję ten wybór i brak wiary w szczęście i podzielam go. Myślę, że są to ludzie o racjonalnym nastawieniu, którzy obserwują świat i wyciągają adekwatne wnioski z tego, jak on funkcjonuje. I dlatego mają być może szansę na życie szczęśliwe, to znaczy pozbawione złudzeń i nadmiernie rozbudowanych oczekiwań. 

szczęście

 

Lev Manovich: Historię tworzą dane

 

image

@Lev Manovich/Flickr.com

Problem z humanistyką jest taki, że ludzie za dużo czasu spędzają, zamartwiając się tym, czego zrobić nie potrafią – pomyłkami, problemami – zamiast po prostu iść i robić to, co muszą.”

 

Miałam niedawno okazję rozmawiać z Lvem Manovichem, najwybitniejszym znawcą współczesnej kultury (sieci i danych). Powyższy cytat z innego wywiadu z Manovichem, przeprowadzonego przez Jamesa Williforda dla http://www.neh.gov, jasno pokazuje, że tym, czego brakuje współczesnym naukom humanistycznym i ich przedstawicielom, jest pragmatyzm i pęd do działania – tu i teraz.

 

DZIŚ KAŻDY MOŻE BYĆ ARTYSTĄ”

Wywiad przeprowadzam dla FUTU, magazynu o dizajnie, ideach i nowych mediach. Z Lvem Manovichem spotykam się w Marriotcie, hotelu w Warszawie z widokiem na Pałac Kultury i Nauki. Od pierwszych minut widzę, że Lev ma nawyk fotografowania iPhonem wszystkiego, co mu wpadnie w ręce – gazet, magazynów, biletów, serwetek, ciekawych napisów i przedmiotów, przypominających o innych czasach i estetyce. Nie przeszkadza to nam w rozmowie, przeciwnie – tworzy do niej dobry kontrapunkt: w końcu rozmawiamy o przemianach w kulturze i otaczającej nas rzeczywistości, które najłatwiej uchwycić właśnie telefonem.
Anna Gromnicka: Miałeś już szansę rozejrzeć się po Warszawie?
Lev Manovich: Jeszcze nie, dopiero przyjechałem, ale wierz mi – zobaczę wszystko. Będę tu jeszcze dwa razy w ciągu następnych kilku miesięcy, więc na pewno będę zwiedzał.
To nie widziałeś jeszcze Muzeum Historii Żydów Polskich? To najbardziej spektakularny obiekt muzealny w Polsce.
Jeszcze nie miałem okazji, ale to będzie mój pierwszy przystanek w tym mieście. Tam jest część mojej historii. Mój ojciec był rosyjskim żydem, pochodzącym z Polski. Moja rodzina wywodzi się z dawnych kresów, więc to muzeum i ta chwila będą dla mnie szczególne.
Na twojej stronie na facebooku wyłapałam świetne zdjęcia i plansze niezrealizowanych projektów z Berlina Wschodniego, dokąd wybrałeś się na konferencję o modernistycznej – czy trafniej socrealistycznej – architekturze i urbanistyce Wschodnich Niemiec. Dawne tereny NRD mogą być wyzwaniem dla badacza?
Raczej dla osoby, której pasją jest dizajn i architektura. Jestem fanem modernizmu powojennych Niemiec, dlatego zachwyca mnie możliwość zwiedzania Berlina w takich detalach. Należę do tych, którzy skrupulatnie badają przestrzeń każdego miasta, w którym są, i ją dokumentują.
Widzisz ten rozświetlony kolorami tęczy budynek? To Pałac Kultury i Nauki. Symbol Warszawy, ale i komunizmu, czy raczej – socrealizmu. Dar od Stalina. Podoba ci się?
Może nie tyle podoba, co na pewno jest bardzo ciekawy. Komunizm to w ogóle interesujący architektonicznie okres. Pałac Kultury jest wyjątkowy w pewnym sensie, tak jak wyjątkowa jest Karl Marx Alee w Berlinie. Ona w zamyśle też miała być tworem modernistycznym, ale nie kapitalistycznym – choć przecież była i jest częścią wielkiej, europejskiej metropolii. Pałac Kultury, tak samo jak Karl Marx Alee, przeżył swój czas i nabrał nowego znaczenia w nowej, politycznej rzeczywistości. Oczywiście, są to różne miejsca, jeśli chodzi o pomysł i wykonanie, ale podobne, jeśli bierzemy pod uwagę zmianę dizajnu w przestrzeni i jego współczesny kontekst. Dla mnie te miejsca opowiadają pewną historię, która tworzy całość, bez potrzeby ujmowania jej w osobne rozdziały.
Przyjechałeś do Polski na konferencję NInA, gdzie rozmawialiście o kulturze cyfrowej i storytellingu, czyli opowiadaniu historii. Jak kultura cyfrowa wpłynie na naszą umiejętność opowiadania historii?
Ona już na nią wpływa! Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami, więc skupię się tylko na dwóch przypadkach. W pierwszym z nich rodzaj komunikacji, jaki tworzymy, opiera się na naszej kreatywności w sieci, która podlega kolosalnym zmianom w ostatnich latach. Ludzie używają blogów, komputerów, instagrama i robią to intuicyjnie, w oparciu o swoje potrzeby artystyczne i twórcze. Dla przykładu, ci, którzy wrzucają swoje zdjęcia i prace na instagrama, często stają się bardzo szybko mistrzami fotografii. Zmienia się także ujęcie tych prac: kiedyś artysta fotograf i jego odbiorca mieli do dyspozycji album fotograficzny, który uzupełniali latami. Dziś sekwencja zdjęć, które wrzucamy do internetu, tworzy tę historię w sposób natychmiastowy i dostępny dla milionów.
Ale instagram to nie rzeczywistość. Jak już kiedyś mówiłeś – instagram nawet nie odzwierciedla rzeczywistości. Więcej, on nawet nie potrafi jej uchwycić. A więc kryje się w tym pewien fałsz.
Z jednej strony tak. Ale spójrzmy na projekt „instagramowych” miast, który niedawno stworzyłem wspólnie z grupą badaczy danych. Zebraliśmy miliony zdjęć z instagrama, po to, by zbadać dokładnie ich użytkowników. Dzielą się zdjęciami non stop, mają potrzebę ciągłego wrzucania zdjęć w kanały mediów społecznościowych. Instytucje, które używają tych kanałów, też gromadzą dane o użytkownikach. Przez lata prowadzenia różnych projektów, związanych z aktywnością ludzi na instagramie, zdołaliśmy przeanalizować te milliony zdjęć i stworzyć z nich profil użytkownika instagrama. A więc jednak to medium odzwierciedla rzeczywistość, pokazując, kim naprawdę są ludzie, którzy go używają.
To prawda. A co zmieniło się od czasów wielkich wieszczów, którzy swoje historie pisali „analogowo”?
Wszystko – poza ciągłością narracji. To, o czym mówię wyżej, jest pierwszym z przykładów opowiadania historii, czyli storytellingu: robię zdjęcie, publikuję je, a ono, w połączeniu z innymi, które już są w sieci, tworzy historię. Moją historię. Co się zmieniło przez kilkadziesiąt, o ile nie kilkaset lat, które nas dzieli od tradycyjnych metod tworzenia historii? Pamiętajmy, że Balzac pisał powieści, oparte na wyraźnie zarysowanym wątku i kilku bohaterach. Współcześnie możemy pisać historię w oparciu o miliony postaci i bohaterów, a także miejsc. Oto jak kultura cyfrowa, a w szczególności dane, dają nam niewiarygodną możliwość odpowiadania na wyzwania estetyczne naszych czasów. Zauważ, że coraz rzadziej piszemy, kiedy tworzymy historie – głównie używamy danych i wizualizacji, żeby je opowiedzieć.
A ten drugi przykład?
W naszych projektach, związanych z fotografią i zdjęciami z instagrama z różnych stolic świata, tworzymy tzw.wyspy. W oparciu o kolory, miejsca, twarze, styl i przekaz zdjęć, jesteśmy w stanie stworzyć całe skupiska pokazujące, jak wygląda miasto i jego użytkownicy, oglądani z perspektywy danych, które generują. Dane tworzą przedziwne, piękne, kolorowe plamy, z których łatwo wywnioskować, jakim przemianom podlegają miejsca i ludzie w tych stolicach. Mogę opowiedzieć historię na podstawie 200 milionów zdjęć, które złożyły się na nasze projekty. W Warszawie wyspa będzie miała w przeważającej części kolor niebieski, w Sao Paulo czy innych stolicach inny. Dane mają więc wpływ na styl wizualny, zależnie od miasta. Wizualizując dane ze zdjęć, tworzę historię miejsca. Wyobraźmy sobie, że jestem przez dwa dni w Warszawie i robię zdjęcia, które publikuję. I wyobraźmy sobie, że ta historia dotyczy życia milionów ludzi w tym samym momencie i miejscu, zajmujących się 10 milionami rzeczy, publikujących zdjęcia lub zapisujących dowody swojej działalności. Ja zajmuję się tym drugim przypadkiem.
Instagram to także twoje narzędzie, jako artysty. Jaki jest dziś status sztuki z instagrama i sztuki współczesnej, na którą wpływ ma kultura cyfrowa?
Cóż, ludzie, którzy wrzucają zdjęcia do sieci, często mówią, że nie dbają o to, jak zostaną odebrani i co kto o nich powie. Artyści operujący klasyczną fotografią, mają do dyspozycji cały zestaw narzędzi i danych, których używają do obróbki zdjęć, na czele z Photoshopem, i bardzo dbają o odbiór swoich prac i środowisko, w jakim się pojawiają. Tymczasem na instagramie mamy zdjęcia, których nie wykonują wykształceni artyści. To „artyści instagrama”, działający na ulicy, w domu, w przestrzeni. Często te zdjęcia są o wiele lepsze, niż te, które robią zawodowi fotografowie. Jak widać, w tej dziedzinie liczy się przede wszystkim talent i zmysł obserwacji oraz refleks. Dlatego jak słyszę, że ktoś studiuje fotografię na jakiejś elitarnej uczelni, to zaczynam się śmiać. We współczesnym świecie, te studia do niczego się nie przydadzą – fotografia i w ogóle sztuka współczesna rządzi się już innymi prawami niż ta XX-wieczna.
Pisałem już o tym trochę w książce „Software Takes Command”. W mojej pracy skupiam się na decydującym przesunięciu narracji we współczesnej kulturze, z narracji analogowej ku cyfrowej. Software, czyli w potocznym rozumieniu – zbiór danych – zastąpił bardzo zróżnicowane spektrum tradycyjnych, czyli mechanicznych i elektronicznych technologii, używanych przed XXI wiekiem do tworzenia, przechowywania, dystrybucji i wymiany danych. To największa rewolucja kulturalna naszych czasów, prawdopodobnie równająca się tylko z wynalezieniem druku. Nie oceniam jakości tych przemian, interesuje mnie efekt, jaki ta rewolucja przyniosła i jej wpływ na artystów i sztukę. Dziś każdy może być artystą. To mnie także, jako artystę, bardzo cieszy.
Jak wspomniałeś, miejsce i jego historia to też dizajn. Zastanawia mnie, w jaki sposób kultura cyfrowa wpływa na niego i jak zmienia przestrzeń publiczną?
Od kilkunastu lat, gdy pierwszy raz podawałem przykłady takich miejsc w świecie, jak np. Muzeum Graz w Austrii (Kunsthaus Graz), zbudowane w 2003 roku, Żydowskie Muzeum w Berlinie, zaprojektowane przez Daniela Liebeskinda, czy Muzeum Guggenheima, sporo się zmieniło. Przede wszystkim wciąż zmienia się rola architekta, jako współuczestnika projektów, staje się on coraz czujniejszym obserwatorem rzeczywistości i dyskursów społecznych. Architektura jest tylko jednym z aspektów, w których uwidacznia się dizajn. Innym, ważniejszym, jest software. Dizajn software to bardzo pojemne pojęcie, w którym kryją się odpowiedzi na sposób funkcjonowania kultury danych i nas w tej kulturze. Pytałaś mnie o personalizację produkcji, czyli dostosowanie rynku do indywidualnych potrzeb klienta. Największy wpływ na nią będzie miała właśnie kultura cyfrowa, to w niej będą zachodziły najważniejsze zmiany dotyczące jednostki i sposobu jej bycia w świecie i w sieci.
Niechętnie mówisz o dizajnie w tradycyjnym pojęciu – jako o umiejętności projektowania pięknych rzeczy.
Kocham piękne przedmioty, ale wcale nie na tym polu będziemy doświadczać największych zmian jako konsumenci. Większe zmiany pod tym względem dotkną choćby architekturę. Jeśli o to chodzi, to szybko rozwijająca się technologia stworzyła mnóstwo możliwości architekturze w ostatnich latach, dając materiały, o jakich wcześniej architektom się nie śniło, jak choćby druk 3D. Albo nanotechnologia, czyli technologia zajmująca się produkcją nanomateriałów, to dziś osobna dziedzina. Budynki można dziś tworzyć praktycznie ze wszystkiego i wieloma metodami, co też poszerza pole działania projektantów. Dziś żaden kształt nie musi być do czegoś podobny, co także wyzwala kreatywność.
Kiedy wchodziłam na twój facebookowy profil, zastanowiło mnie, że jest otwarty dla każdego użytkownika… Pomyślałam, że w pewien przekorny sposób wpisuje się to w ideę otwartej kultury.
To dwie różne rzeczy: na facebooku żadne treści tak naprawdę nie są chronione, wszystko możesz znaleźć i zanalizować, niezależnie od stopnia ochrony prywatności. Media społecznościowe z zasady są otwarte. Bo przed czym chcesz się chronić, jeśli dobrowolnie wchodzisz do świata, gdzie ludzie na forum publicznym wymieniają się opiniami i dokumentują swoje codzienne życie, a nawet intymność? Natomiast otwarta kultura – cóż, nie wszystko w niej jest otwarte, a tak naprawdę większość zasobów w sieci jest zamknięta. Będę tego bronił. Bo jeśli otworzysz wszystko, to tak naprawdę stworzysz chaos prawny i informacyjny. Prawo do ochrony dóbr osobistych w sieci jest świętością. Dobrym przykładem jest google street view, czyli strona (i aplikacja), która pozwala dokładnie poznawać różne miejsca na ziemi. Użytkownicy robią zdjęcia, wrzucają je na stronę, a także na instagrama tworząc unikalną mapę miejsc – problem w tym, że nie wszystko możesz swobodnie upublicznić. Zgodziłabyś się na publikowanie adresu i zdjęcia swojego domu? Wątpię.
Rozmawiamy o dizajnie, architekturze wielkich miast, perspektywach, jakie artystom stworzyła kultura cyfrowa, a co z innymi dziedzinami sztuki? Muzyka?
Przyznam, że jestem mało obiektywny pod tym względem, ponieważ moja żona jest kompozytorką muzyki współczesnej i często chadzam z nią na koncerty. Uwielbiam muzykę współczesną i wszelkie eksperymenty. Na muzykę także ma wpływ kultura danych. Ale to już temat na inną rozmowę…

 

image

Fantomy dźwięków

Cezary Duchnowski

W cyklu, który poniżej opiszę, otrzymujemy cztery płyty – Cezarego Duchnowskiego „phonoPhantomatics”, Marcina Stańczyka „MosaÏque”, Aleksandry Gryki „Interialcell”, Wojciecha Błażejczyka „General Theory of Relativity”. Najmocniejsze wrażenie pozostawiła na mnie ta pierwsza płyta, prawdopodobnie dlatego, że Duchnowskiemu udała się w sposób wyjątkowy sztuka łączenia instrumentarium współczesnego z głosem i słowem.

Możliwe, że jest tak, jak sam mówił kompozytor w jednym z  wywiadów, że „prawdziwe komponowanie oznacza kształtowanie elementarnych cząstek muzyki, czyli brzmienia”. Jemu nie wystarcza żywe instrumentarium, co jest oczywiste, jako, że jest twórcą eksplorującym rejony muzyki absolutnej i elektroakustycznej. Ale co ciekawe, potrafi w tak subtelny i delikatny sposób połączyć elektronikę z tradycyjnym instrumentarium, że utwór może być odczuwany i pojmowany jako żywa, pulsująca całość, zmienna dynamicznie i brzmieniowo. Zwarta, o jasno zbudowanej strukturze, dążąca do świadomie skonstruowanego momentum, aż ku wyciszeniu – jak w tytułowym phonoPhantomatics. Słuchając tej muzyki miałam wrażenie niezwykle świadomego jej wykonawstwa. I nic dziwnego – Duchnowski ma kilku ulubionych wykonawców, których świetnie rozumie i wplata ich dokonania w meandry swoich brzmieniowych poszukiwań.

Tu dołączył do nich – i zarazem splata on całość cyklu – znakomity zespół wirtuozów Klangforum Wien. Partię głosu w „WELOVELIVE” z powodzeniem niesie Agata Zubel. Jeśli więc szukać jakiejś metafizyki w tych utworach, to byłaby nią paradoksalnie właśnie głęboka świadomość muzyki, jaka powstaje. W tym upatrywałabym tajemnicy twórczości Duchnowskiego. Kolejną byłaby umiejętność sprawienia, że muzyka, niczym teatr, słowo, gest, obraz – przemawia do nas żywym językiem, mimo pozornej hermetyczności, która jest jej nadawana przez słowo „współczesna”.

Aleksandra Gryka to z pewnością jedna z naszych najbardziej fascynujących postaci polskiej muzyki nowej. Słuchając „Youmec” na klawesyn i zespół doskonale można zrozumieć, dlaczego – jak sama o sobie napisała dość autoironicznie – jej dzieła są jak planety z własną, unikatową atmosferą i prawami, którymi się rządzą. Jeśli miałabym wskazać sens jej muzyki i cel kompozytorki to byłoby faktycznie nim pozostawienie odbiorcy z niedosytem. Operuje ona nagłymi skokami agogiki, dynamika jest porwana, narracja niespodziewanie rwie się i dzieli. Doskonałe, tytułowe „Interialcell” na zespół daje odpowiedź na pytanie, skąd jest ta muzyka – z kosmosu. To autonomiczna, pełna wewnętrznych napięć wypowiedź osoby, która nie daje się tak łatwo zinterpretować jako twórca.

Można oczywiście sięgnąć do biografii kompozytorki, gdzie czytamy, że jedną z jej fascynacji jest fizyka kwantowa i literatura science-fiction. Ale tym, co uderza w jej muzyce najbardziej jest swoboda w operowaniu wolumenem i wirtuozerska umiejętność niemalże symfonicznego kształtowania masy brzmieniowej. Potężne bloki dźwięków zderzają się z samotnymi głosami instrumentów, pauzami, wreszcie – totalną ciszą. To przynosi nam „Emtyloop”, świetna, piękna, pełna werwy kompozycja na zespół. Jakie to dobre!

O Marcinie Stańczyku napisano już wiele, jako choćby o laureacie prestiżowej Toru Takemitsu Award za „Sighs”, które także znalazło się na płycie „MosaÏque”. To wybitny utwór. Co stanowi o jego walorach? Bogata tekstura i mistrzowskie operowanie napięciem. Jasność, klarowność wypowiedzi, wyrazistość i umiejętność kształtowania napięć – przykryte co prawda ciągłymi zmianami agogiki i dynamiki, ale wypełnione sensem i znaczeniami. Jakimi? Choćby takim, że jest to komentarz do zmieniających się czasów, w których romantyzm ustępuje miejsca brutalności, skrótowości i szybkości relacji międzyludzkich XXI w.

Moim ulubionym pozostaje „Geysir-Grisey”, wyprzedzający „Sighs” o sześć lat. Może z uwagi na mniejszy skład niż symfoniczny, bardziej kameralny – skrzypce, viola, kontrabas i dwa fortepiany. To niecodzienne instrumentarium, ale może dlatego łatwiejsze w interpretacji i przystępniejsze. „Afterhearings” na flet, klarnet, wiolonczelę, gitarę i fortepian przynosi pewne ukojenie, odpoczynek po gęstych, wymagających skupienia brzmieniach poprzednich utworów. Ale tylko pozornie, bowiem kompozycja aż skrzy się  od naprzemiennie statycznych i dynamicznych motywów.

Wiele jest tu dialogowania między instrumentami, kontrastów i napięć, gry między instrumentalistami – jakże czytelne oddanie idei, zapisanej przez kompozytora w jednej z notek: „Muzyka jest do słuchania przede wszystkim”. Ale sytuacja z koncertów gdy muzycy stroją się czy patrzą sobie w oczy, a my na to patrzymy i słuchamy tego zyskuje szerszy kontekst. Właśnie z ilustracją takiej sytuacji mamy do czynienia tutaj.

Marcin Stańczyk „Sighs”

Muzyka Wojciecha Błażejczyka karmi się internetowymi streamami, urywkami teorii naukowych, czy innymi cywilizacyjnymi śmieciami, które nas otaczają, a na które pozornie nie zwracamy już uwagi. To zapis swoistej audycji społecznej, wypełnionej ścinkami rzeczywistości, informacjami ze świata i z lokalnego otoczenia. Stanowią oczywisty komentarz autora do tego, co nas otacza, czy raczej są nerwowym zapisem jego i naszych doświadczeń. Kompozycje biorą swój początek w tym, że zanim Błażejczyk stał się pełnoprawnym kompozytorem spędził dekadę w zespole prog-rockowym. Przedmioty zrobione ze śmieci czy nieużytków są częstym gościem z jego utworach. Tutaj, jak wyjaśnia choćby przy okazji „Aether” postanowił zebrać głosy otoczenia, spacerując po centrach handlowych, metrze, ulicach, biurach. Nagrania zostały potem przełożone na język elektroniki, wraz z żywymi instrumentami. Ten utwór zaczyna się falą hałasu, mikrotonów i zniekształceń – i zmierza aż ku uspokojeniu.

Jak cała ta płyta. Bardzo polecam cały ten cykl, wydany przez KAIROS (2021 r.), przy współudziale MKiDN oraz Instytutu Adama Mickiewicza.

Wojciech Błażejczyk „Angels of Peace”

Awangarda w obronie zwierząt

Emil Miszk, trąbka

Gdy w maju tego roku zobaczyłam na zrzutce ambitny projekt muzyki współczesnej, sygnowany najlepszymi nazwiskami polskiego jazzu i muzyki eksperymentalnej, nie mogłam uwierzyć. Wydawało mi się to tak bardzo abstrakcyjne – zebrać określoną kwotę na muzyczną podróż garstki przyjaciół w rejony muzyki współczesnej, która niestety jest wciąż po macoszemu traktowana przez instytucje kultury. Źle mi się jednak wydawało, bo na album udało się uzbierać kilka tysięcy i go finalnie wydać. Jego kuratorka (i autorka całego cyklu dla Bôłt Records zatytułowanego TAL) Barbara Kinga Majewska chciała stworzyć rzecz wyjątkową: coś na kształt requiem dla dzikich zwierząt. Jej zamiarem było muzycznie określić czynności towarzyszące polowaniu – a dokładniej sygnały łowieckie. Są to zwyczajowo melodie, związane z pokotem – czyli ceremonią kończącą polowanie. W skrócie można to opisać tak: martwe zwierzęta, ułożone na prawym boku, są żegnane swoistym hymnem przez sygnalistę. Każdemu rodzajowi zwierzyny jest przypisana inna melodia – inna sarnie, inna zającowi, inna lisowi.

Tak, jak na tym albumie, gdzie każda część nosi nazwę innego zwierzęcia. Czym jest zatem „Jagd”? Próbą reinterpretacji tych zjawisk i melodii na nową modłę – w duchu muzyki nowej. Owszem, tak, ale jest też czymś jeszcze. Muzycy próbują zaprosić te melodie, te zwyczaje, przenieść ich cały sens na swój teren. Przetwarzają sygnały łowieckie, jednocześnie tworząc z nich zupełnie nowe, własne, oswojone przez siebie dźwięki. Rezultat jest zaskakujący i więcej niż zadowalający. Co prawda znając dobrze muzyków, którzy złożyli się na ten projekt – czyli Emila Miszka, Jerzego Rogiewicza, Huberta Zemlera, Miłosza Pękalę i Jakuba Sokołowskiego  – można by z góry założyć, że będzie to co najmniej album intrygujący i udany. Takim wstępem do „Jagd” był udział całej piątki na tegorocznych KODACH w Lublinie, gdzie pokazali swój i Barbary Kingi Majewskiej pomysł.

Jednak dopiero przesłuchanie całego albumu przynosi odpowiedź na pytanie, czym jest ta płyta. Jest awangardowym aktem w obronie leśnych zwierząt. Składają się na nią cztery minimalistyczne etiudy. W ulubionym przeze mnie „Cietrzewiu” w hipnotyzującym tle perkusji Huberta Zemlera rozwijają się dźwięki trąbki Emila Miszka. Pojawiają się i znikają, tworząc zawieszony w mitycznym czasie pejzaż soniczny. W innym – „Króliku” – pojawia się fortepian, któremu towarzyszy trąbka Miszka. Ciekawe jest to, że utwory te w oczywisty sposób nawiązują do poetyki sygnałów myśliwych, jednak zarazem wprowadzają do nich swój gen, swoją metodykę i klimat, „rozwalając” niejako od środka ustalone odwiecznie rytuały i zasady. Ma to swój wyraz także w ciekawej grze Jerzego Rogiewicza, perkusisty, który nagrał dźwięki poszycia leśnego i wplótł je w swoją partię „Lisa”.

Utwory są długie, więc raczej jest to muzyka dla koneserów, zdolnych odkryć pod muzyczną także filozoficzną – czy szerzej – ideologiczną warstwę albumu. Bo czymże innym niż hymnem dla zwierząt, tak źle traktowanych przez człowieka, jest ta płyta, w swoim minimalizmie i surowości nawiązująca właśnie do odgłosów natury? Zresztą, wystarczy uważnie wsłuchać się w brzmienie trąbki Emila Miszka w sygnałach, które z triumfatorskich stają się rozbite, rozkojarzone, odległe. Odczytuję to także dlatego właśnie jako próbę rozbicia symboliki myśliwskiej, czyli zapanowania nad światem śmierci i pociągnięcia go ku życiu, ku przyrodzie i ku naturze. Być może także pociągnięcia go ku niewypowiedzianemu, by każdy na własny użytek mógł dookreślić, czego w tej muzyce szuka. Bardzo mocno polecam ten album wszystkim, którym bliska jest scena eksperymentalna i nowa muzyka. A także – los zwierząt.

„Jagd”, Bołt Records/DUX 2021, 9/10

Folkowo klubowo

Zespół Niewte, mat. prasowe

Cieszą mnie wszelkie próby wskrzeszenia polskiej muzyki ludowej lub łączenia jej z elektroniką czy komputerami. Dlaczego? Bo ocalają to, co być może dla nas najważniejsze w naszej kulturze, a nienamacalne i nie do uchwycenia.

To coś, o czym już łatwo zapominamy i czym w dobie popkultury coraz trudniej nam się zachwycać. O tym, jak ważne są próby łączenia starego z nowoczesnym, sacrum z profanum, miejscowego z światowym przekonała nas już muzyka Fryderyka Chopina. Nie twierdzę, że wszystkie te próby są udane, ale jak coś wychodzi pod szyldem Antoniego Beksiaka i Maniuchy Bikont – znanych poszukiwaczy wiejskich tropów w muzyce – to od razu zwraca moją uwagę.

Płyta kolektywu Niewte „Osmętnica electronica” ukazała się co prawda już jakiś czas temu (w lutym 2021 r.), ale w drugim roku pandemii zupełnie mi umknęła. Najogólniej opisują tę muzykę sami twórcy, pisząc, że to podróż do rdzenia muzyki polskiej wsi – właśnie wsi – przy użyciu elektroniki. „Baskak”, Maniucha Bikont, Maciej Filipczuk i Marcin Lorenc muzyki  ludowej uczą się wprost od wiejskich mistrzów, którzy tak szybko przecież odchodzą w zapomnienie i coraz jest ich mniej. Fascynująca jest przy tym dla nich paralela między nurtem wiejskich potańcówek a rytmem klubowych nocy. I tę paralelę zespół udanie znajduje.

Mieszczą się w tej muzyce i całe kujawiaki czy mazurki („Ośmiokąs”, „Mazurek Grabowskiego”), jaki i przetworzone, tętniące transowością fragmenty, które z powodzeniem zmieściłyby się na playliście niejednego didżeja – jak „Dzwonnik” czy „Andziuniu”. Dzięki użyciu skal ludowych łączą one ściśle polski idiom, niespotykany w innych kulturach, z czymś zupełnie nowym i typowym dla takich składów. Dzięki temu rozwijany jest ten potencjał improwizacyjny polskiej muzyki ludowej, u której źródeł leży przecież niebywała ekspresja i rytm.

Czym jest „niewte”? To zawołanie z wiejskich zabaw. Można powiedzieć, że kolektyw pod tym szyldem uszlachetnia niejako polską prowincję i nadaje jej wyrafinowany sznyt. Dzięki użyciu elektroniki jeszcze bardziej nabiera ona charakteru tanecznego, transowego, klubowego – wyrywa się niejako z surowych rytmów kujawiaków i oberków ku światowej nowoczesności. To naprawdę radykalna polska kultura – bo taką etykietkę otrzymała ta płyta od wydawcy.

Oczywiście w zalewie innych albumów z muzyką folk łatwo przeoczyć taką perełkę, o czym świadczy choćby plebiscyt Gęśle 2020 – nominację za zeszły rok dostał właśnie skład Niewte za niniejszy album. Za swój projekt otrzymali oni również trzecią nagrodę 20 konkursu muzyki folkowej „Nowa Tradycja” – za odważną interpretację muzyki tradycyjnej. Działo się to przed blisko czterema laty. Ale potencjału Niewte przez ten czas nie stracili, a wręcz ich dzieło zyskało na czasie. Zanurzcie się w ten rytm – rytm wiejskiej nocy, którą dyryguje klubowy didżej. Warto!

Niewte, „Osmętnica electronica”, 2021

8/10

Wyd. Unizipped Fly Records

A posłuchać Niewte można poniżej:

Martwe – żywe – wieczne

Utwór „Wuhan” z płyty „Martwe”

Jak dla mnie, wszystko w tej płycie, krótko zatytułowanej „Martwe” jest doskonałe: począwszy od okładki (aut. R. Kobierski/M. Markiewicz) po muzykę. Wojciech Brzoska, znakomity katowicki poeta, już wcześniej nagrywał podobne płyty w różnych kolaboracjach – zawsze był to podkład muzyczny i głos Brzoski. Nie inaczej jest tym razem. Z jednym wyjątkiem. Teraz Brzoska stworzył trio Piksele. Dobrał sobie jednego współpracownika – trębacza Marcina Markiewicza/Cozerskiego i jednego producenta – Arbuza Arbuzińskiego, lekko oszczędzając materię muzyczną (mamy tu do czynienia z elektroniką, nawet w wydaniu trip-hopowym, lekko „kwasowym”, i z oszczędnie dawkowanym brzmieniem trąbki), a maksymalizując dobór słów – wybitnie trafnych i pełnych niejednoznacznych skojarzeń.

Weźmy choćby drugi na płycie utwór „Słoń”, zaczynający się i kończący się od słów Owidiusza: „Czym jest sen? Obrazem chłodnej śmierci” . Jawa – „najlepsza z wysp” to przecież idealne miejsce dla historii miłosnych, przepełnionych ambiwalentnymi obrazami. Wyrażają one tęsknotę, obawę i są wielką próbą opisania uczuć („Nosisz w sobie mój zapach, sama nie wiesz – we włosach czy na palcach”). Są także obrazem lęku przed zerwaniem między tym światem, tak dobrze nam znanym, a światem, który minął, światem umarłych – niepoznanym, a przez to obcym i być może wrogim.

Wielkim epitafium dla odchodzącego już świata urzeczywistnionego, z którym każdy z nas ma do czynienia, staje się pierwszy na płycie, tak znaczący współcześnie utwór, zatytułowany „Wuhan”, w którym wielokrotnie powtarzana zwrotka o krwi zwierząt z Wuhan wbija się w mózg, niczym jakaś dziwna, egzotyczna rota. Jej wydźwięk musi szokować także w obliczu światowego dramatu, z którym wszyscy mamy do czynienia od blisko roku.  Dramatu wypełnionego naszą, ludzką śmiercią i odchodzeniem, w którym rzadko kiedy i rzadko kto pomyśli o dramacie zwierząt gdzieś tam daleko – jakby nas to wcale nie dotyczyło. Brzoska przeprowadza bardzo dobitną egzegezę tego cierpienia zwierząt i łączy je z naszym cierpieniem, pokazując, że wszyscy – i zwierzęta i ludzie –  jesteśmy jednym ciałem na osi mitycznego czasu.

W „Ciszy” i moich ulubionych, tak bardzo umuzycznionych „Figurach” Brzoska przepięknie deklamuje między innymi o miłości. Mówi: „We wczorajszym pasażu umarłych byłaś dla mnie rozlaną pod balkonem tęczą benzyny”. Sztuką, którą posiadł Brzoska w wybitnym stopniu, a którą oddaje nam w 100 proc. na tej płycie jest umiejętność pisania o miłości i o uczuciach poprzez opis oddalenia, opis przyrody, opis pozornie obojętnego świata, który niezmiennie przetacza się przed naszymi oczami. Tak udaje mu się składać słowa w „Skoku”.

Ostatnia na płycie „Śmierć na żywo” to także melodeklamacja o minionym i o tęsknocie za nim. Czy taka płyta mogłaby powstać, gdyby nie odosobnienie, związane z pandemią? Wątpię. Na żadnej z płyt Brzoski do tej pory śmierć i tęsknota za czasem minionym nie odgrywała takiej roli jak na tej płycie. Nie tylko bardzo udanej, ale wręcz modelowo wpisującej się w tętniącą ciągłą zmianą współczesność, w którym wszystko może nas tylko zaskoczyć. Bardzo polecam wszystkim tę płytę, jak również dwa tomiki Wojtka Brzoski, które wyszły w nieodległych od siebie terminach na Śląsku: w Bibliotece Śląskiej światło dzienne ujrzał datowany na 2021 r. tomik „Plejady”, a wcześniej kolejna książka poetycka Brzoski, zatytułowana „Ucho Środkowe”.

Piksele „Martwe” 9/10

Wyd. Czarprysł 001, 2020.

Okładka płyty „Martwe” tria Piksele

Podsumowanie muzyczne 2019

nick cave_3

To był bardzo dobry rok, głównie pod kątem zagranicznych albumów, z których aż ciężko wybrać ten jeden. Dlatego zamieszczam tu tylko kilka płyt, które zrobiły na mnie wrażenie. Nie chciałam tego nazywać żadnym podsumowaniem, to raczej subiektywny wybór muzyki, bez której ciężko się obyć, która coś znaczyła w tym roku, która wnosi powiew, nowość, świeżość i urodę brzmienia. Kolejność przypadkowa:

„Ghosteen” Nick Cave And The Bad Seeds:

 

„When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” Billie Eilish:

 

„Norman Fucking Rockwell” Lana Del Rey:

 

„Magdalene” FKA Twigs:

 

„Radical Polish Ansambl” Radical Polish Ansambl:

 

„Młodość” Ralph Kamiński:

 

„Nieumiarkowania” Król:

 

„The best of moje getto” Piernikowski:

Sztuczne – znaczy prawdziwe

stockhausen

Karlheinz Stockhausen (1928 – 2007)

Dziś dwie perełki, które dostałam od niezrównanego wydawnictwa Bółt Records: „Stimmung” Karlheinza Stockhausena i „Birthday party”, poświęcone Włodzimierzowi Kotońskiemu, a raczej jednemu z jego utworów w rocznicę powstania: „Etiuda na jedno uderzenie w talerz”.

Pierwsze wydawnictwo zachwyca bogactwem głosów, użytych w tej skrajnie minimalistycznej muzyce. I nic dziwnego, bo w tytule chowa się niemieckie słowo „Stimme”, które oznacza głos. Stockhausen napisał „Stimmung” w lutym i marcu 1968 r. na Long Island. Erotyczne wersy powstały rok wcześniej i były następstwem płomiennego romansu kompozytora z Mary Bauermeister, Niemką, kojarzoną z nurtem Fluxus. To jej, już jako żonie, zadedykował Stockhausen utwór. Kompozycja została rozpisana na 6 głosów i wymagała specjalnej techniki wokalnej (śpiewu podtonowego), jak również totalnego zjednoczenia głosów. Autor przedstawił nawet precyzyjną instrukcję obsługi partytury. Każdy z artystów mógł sobie wybrać z ośmiu (kobiety) lub dziewięciu (mężczyźni) rytmicznych modeli wokalnych. Każdy mógł sobie także wybrać jedną z magicznych kart z nazwami bóstw z różnych religii. A wszystko to by stworzyć sekwencję płynnych 51 formuł (sekcji), a każda z nich była prowadzona przez innego wokalistę – koryfeusza chóru. Dzięki tym zabiegom i dzięki użytym tu alikwotom, obraz wokalny utworu co prawda zmienia się i zyskuje z czasem na intensywności, ale daje wrażenie, jakby jakaś nieznana siła wciągała nas w trans i pochłaniała. Ma się wrażenie obcowania z czasem mitycznym, zawieszonym w próżni, jak u Bruno Schulza czy Franza Kafki. Stockhausen lubił komentować własne utwory, nie stronił także od tego, by opisać „Stimmung” takimi słowami: „Stimmung” to z pewnością muzyka medytacyjna. Czas jest w niej zawieszony. Słuchacz słucha wnętrza muzyki, wsłuchuje się w harmoniczne spektrum dźwięków, we wnętrze głoski, we wnętrze po prostu”.

Mimo, że utwór wymaga specyficznej techniki wokalnej, akustycznej aury i szczególnego rodzaju filozofii, słucha się tego wspaniale. Miałam wrażenie absolutnego wyobcowania z czasu, splecenia się z aurą dźwiękową, poszukiwania i słuchania głosu w sobie i w otoczeniu. To wrażenie wewnętrznej i zewnętrznej harmonii. Klasyk sam w sobie. Warto podkreślić doskonałe wykonanie, które dostarczyli muzycy polskiego zespołu proMODERN. Ich wokalista, Piotr Pieron napisał o „Stimmung” w książeczce dołączonej do płyty: „To delikatna, naturalna kompozycja. Muzyka Mozarta jest bardziej wymagająca”. Poniżej duńskie wykonanie Theatre of Voices pod dyrekcją Paula Hillera:

 

Druga z płyt jest właśnie taką bardziej wymagającą propozycją. To zapis koncertu.  Wszystkie kompozycje tworzą wariację na temat „Etiudy na jedno uderzenie w talerz” W. Kotońskiego z 1959 r. Uderzające jest to, że wszystkie wykorzystują sztuczne procesy powstawania dźwięków na równi z tymi naturalnymi. Sam Kotoński połączył tutaj technikę konkretną z serializmem. Wówczas ten utwór, prezentowany podczas Warszawskiej Jesieni, stał się zarzewiem nowego ruchu w muzyce elektronicznej i otworzył nowe ścieżki w polskiej muzyce współczesnej. Kompozycja ta wynika z fascynacji Kotońskiego technologią, nie inaczej jest z kompozytorami, którzy nagrali swoje utwory w hołdzie Kotońskiemu na tej płycie. Przykładem może być utwór Teoniki Rożynek, zatytułowany „Etiuda na mechanizm klamki i jedną sprężynę”, w której wykorzystywany jest mechanizm otwierania drzwi. „To historia otwierania drzwi, pewien voyeryzm, uprawiany przez dziurkę od klucza i odpowiedzialność jaką ponosimy, kiedy decydujemy się przez nią zajrzeć”, opowiada kompozytorka w książeczce do płyty Jackowi Hawrylukowi (rozmowa zarejestrowana dla Polskiego Radia w styczniu 2019 r.). Swoistym prezentem na 60. urodziny utworu dla wybitnego kompozytora może być dzieło Cezarego Duchnowskiego z 2016 r. zatytułowane „Etiuda na drugie uderzenie w talerz”, które kończy się wersją tego utworu wykonywaną przez Małe Instrumenty na akustycznych zabawkach i bez uderzania w talerz. Bo małe rzeczy są piękne – kończy swój wpis w książeczce Jacek Hawryluk. Zaiste, to prawda. Małe formy, takie jak te, zaprezentowane na tej płycie, mogą przywoływać określone sentymenty i chęć współuczestniczenia w tych niewielkich, przeznaczonych na określoną grupę instrumentów i ich sztucznych odpowiednikach utworów.

Bardzo przypadła mi do gustu kompozycja Huberta Zemlera „Kołysanka o B20”. Pomysł polega na przetwarzaniu pojedynczego uderzenia w talerz i organizowaniu całego utworu wokół tego uderzenia. I oczywiście wersja „Etiudy na drugie uderzenie w talerz” Małych Instrumentów – niewielkie cacko, a brzmiące szalenie oryginalnie, właśnie dzięki koncepcji użycia takich, a nie innych instrumentów. Jak widać po tej płycie, w perkusjonaliach, czy to generowanych naturalnie, czy sztucznie, tkwi wielka siła, o czym świadczy fascynujący utwór Tomka Mirta „Disintegration of Artificial Idiophones”, w którym świat brzmień analogowych i cyfrowych został sobie przeciwstawiony. Warto posłuchać i wyrobić sobie opinię o tych brzmieniach.

 

wlodzimierz_kotonski_fot_andrzej_zborski_fotonova

Włodzimierz Kotoński (1925 – 2014) 

Światło nadziei

NICK CAVE FOT

Wierzcie lub nie, ale Nick Cave And The Bad Seeds nagrali najlepszą płytę w swojej karierze. O takiej płycie mówi się „klasyk” gdy już się pojawi i po latach, gdy nie ma się dość tej muzyki. Chociaż historia jej powstania jest tragiczna.

Śmierć dziecka – jakkolwiek by to nie brzmiało – od wieków była tematem pieśni i poezji. Nic innego nie przydarzyło się Cave’owi. W 2015 r. jego ukochany 15-letni syn Arthur spadł z klifu i zabił się. Nick był długo pogrążony w żałobie, efektem jej była płyta „Skeleton Tree” – mroczna, gniewna, pełna żalu. Dziś Cave ze swoim wyśmienitym zespołem wraca z „Ghosteen”, albumem, w którym obok smugi cienia widać strużkę światła.

„Skeleton Tree” zostało – wedle słów Cave’a – napisane w większości przed tragedią rodzinną. Ale i tak wiadomo było, że wpłynie ona na twórczość lubującego się w depresyjnych klimatach artysty. Stąd ten mrok. Gdy wydawało się, że nic bardziej osobistego Cave nie wyda już, pojawiła się ona – „Ghosteen”, z efektem porażającym.

Trudno jednak rozpatrywać tę płytę jako kontynuację „Skeleton Tree”. To zupełnie inny przypadek. Całość emanuje cieplejszym tonem niż poprzedni album. To tak jakby okres godzenia się ze stratą. Muzycznie jest jeszcze bardziej ambitnie. Inspiracje ambientem, minimal music i awangardą muzyczną są jeszcze głębsze niż na poprzedniej płycie, a osobisty ton autora nadaje jej specyficzną wymowę: na albumie co najmniej dwukrotnie Cave odnosi się do motywu Piety, śpiewając: „Jesus lying in his mother’s arms” (Jezus, leżący w ramionach swojej matki). To oczywiste odniesienie do śmierci syna i cierpienia rodzica.

Muzycznie ten album sytuuje się gdzieś (rzecz jasna odlegle, to wciąż stary dobry Nick Cave) między dokonaniami Scotta Walkera a Spiritualized. Ambitne środki wyrazu to nie tylko ambient i drony, są tu też kościelne dzwony, pełen zestaw podkładów elektronicznych, fortepian, puzon, smyczki i chóry. A w tym wszystkim – jak na żadnej dotąd płycie – Nick, raz melodeklamujący, raz śpiewający falsetem, jak na „Sun Forrest”. To jego głos jest tu bohaterem. Brzmi jak zmęczony walką wojownik. Ale ostatecznie jest to pierwszy album, na którym Cave odsłania się całkowicie, rozdziera przed nami swoją duszę. Jeszcze nigdy jego głos nie miał tak wielkiej głębi.

Już otwierające płytę „Bright Horses” przynosi zmianę klimatu z poprzedniej płyty na nową: światło nadziei przynosi fortepian i smyczki na tle chórów. Tworzą one zapętlony motyw w tle którego rozwija się wokal Nicka. Na tytułowym „Ghosteen” motywy ambientowe tworzą ścianę dźwięku dla murmuranda Cave’a, potem dołączają smyczki, by w finale dać głos dialogujący z elektroniką.

W najdłuższym utworze na płycie, bo 14 minutowym kończącym album „Hollywood” w symfonii dźwięków (fortepian i elektronika) wybija się głos Cave’a, dramatycznie nawołujący i płaczący w bardo: jak ojciec za zmarłym synem, choć tekst najeżony jest różnorodną symboliką. Przywołuje tu Nick opowieść o uczennicy Buddy, Kisy Gotami, której także zmarło dziecko. Ostatecznie następuje transpozycja tematu i buddyjskiej atmosfery na życie Cave’a. Śpiewa tu o tym, jak trudno jest odnaleźć spokój duszy. A potem o wierze, że jego czas na pogodzenie się ze stratą w końcu nadejdzie. To boli, ale jak pięknie boli – inaczej trudno opisać tę płytę.

Końcówka „Hollywood” to ni mniej, ni więcej tylko dialog z „Bright Horses” – post-rockową, momentami gospelową balladą rozpoczynającą „Ghosteen”, która rodzi światło nadziei. Z każdego pyłu może ono powstać. I tak dzieje się z tym albumem. Słuchajcie, bo to absolutny top tegorocznych podsumowań. Kto wie, czy nie najważniejsza płyta tego roku.

„Ghosteen”, Nick Cave And The Bad Seeds, Mystic Production 2019, 10/10.

 

 

Zapominanie

brzoska_gaw

Pisałam już wcześniej o płytach Wojtka Brzoski i Dominika Gawrońskiego – wtedy występowali w osobnych składach, jeden z Łukaszem Marciniakiem i Marcinem „Cozerem” Markiewiczem, drugi z Piotrem Figlem, a teraz powracają do dawnej współpracy. A przecież katowicki projekt poety Brzoski i producenta i muzyka Gawrońskiego ma już na koncie dwa albumy: „Nunatak” (2013) i „Słońce, lupa i mrówki” (2015).

Po czteroletniej przerwie powracają znakomitą płytą zatytułowaną „Zapominanie”. Katowiczanie nie udają kogoś innego niż są: Brzoska – eksperymentującym ze skojarzeniami poetą, który nie usiłuje nam wmówić, że potrafi czy chce śpiewać, a Gawroński – eksperymentującym z elektroniką producentem. Całość robi zdumiewające wrażenie. Nikt z fanów Gawrońskiego nie musi być fanem współczesnej poezji, a fani Brzoski niekoniecznie są tymi, którzy tłumnie nawiedzają festiwale takie jak Tauron.

A jednak „Zapominanie” się broni, właśnie dlatego, że serwuje słuchaczom tak zróżnicowane bodźce. Z jednej strony mamy trudną w odbiorze, badającą meandry ludzkiej natury poezję Wojtka Brzoski i jego beznamiętną melodeklamację, z drugiej –  electropop i downtempo w wykonaniu Gawrońskiego. I nawet jeśli jest to dość dalekie od klasycznych brzmień Detroit soundu, to trudno sobie wyobrazić odleglejsze skojarzenia niż z werbalnym studium rozkładu duszy i ciała w wykonaniu Brzoski. A zarazem gra to znakomicie!

Gawroński jest chłodny, stonowany i precyzyjny do bólu. Chłód tej nowoczesnej muzyki kapitalnie koresponduje z filozoficznymi pytaniami Brzoski.

Brzoska z płyty na płytę zresztą pisze coraz lepsze wiersze, coraz to intensywniej badające naturę wszechrzeczy i coraz głębiej wchodzące pod podszewkę świata. Jego melodeklamacje są też coraz lepsze, coraz bardziej intymne.

Jest skupiony i precyzyjny, bardzo świadomie odmierza metrum wiersza, czasem dla lepszego efektu zmieniając składnię. Może właśnie ta precyzja jest łącznikiem między nim a Gawrońskim? Brzoska jest też coraz śmielszy i dojrzalszy w tych swoich poszukiwaniach egzystencjalnych i w opisywaniu miłości, o czym niech zaświadczy ten wiersz, zamieszczony na płycie:

droga

 

            kiedy wywołujesz moje imię

w ciemni snu

 

ono wywołuje twój uśmiech

na samo wspomnienie.

 

i kiedy oddalenie

nie ma żadnego znaczenia

 

bo kiedy zasypiasz na ekranie

i tak zaraz mam ten film pod powiekami

 

kiedy znaczysz mi  „światy”

pozornie bez znaczenia

 

i kiedy uciekasz w „dobranoc”,

a ja cię wyławiam z odmętów ekranu.

 

i kiedy się zbliżasz i jesteś

tak bardzo niecierpliwa.

 

i kiedy się oddalasz, a ja podróżuję za tobą

wszystkimi możliwymi

 

drogami.

W innym utworze, „Katzenspielzeug”, Brzoska ustępuje miejsca Gawrońskiemu, któremu udało się utrzymać ten numer w stylistyce electro-popu lat 90. To jedyny utwór, w którym Wojtek próbuje śpiewać, powtarzając jak mantrę refren – „Katzenspielzeug, katzenspielzeug”. W odrealnionym muzycznie „Kapłani i androgyni” twórcy składają hołd Davidowi Bowiemu. Mój ulubiony kawałek to „Szyfry”, w których Wojtek deklamuje tak:

 

dzięki krzyżówkom

wiemy więcej niż

 

bóg.

 

na krzyżu

musimy o tym milczeć

 

aż po grób.

 

rozpięci na ramionach

liczb nie powiemy

 

już nic.

 

początkiem szyfru jest

miłość, niespokojna

jak wojna

 

cyfr.

I jeszcze tytułowe „Zapominanie”, w którym okrutny czas każe nam zbyt szybko dorosnąć i potknąć się o zimną, niewypitą kawę. Każe znaleźć odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzieć nie sposób. Tak, jak nie odpowiada na nie Brzoska. On tylko zadaje te pytania i robi to po mistrzowsku. Polecam Państwu tę niezwykłą płytę.

Poniżej utwór z płyty „Słońce, lupa i mrówki” katowickiego duetu, zatytułowany „Annie Leibovitz fotografuje niebo dla Susan Sontag” (z udziałem klarnetu basowego Mikołaja Trzaski) – brak mi jeszcze materiału z nowego albumu „Zapominanie”, który będzie dostępny w sklepach w drugiej połowie lipca.

 

Brzoska i Gawroński „Zapominanie”, 8/10

 

 

 

 

Wpław, aż zakryją nas fale

brzoska marciniak

Za to, że spała z diabłem, urodzi białą magię” – śpiewa Wojtek Brzoska na czwartym numerze z płyty „Wpław”, zatytułowanym „Czarna magia” i jest to jeden z tych kawałków, na które trzeba zwrócić uwagę na tym albumie katowickiego tria Brzoska/Marciniak/Markiewicz. To druga płyta katowickiej formacji.

Pierwsza, zatytułowana „Brodzenie”, przyniosła ze sobą podobną formułę – poezja mówiona zanurzona w akompaniamencie gitary i trąbki, ale niosła ze sobą trochę inny klimat, częściowo za sprawą poezji Wojtka, częściowo innej muzyki. Ta z drugiej płyty jest bardziej transowa, korzenna, niesie ze sobą inne konotacje. Melancholijne tony trąbki towarzyszą minimalistycznym tonom gitary, przynosząc raz to napięcie, raz ukojenie – wystarczy posłuchać „Składników obcych”.

„Czarna magia”, „Hans Christian Andersen podróżuje do Dalarny z napisem:”, „Czynny żal”, a przede wszystkim „Ujście” – to mocne punkty tego albumu, mocne też za sprawą poezji Wojtka Brzoski, która zyskała semantyczną głębię, mrok, natchnienie, komplikację i prowokuje do nie lada przemyśleń. Spójrzmy choćby na początek „Ujścia”:

przed czterdziestu laty

przywiał ich tu piasek

i nadmorskie muszle kazały

się kochać. dzwoniły z oddali.

być na całe życie.

pamiątką znad morza,

którą trzeba wychować.

którą kiedyś wywieje wiatr

nad tamto morze.

usiądzie na piasku

i dokądś zadzwoni.

Niewątpliwie w wiersze Brzoski wkradł się mrok, zyskały one także na stopniu trudności. Jest w nich sporo nostalgii i próby objęcia magicznego koła czasu, zawarcia we frazach przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Podmiot liryczny jest niedookreślony, ucieka, niczym w dziwnym rachunku prawdopodobieństwa – w sentyment i niedopowiedzenie, jak w „Składnikach obcych”:

żeby się chociaż zgadzały rachunki

sumień w kilku naraz konfesjonałach

żeby można było zaraz

zamknąć inwentarze

złudzeń.

nie liczyć na cud.

zdążyć ze wszystkim

na jakiś

czas

Z muzyką bardzo koresponduje treść – jak w „Brakach”, gdzie Brzoska recytuje:

zazdrosny o słońce, kiedy oddajesz

mu się bez przerwy

myśląc o rzece

(leżąc na brzegu

przemierzasz wpław

parę lat)

Ogromnie cenię w tym wszystkim gitarę Łukasza Marciniaka, który jest także autorem kompozycji. Jego instrument, choć akompaniujący, zmienia i nadaje ton całej tej śpiewogrze. Raz jest rockowy, raz liryczny, raz jest to naturalne brzmienie, innym razem brzmi jak preparowane. Równie absorbująca jest trąbka Marcina „Cozera” Markiewicza: unosi całość gdzieś wyżej, dodaje jej elementy transcendentalne, nawet gdy kłóci się z gitarą Marciniaka, jak w „Kapitanie i polifalach”.

Przy okazji pierwszej płyty pojawiły się  naturalne porównania z dokonaniami Świetlików, a zwłaszcza z poezją Marcina Świetlickiego. Tutaj już bym uciekała od tych porównań. „Wpław” Brzoski, Marciniaka i Markiewicza to poezja z muzyką na własnych prawach, oparta o oryginalne brzmienie, będące znakiem rozpoznawczym grupy. Podobnie było we wcześniejszych kolaboracjach Brzoski, choćby z Dominikiem Gawrońskim. Dobra jest też okładka płyty, zaprojektowana przez Polę Dwurnik. Mam nadzieję, że grupa się utrzyma i będzie nadal tworzyła w tym tonie, bo zasługują na własną, wyrobioną publiczność i dobry odbiór w mediach. Polecam!

Elektroniczna nostalgia i orientalne tryle

IO_jpg

Pisałam już kiedyś o tym, że lubię wydawnictwa Bołt Records, bo zawsze zaskakują świeżym spojrzeniem na muzykę współczesną. Zawsze są w awangardzie przemian tej muzyki w tkance współczesności.

Dziś krótko zaprezentuję dwie nowe płyty, które do mnie dotarły z Bołta. Pierwsza z nich to „Encumbrance” Zbigniewa Karkowskiego, wykonywane przez zespół „Gęba” w różnych składach, zależnie od tego, w której części występują. Bo płyta jest podzielona na dwa różne wykonania tego samego utworu, w pierwszym z nich partia elektroniczna i prowadzenie przypadły Wolframowi, w drugim – Constantinowi Poppowi. W obu przypadkach zespoły prowadzi Antoni „Baskak” Beksiak, znany animator życia kulturalnego. Jak piszą wydawcy – Encumbrance (‘utrudnienie’, ‘przeszkoda’) w postaci „bytu intencjonalnego” składa się ze szkicowej partytury, pisemnej instrukcji oraz jednej przykładowej próbki dźwiękowej.

Co jest zatem ciekawego w tej płycie? Porównanie dwóch wykonań, dwóch różnych podejść do elektronicznej i głosowej materii. Generator, zespół wokalny, drony, naddźwięki, glissanda, hałas, chaos, przester, jeszcze raz wokal. Wydaje się tego za dużo na raz, a jednak zespołowi udaje się utrzymać całość w ryzach. Od niskich dźwięków z generatora, przez męskie drony w bardzo niskich rejestrach i żeńskie cichutkie wokale w wyższych przez elektroniczne glissanda, szum, elektroniczne przestery po wysokie głosy żeńskie w końcówce utworu, podzielonego na cztery części. Klamrą spinającą utwór są naddźwięki, czy raczej taka ich formuła, by nie sprawiały wrażenia niczego normalnego. Bo i niczego zwykłego w tej muzyce nie ma.

Nieżyjący już autor „Encumbrance” Zbigniew Karkowski zażyczył sobie nawet specjalnych starego typu generatorów elektronicznych sinusowych Bruel&Kjaer, które były jedynie w dyspozycji Studia Eksperymentalnego i udało się je ściągnąć na potrzeby nagrania tego utworu z Polskiego Radia dzięki inżynierowi Wojciechowi Makowskiemu. Wszystkie techniki wokalne, użyte na nagraniu, zostały zweryfikowane przez zespół we współpracy ze Zbigniewem Karkowskim w grudniu 2009 r.

Pomysłodawca albumu, Antoni „Baskak” Beksiak (na obrazku u góry strony) jest jednocześnie propagatorem technik rozszerzonego śpiewu w Polsce i autorem „Gębofonu” – programu muzycznego poświęconego tym technikom. W książeczce do płyty pisze, że premiera „Encumbrance” miała miejsce 6 grudnia 2009 roku podczas 6 edycji spotkań Gębofonu w Centralnym Basenie Artystycznym Warszawie. „Gęba”, którą słyszymy na płycie, to zespół prowadzony właśnie przez Beksiaka. Udało mu się ociosać i wydobyć kształt tej grupy ludzi z eventów beatboxingowych, z programu „Gębofon”, który był częścią organizowanego przez Beksiaka festiwalu Turning Sounds. W „Gębie” udziela się choćby znana już szerzej Maniucha Bikont, czy Maria Puzyna, Tetiana Sopiłka, Agata Wróbel, Karolina Szulejewska, Justyna Czerwińska, Dominik Strycharski, Sławomir Wojciechowski, Michał Ziółkowski, Łukasz Wójcicki, Remigiusz Mazur-Hanaj, Aleksandra Klimczak, Grzegorz Milczarczyk.

Ponieważ na płycie Beksiak i producentka Kasia Świetochowska zamieścili dwie wersje utworu, różniące się partią instrumentów elektronicznych, na usta naturalnym biegiem rzeczy ciśnie się pytanie, która ciekawsza? Obie – i ta w wykonaniu Wolframa (MSN) i ta w wykonaniu Constantina Poppa (Nowy Teatr) są ciekawe, ale ta pierwsza ujmuje szacunkiem do głosu ludzkiego i ścisłym podziałem na wokal męski i żeński. Jest po prostu bardziej tradycyjna, a co za tym idzie wpływa to na kształt i klarowność przekazu. Wszystkie elementy, nawet najbardziej odjechane, są spójnie połączone, a żaden z użytych środków wyrazu nie razi.

Ta druga wersja, Poppa, jest bardziej elektroniczna niż można to sobie wyobrazić, a przez to bardziej futurystyczna. Nie wiem, czy to mi odpowiada, za to miało wpływ na to, że przekaz jest bardziej intymny, wokale schowane, wtopione w elektronikę – czasem brzmi to jak u najlepszych mistrzów neotonalności. Jeśli jednak już słuchać tej niełatwej w odbiorze płyty, to w całości, bez podziału na wersje, dając sobie właśnie możliwość ich porównania. Karkowski został dość późno odkryty w Polsce, można było go podsłuchać ostatnio na krakowskim Sacrum Profanum. Szkoda, że tak późno, za to teraz mamy podwójny powód, żeby sięgnąć po tę niezwykłą płytę.

Drugi album, który do mnie trafił z Bołta, to debiut formacji TRIO_IO, utworzonej przez Zofię Ilinicką (flet), Łukasza Marciniaka (gitara elektryczna) i Jakuba Wosika (skrzypce). Płyta nosi tytuł „Waves” i jest dość skomplikowanym w odbiorze, dynamicznym zapisem spotkania trzech różnych indywidualności. Są tu różne inspiracje, bo i ludowa, i jazzowa, i fascynacja muzyką na instrumentach preparowanych i inspiracje dokonaniami awangardzistów – słowem muzyka nowa.

Zapis to dość niezwykły, bo temu skromnemu zespołowi udaje się niejednokrotnie brzmieć jak całej orkiestrze. W otwierającym płytę „Waves” niepokojące dźwięki fletu wtapiają się w brzmienia gitary elektrycznej, często osiągając wrażenie użycia flażoletów czy nawet dźwięków przesterowanych, co na flecie jest wyczynem nie lada. Podobna sztuka udaje się Ilnickiej na drugim utworze, „Breath”, gdzie kłócąca się z odgłosami natury partia fletu ujmuje motywiką podobną do messiaenowskiej (podobnie jest w ostatnim utworze, „K.”).

Kolejne utwory przynoszą pozorne uspokojenie, w większości partii flet dialoguje ze skrzypcami i gitarą. Łukasz Marciniak ma także sporo do powiedzenia na tej płycie. Znany mi już wcześniej z zespołu, który tworzy z Wojtkiem Brzoską i Marcinem „Cozerem” Markiewiczem, nadaje narracji albumu niepokoju i swoistej ambiwalencji: z jednej strony ta gitara elektryczna jest tłem (jak w „Shoal”), z drugiej wybija się na plan pierwszy (jak w „Breath”, „El” czy „Unrest”). Jakub Wosik z kolei pokazuje pełnię swoich wiolinistycznych umiejętność w solu w „Respiration”.

Szalenie podoba mi się takie pomieszanie gatunków i narracji, jak obserwuję na tym albumie, z jednej strony – prymitymistyczne, ludystyczne, z drugiej szalenie akademickie, w dobrym tego słowa znaczeniu, tworzące w każdym utworze opowieść od A do Z. Motywika bywa tu nawet orientalna, tajemnicza, co niweluje prostota i tradycyjność formy – podzielone osobnymi tytułami 9 kawałków. Każdy z instrumentów do maksimum wykorzystuje swoje możliwości i to też jest ujmujące tutaj. Każdy z nich też czasem brzmi jak głos ludzki, co nie jest bez znaczenia, wziąwszy pod uwagę, że te głosy mają do opowiedzenia 43 minuty historii. To muzyka współczesna z najwyższej półki, przynosi niepokój i odprężenie zarazem, niesie nas przez las napięć, by pod koniec odpłynąć w niebyt. Zalecam!

Karkowski/Encumbrance/Gęba, 2019, Bołt Records, 8/10

TRIO_IO „Waves”, 2019, Bołt Records, 8/10

Klikając na poniższe linki można zapoznać się z tą muzyką:

IO

Encumbrance

 

 

 

 

 

 

 

Podsumowanie literackie 2018 roku

olga tokarczuk

Olga Tokarczuk

Wprawdzie 2018 już za nami, ale czas podsumowań jeszcze się nie zakończył, bo do ostatniej chwili ukazywały się książki ważne i ważniejsze. Wybrałam kilka, co do których jestem pewna, że dokonują pewnego wyłomu w naszym myśleniu o świecie i o nas samych. Jest w nich wszystko co być powinno w dobrej literaturze: miłość, śmierć, rozpacz, utrata, smutek, tęsknota, kawał historii, groteska, a nawet horror. Te, które ominęłam, też są świetne, ale prawdopodobnie nie na tyle, by nami wstrząsnąć. A te książki – wierzę w to – to potrafią. Kolejność przypadkowa – voila!

 

malgorzata rejmer

„Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”, Małgorzata Rejmer, wyd. Czarne

Z niezwykłą, rzecz by można poetycką czułością opisuje Rejmer Albanię czasów Envera Hoxhy i Albańczyków – ludzi schwytanych w pułapkę reżimu. To właśnie o tym, trwającym niemal 50 lat okresie rządów Hoxhy, i o postępującej izolacji jego poddanych pisze Rejmer.

Ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że to li-tylko książka historyczna. Małgorzata Rejmer daje w niej głos ofiarom tyranii komunistycznego przywódcy, którym w jakiś cudowny sposób, jak i innym zamkniętym za żelazną kurtyną, udało się pokonać obezwładniający izolacjonizm systemu i przetrwać prześladowania. To swoisty reportaż o bólu i cierpieniu tych, którzy bez momentów odwilży starali się przeżyć na co dzień w Albanii.

Jakiej prawdy uniwersalnej dowiadujemy się z tej książki? Ano takiej, że strach, krzywda i poczucie zagrożenia w różnych systemach politycznych mają jedno oblicze – właśnie takie, jak naszkicowała autorka tej poruszającej książki. Do tego dochodzi język – na poły poetycki, na poły reportażowy, pozbawiony zbędnego patosu, opisujący ból i strach w sposób, który musi zostać wysłuchany, choćby dzieliły nas od tamtejszej rzeczywistości tysiące kilometrów i lata świetlne doświadczeń. W tym literackim reportażu świetnie broni się właśnie język. Rejmer nie ukrywa, że pragnie zuniwersalizować opisywane doświadczenie. Pisze, że ocaleniem od zniewolenia może być tylko drugi człowiek i choćby skrawek jego solidarności. Czyż nie brzmi to nam znajomo?

 

 

tokarczuk_1

„Opowiadania bizarne”, „Bieguni” (Nagroda Bookera), Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie:

2018 r. to dla Olgi Tokarczuk przede wszystkim wielki triumf w postaci międzynarodowej nagrody Booker Prize i nominacji do National Book Award. Pierwszą z tych nagród Tokarczuk zdobyła dzięki przekładowi „Biegunów” czyli „Flights” w mistrzowskim tłumaczeniu Jennifer Croft. Wystarczy dodać, że tegoroczny polski nakład tej powieści, wydanej przecież przed 11 laty, przekroczył  już 100 tys. egzemplarzy – co oznacza wielki sukces.

Tokarczuk to obecnie jedyna polska pisarka tak znana na Zachodzie, która podejmuje w swoich książkach problematykę ucieczki do wolności i pęknięcia między powinnością bycia tu i teraz a oddawaniu się podróżom – wszystko jedno, czy tym rzeczywistym, czy tym w naszej głowie. Podróże stwarzają jedyną w swoim rodzaju potrzebę iluzji na prywatny użytek, bycia trochę bardziej na bakier ze sobą. Pisarka dołącza do grona tych pisarzy zachodnich, którzy poruszają tematykę wykluczenia i migracji – oczywiście na swój, poetycki sposób. Prawdopodobnie to stało się przyczyną, dla której Tokarczuk doceniono na niwie międzynarodowej.

Do takich książek jak „Bieguni” czy „Księgi Jakubowe” dołączyły w tym roku „Opowiadania bizarne”, czyli zbiór mniejszych form prozatorskich Tokarczuk, długo wyczekiwany. Czego tu nie ma! Jest fantastyka, zmiksowana z przeszłością i przyszłością, jest też pewna forma groteski i przerysowania. Nie sposób przykładać do tej książki miary normalności i zwykłości. Tokarczuk podróżuje po manowcach pewnych doświadczeń i strachów, przy czym wciąż pozostaje zakorzeniona we współczesności, w tym, co nas dopiero czeka. Naprawdę są to zaskakujące opowiadania, jak zapewnia wydawca, dzięki którym zupełnie inaczej patrzymy na to, co nas otacza.

 

ostrowska

„Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”, Joanna Ostrowska, Wydawnictwo Marginesy

Książką tą mierzymy się z kolejnym tabu w naszej kulturze – pracą seksualną kobiet. Do tej pory nie było na nią miejsca w popularnym dyskursie. Milczała o nich prasa, brakowało wystaw i książek, które dotykałyby problematyki przymusowej pracy seksualnej. Jest z tym tematem trochę tak, jak z tematem słynnych comfort women – kobiet zmuszanych do świadczenia usług seksualnych Japończykom w czasie wojny. Japonia do dziś nie uporała się z tym problemem, oficjalne źródła rządowe próbują nawet zaprzeczać, że do takiej pracy dochodziło.

U nas temat ten podjęła Joanna Ostrowska, która z pasją naukowczyni, ale też i feministki odkrywa przed nami kolejne karty tej mrocznej historii. Rekonstruuje miarę opresji, a także system podległości, w które w czasie wojny zostały wplątane kobiety. Jedną z przyczyn, dla której wciąż pozostawało to tabu była ta, z powodu której uważano, że te kobiety były pozbawione wszelkiej moralności lub, że pochodziły z nizin społecznych.

Ostrowska umiejętnie prowadzi nas przez labirynty ucisku, bólu, strachu, wyparcia, pokazując, ze kobiety, zmuszane do pracy seksualnej skrzywdzono podwójnie – raz poprzez stworzenie systemu opresji, po raz kolejny zaś poprzez ich wyparcie ze świadomości społecznej. Udaje jej się zebrać skrawki wspomnień, zdań, nielicznych dokumentów, jakie zostały z tamtych czasów, udowadniając zarazem, że w ten sposób przefiltrowane, mają one wpływ na życie kobiet współczesnych.

Jej tytaniczna praca odsłania przed nami nieznane, mroczne historie, pokazując, że mamy wpływ na ich przyswajanie, na to, co z tą wiedzą zrobimy. Obyśmy dobrze spożytkowali ten dar.

­­

 

saunders

„Lincoln w Bardo”, George Saunders, wyd. Znak

Akcja ma miejsce 25 lutego 1862 roku na waszyngtońskim cmentarzu, gdzie dopiero co pochowano Williego Lincolna, zmarłego na tyfus jedenastoletniego syna Abrahama, prezydenta USA. Gdy chłopiec, a po nim jego ojciec, przybywa do tytułowego bardo, wokół niego zbierają się duchy umarłych i rozpoczynają dysputę, która potrwa całą noc.

Następuje wyparcie – duchy umarłych nie wierzą w to, że umarły. Sądzą, że są czymś w rodzaju na wpół zwiędnietych ciał, do których życie może jeszcze – wierzą w to – powrócić. Zamiast trumien mają więc szpitalne skrzynie, podobnie i cały cmentarz przeistacza się w ich opowieściach w gigantyczny szpital-lazaret. Monologi duchów to w istocie krótkie opowiadania, które skrzą się dowcipem i czarnym humorem. Jest w nich też mnóstwo bólu i cierpienia, tęsknoty za dotykiem ludzkiego ciała i za rozmową.

Podobnie rzecz ma się z synem prezydenta Lincolna, Williem. Willie nie chce wierzyć w swoją śmierć, czeka, aż przyjdzie do niego ukochany ojciec. By nie powielać losu współtowarzyszy, a co za tym idzie uciec przeznaczeniu, Willie musi zaaprobować fakt, że został oddzielony od ojca, czyli umarł. Dialogi te tworzą głosy bliskie naszym „Dziadom”.

A co nam pokazuje Saunders tą swoją pierwszą książką (bo to debiut jest, i jakże błyskotliwy!)? Pokazuje, że w pisaniu chodzi o to, żeby mierzyć się z prawdą, pisząc niewiarygodne historie niemanierycznie, ale z dużą dozą nieprawdopodobieństwa i w aurze niezwykłości. Pokazuje też, że najlepiej opowiada się fikcyjne historie, bazując na realizmie przedstawionych dialogów.

Bo jakże realne są przedstawione postaci: żołnierz, zhańbiony urzędnik, morderca, ofiara gwałtu, narzekający naukowiec, młody mężczyzna, który próbował się zabić po tym, jak został odtrącony przez innego mężczyznę, myśliwy, który zabijał niedźwiedzie i jelenie, matka trzech córek, starszy pan, którego uderzyła w głowę spadająca deska i zmarł zanim się przespał ze swoją młodą, piękną żoną. I Willie – ofiara tyfusu, cudowne dziecko, które odeszło za wcześnie.

Książką tą Saunders udowadnia, że potrafi też świetnie i czule pisać o miłości: z lekkim dotknięciem humoru, na niezłym spidzie, bez popadania w tanią nostalgię czy sentymentalizm. Najlepsza książka tego roku.

 

bielawski

Dom z dwiema wieżami, Maciej Zaremba Bielawski, Wydawnictwo Karakter

Książka polskiego emigranta jest wyjątkowa z trzech przyczyn: językowej (brawa dla wirtuozerskiego przekładu ze szwedzkiego autorstwa Mariusza Kalinowskiego), konstrukcyjnej i tematycznej – opowiada o polskim antysemityzmie. Zaremba Bielawski musiał wyemigrować z Polski po 1968 r. wraz rodzicami, dwójką psychiatrów żydowskiego pochodzenia.

Miał wówczas 18 lat i do tej pory nie przetrawił tej historii w sobie. Okazją stał się dopiero „Dom z dwiema wieżami” – monumentalna, głęboko prywatna powieść o historii bohatera, jak i polskiej historii. W książce tej reporter składa bowiem ze sobą kilka równoległych opowieści, które razem dają obraz samego siebie – samego Zarembę Bielawskiego.

Fikcja miesza się tu z dokumentami, przeszłość i fakty z niej utkane oraz domysły pokazują jak w soczewce historię Polski, którą przecież tak dobrze znamy. Ale autor kontrapunktycznie uzupełnia tę historię o prywatną i tę polskiego antysemityzmu.

Niczym rasowy śledczy odsłania karty mrocznej historii, praktycznie palcem pokazując winowajców – antysemicką nagonkę, która niczym za dotknięciem magicznej różdżki przeistacza się w ponurą rzeczywistość. Plus jak to jest napisane! Ukłony dla autora.

 

szczygiel

„Nie ma”, Mariusz Szczygieł, wyd. Fundacja Instytut Reportażu (Dowody na Istnienie)

Reportaże, eseje, opowiadania i zwierzenia. Czyli niemal – autobiografia! Według Szczygła już sam wybór tematu mówi coś o reportażyście, nie da się tego przykryć żadnymi innymi faktami. Co mówi o Szczygle wybór tematu? Że miał nieprzepracowaną traumę? Możliwe.

Ale najciekawsze jest to, jak „Nie ma” traktuje pewne tematy u Szczygła od dawna  obecne – jak choćby prywatne związki autora, czy pewne skłonności samolubne, fakt samego pisania i jego mocy terapeutycznych, czy najważniejsze – związku prawdy z fikcją w książkach. Szczygieł po raz pierwszy od dawna w tej właśnie książce zadaje proste pytania o prawdę w literaturze. Już wcześniej się do tego przymierzał, czego dowodem była książka „Projekt:Prawda”.

Ale tu wybrzmiewa to z całą mocą, deklasując wszystkie wcześniejsze problemy jakie sceptyczni czytelnicy mogli mieć z książkami Szczygła. A o czym jest to książka? O nie ma – o tym momencie kiedy zostajemy sami, bez ukochanych osób, i odczuwamy dojmującą pustkę. Pięknie autor pisze o śmierci. Ludzi zmarłych nie ma i nie możemy nic na to poradzić. Oprócz tego jednak „Nie ma” opowiada o ma – czyli o tym, co nam zostaje.

Najważniejsze jest zaś to, że jest to też książka o miłości i o tęsknocie. Być może jest to też najlepsza książka Mariusza Szczygła i bez wątpienia – jego wielki sukces, nakierowany na zwykłego, szarego, zjadacza liter, który między wierszami, między dobrego rodzaju literackim napięciem i autobiograficznymi tropami będzie, myślę, potrafił uszczknąć z tego coś dla siebie.

 

grzebalkowska

„Komeda”, Magdalena Grzebałkowska, wyd. Znak

Znacie to uczucie, gdy już prawie wyobraziliście sobie coś w sposób doskonały, a nagle wam to umyka? Otóż Grzebałkowska sprawia, że nie umyka. Autorka zebrała gigantyczny „materiał dowodowy” o jednym z najwybitniejszych polskich jazzmanów, legendzie swojego czasu, co imponuje, ale też imponuje sposób podania tego materiału.

Pochodząca ze znakomitej szkoły reportażu „Gazety Wyborczej” i „Dużego Formatu” Grzebałkowska potrafi pokazywać zdaniami całe obrazy, ogląda je przed podaniem nam z każdej strony, unikając tworzenia fikcji, patosu i całej masy zbędnych metafor. Unika kiczu, unika opowiadania o niczym, unika zbędnego przyczynkarstwa, sprawiając, ze historia o Komedzie dzieje się tu i teraz, w naszym mieszkaniu, w dodatku tak świetnie opowiedziana, jakbyśmy sami mieli za chwilę wziąć udział w pochodzie pierwszomajowym w 1956 roku, albo uczestniczyć w ostatnich chwilach życia Komedy.

I tu myśl prywatna o bohaterze tej historii – widocznie tak mamy w żyłach, my Polacy, że tracimy co najważniejszych naszych artystów przedwcześnie. Ile jeszcze ścieżek, takich jak ta do „Dziecka Rosemary” mógłby napisać Komeda, ile zespołów mógłby poprowadzić, ilu jazzmanów rozkwitłoby jeszcze pod jego batutą, tak, jak rozkwitł np. Tomasz Stańko, gdyby nie głupi wypadek – śmierć najbanalniejsza z możliwych. Lektura obowiązkowa dla każdego dobrego Polaka.

 

devi

„Zielone sari”, Ananda Devi, wyd. W Podwórku

Ta książka to przykre i bolesne świadectwo odmawiania kobiecie podmiotowości w patriarchalnym świecie. I rozprawa z różnymi rodzajami przemocy.

Dom w samym środku Mauritiusa. Na łożu śmierci – stary doktor. Wokół niego trzy kobiety: córka wnuczka i duch żony. Śmierć tej ostatniej przed laty stała się skrzętnie przemilczaną tajemnicą. Doktor przez całe życie był rodzinnym tyranem. Teraz, umierając, próbuje podjąć i odtworzyć dawną uprzywilejowaną rolę patriarchalnego despoty. Dzieje się to poprzez wspomnienia, rozmowy i monologi starca.

W tej mrocznej historii chodzi o szowinizm, o pokazanie konstrukcji mentalnej pogardy i o to, że tuż przed śmiercią starego role nagle się odwracają. Nagle z tyrana doktor przemienia się w pionka w grze zemsty. To też symboliczna opowieść o tym, jak tracimy swoje ego w momencie pożegnania się z życiem. Devi daje nam opcję: nienawidzimy tego chorobliwego tyrana, ale jednocześnie zastanawiamy się nad tym, czy mamy prawo nienawidzić człowieka, czy tylko jego ukształtowanej w różnych okolicznościach natury.

Bohater książki jest rozpaczliwie starającym się trzymać swoich twardych zasad egocentrykiem, który nie okazuje empatii nikomu, nawet tym, z którymi przyszło mu się zetknąć na swojej zawodowej drodze. Nie okazał jej też zmarłej żonie. Przez swój upór nie jest w stanie zmierzyć się, skonfrontować z gotowymi do tego córką i wnuczką. W traumie tej rodziny nie ma miejsca na ucieczkę od tych zasad, ustanowionych przez doktora. Nie ma też możliwości porozumienia, bo zasady te ustanawiały twarde rządy męskiej ręki.

Każdego dnia kobiety, coraz bardziej oddalające się od tyrana, doznawały jego dominacji i przemocy z jego strony. „Zielone sari” to też rozprawa z samą patriarchalną kulturą Mauritiusa, które tło społeczne i historyczne wyspy nakłada się na tę oryginalną narrację i daje nam do zrozumienia, że w korzeniach chodzi też o symbole, które występują w książce.

Autorka pisze o tym, jak iluzyjne może być człowieczeństwo, gdy w sytuacji totalnego poniżenia można uznać się za kogoś lepszego od innych. I jak opresyjna jest kultura, która pozwala na to, by krzywdzić tych, których powinniśmy kochać najbardziej. Absolutne mistrzostwo pod względem języka i lektura obowiązkowa, niemal jak książki Coetzeego.

„Zielone sari” jest pierwszą powieścią Anandy Devi, przełożoną na polski. Zalicza się ją do najważniejszych utworów maurytyjskiej pisarki. W 2010 r. dostałą nagrodę Prix Louis-Guilloux. Polecam!