Wojciech Malajkat
Postanowiłam zaprosić do współpracy Bartłomieja Malika, studenta wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Zelwerowicza. Przeprowadził dla nas wywiad z Wojciechem Malajkatem o Jerzym Grzegorzewskim, trudach w pracy aktora na scenie i o własnych, czyli Wojciecha Malajkata, ograniczeniach w zawodzie. Oto ten wywiad:
Bartłomiej Malik: Czym według pana artystycznych doświadczeń jest talent aktora w sztuce teatralnej?
Wojciech Malajkat: Jest umiejętnością korzystania z wyobraźni. Co do tego nie mam wątpliwości. Jeśli ktoś mnie pyta co to jest talent, czego pewnie nazwać się i tak do końca nie da, to zawsze wskazuję na wyobraźnię. Gdy ktoś ją ma, najlepiej nieograniczoną to pewnie jest człowiekiem utalentowanym. Oczywiście potem trzeba nad wyobraźnią pracować, poszerzać wyobraźnię, aby móc z niej korzystać świadomie i mieć w związku z tym pewien warsztat. Warsztat Witkacy pewnie miał, tak jak miał go Wyspiański czy Matejko. Umieli postawić pewną kreskę i nadać jej właściwy kolor, to właśnie nazywamy warsztatem.
Ale żeby stworzyć niezwykłą serię portretów, tak jak je stworzył Witkacy, to już do tego trzeba talentu. Trzeba mieć też wyobraźnie. Talent w sztuce to wyobraźnia. Nie tylko w sztuce. Utalentowany prawnik, to taki który ma wyobraźnię. Wyobraźnię mają także utalentowany kierowca, stolarz czy magazynier. Ludzie z wyobraźnią są ludźmi utalentowanymi, niezależnie od tego jaki zawód wykonują.
W „Skrywanej obecności”, dokumencie o Jerzym Grzegorzewskim mówił pan, że jego twórczość wypływa z wewnętrznego rozdarcia, z mądrej niewiedzy i poszukiwania prawdy. W jaki sposób odróżnić mądrą niewiedzę, wynikającą z pokory, od niekompetencji i nieświadomości?
Wojciech Malajkat: Najłatwiej to sprawdzić w momencie, gdy ktoś się przyznaje, że czegoś nie wie. Jeżeli się upiera, albo coś udaje, to natychmiast widać, że nie wie, a głupio mu się do tego przyznać. W Grzegorzewskim była wielka przestrzeń na sprzeczność i to było wspaniałe. Sztuka moim zdaniem powstaje ze sprzeczności, z pewnego konfliktu, albo wewnętrznego, albo zewnętrznego, konfliktu płci, albo miłości, nienawiści. W nim była zapisana potrzeba sprzeczności. Na coś się decydował i natychmiast to sam negował. Stąd ta wspaniała, cudowna, dziecięca, mądra niewiedza. To było najbardziej podniecające dla mnie we współpracy z Jerzym, że oglądał każdy swój wybór artystyczny ze wszystkich stron, a przynajmniej z wielu i to było zachwycające. Człowieka niewiedzącego łatwo rozpoznać i wtedy trzeba tę niewiedzę docenić i wspólnie z niej korzystać. W przeciwnym razie trafia się na głupi upór.
Ciężko przyznać się do niewiedzy, zwykle zarzucamy sobie, że czegoś nie wiemy.
Moim zdaniem sztuka powstaje tylko z niewiedzy. Pewność, że teraz trzeba użyć takiego koloru, czy takiej emocji jest pewnością idioty. Jest pewnością człowieka, który działa odruchowo, instynktownie. Na odruch i instynkt w sztuce miejsca nie ma. Można sobie na to pozwolić na początku jakiegoś procesu, ale potem wszystkie elementy trzeba wnikliwie przeanalizować, zbadać i wybrać rozwiązanie, które być może w pierwszym odruchu w ogóle nam nie przychodziło do głowy.
Skąd sprzeczności u Jerzego Grzegorzewskiego? Czy były one wrodzone, zapisane w naturze?
Tego do końca nie powiem, być może nigdy się już tego nie dowiemy. Raczej bym się cieszył, że taki był, niż dociekał, skąd jego nadwrażliwość. Niewiedzę, takie jego rozedrganie wewnętrzne nazywałbym właśnie nadwrażliwością, która u artysty jest nie do przecenienia. To była wrażliwość sejsmografu, najczulszego jaki istnieje na ziemi, a myślę, że jeszcze czulsza. Wrażliwa na cień, który przemykał w oku. On pracował fenomenalnie. Obserwował swoich aktorów. Był natychmiast gotów zareagować, gdy drgnął nam muskuł, albo odwróciliśmy głowę, w którąś stronę, zupełnie nie wiedząc dlaczego. On to natychmiast wychwytywał i albo z tego korzystał albo nie. Cieszę się, że taki był. Jeśli życie go tego nauczyło, albo dostał to w genach to świetnie. Mimo, że jak wiemy nie miał ani łatwego dzieciństwa, ani też życia.
Los pisze zadziwiające scenariusze. Jeśli uzna pan, że można już o tym mówić, wszak minęło już trzynaście lat od śmierci Jerzego Grzegorzewskiego, chciałbym spytać na ile choroba alkoholowa Grzegorzewskiego wpłynęła na Jego twórczość?
Pewne jest to, że choroba, która zabrała go zbyt wcześnie, wyniszczała go bardzo. Myśmy widzieli, że to jest coś, co go trawi i niszczy. Nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć, że dzięki temu, że nadużywał alkoholu był tak wrażliwy i widział coś, czego człowiek trzeźwy nie byłby w stanie zobaczyć. Był wielkim artystą zanim choroba go dopadła, więc tego w ogóle bym ze sobą nie wiązał. A do tego, że go nie ma, że umarł tak wcześnie, alkohol na pewno się przyczynił.
Jerzy Grzegorzewski podczas pracy
Mówił pan o niezwykłej wrażliwości i kruchości Jerzego Grzegorzewskiego. Czy mogło być tak, że nie umiał sobie z nią poradzić i szukał ujścia w alkoholu?
Sposobów, żeby radzić sobie w życiu z tym czym nas obarcza, z dzieciństwem, z tym z czym przychodzimy na świat, jest wiele. Znamy też przypadki podobne do tego, o którym teraz mówimy, że ktoś szuka pomocy w sposób, że się tak wyrażę: mechaniczny. Nie chciałbym, żeby nasza rozmowa sprowadziła się do tego. Na pewno ja nie mam prawa go oceniać.
Teraz, ze względu na upływ lat, możemy przyjrzeć się z dystansu okolicznościom śmierci Jerzego Grzegorzewskiego…
Cóż tu więcej powiedzieć. Miał wielki problem. To go niszczyło i w końcu go zniszczyło. Ale niszczyło go również to, że nie chciano zaakceptować jego wizji Teatru Narodowego jako Domu Wyspiańskiego i w ogóle, jako domu jego autorskiej sztuki. Oczekiwano od niego wyrobnictwa w Teatrze Narodowym, pewnej służebności. I świetnie, Teatr Narodowy taki powinien być, powinien spełniać swoje zadanie, powinien pokazywać sztukę we wszystkich jej wymiarach. Żeby każdy, kto przyjedzie do Teatru Narodowego mógł zobaczyć teatr francuski, amerykański, polski, romantyczny, pozytywistyczny, wszystko jedno jaki. Grzegorzewski owszem, robił to, ale równocześnie chciał sam powiedzieć bardzo wiele jako artysta w Teatrze Narodowym. Tego mu odmawiano. Była nagonka na to, co robił w Teatrze Narodowym. Nie sądzę, żeby tylko choroba go zniszczyła. Zniszczyli go też ludzie, którzy postanowili wiedzieć lepiej jak się prowadzi Teatr Narodowy i do czego on jest. Nie chcieli, żeby to był Dom Sztuki, tylko żeby to był dom, gdzie się odbywa jakiś przegląd sztuki. Do dzisiaj nie zgadzam się z taką propozycją.
Ostatnią premierą Jerzego Grzegorzewskiego był On. Drugi powrót Odysa. W momencie śmierci Grzegorzewski miał już umówione próby do Czarodziejskiej Góry. Spektakl na podstawie powieści Thomasa Manna zrealizował pan po latach w Teatrze Syrena. Znajdują się tam liczne odniesienia do Grzegorzewskiego.
W spektaklu pojawił się fortepian oraz uwielbiane przez Grzegorzewskiego seryjne dekoracje, coś, co nadaje scenie rytm. Pojawiła się także połowa kurtyny, którą dzięki Grzegorzewskiemu ja również pokochałem. Rodzaj migawki od aparatu, nie kurtyna, która spada i zasłania całe okno sceny, lecz pół-kurtyny zasłaniające tylko część sceny. To daje wrażenie, że nic się nie kończy, świat jaki za tą kurtyną jest, nadal trwa. Pół-kurtyna obiecuje, że za chwilę do tego wrócimy. Cały czas staram się pamiętać to, czego się
od Jerzego nauczyłem, nie tylko przy tym przedstawieniu. Oczywistość, banał, jednoznaczność w sztuce to śmierć. Każda odruchowa decyzja jest decyzją ogółu, wszyscy odruchowo byśmy prawdopodobnie coś tak skonstruowali. Trzeba natychmiast uświadamiać sobie, fakt, że zachodzi odruch, który wywołuje w nas pewne emocje i inspiruje do pewnego działania. Trzeba natychmiast się temu odruchowi przyjrzeć, żeby go nie powielać. Moim zdaniem odruch to plagiat. Jak mówił Van Gogh – w sztuce jest albo plagiat albo rewolucja.
To co nam przychodzi do głowy odruchowo, na pewno jest plagiatem, kalką, rozwiązaniem podejrzanym gdzieś wcześniej. Tego trzeba się bardzo starannie wystrzegać.
W wywiadzie rzece O gust walczę. Rozmowy o życiu i teatrze, który przeprowadziła z panem Katarzyna Suchcicka zwrócił moją uwagę pewien fragment, w którym stwierdza pan: „Zasadniczo nie chcę robić przedstawień o śmietniku emocjonalnym, jaki jest w człowieku, wolę robić sztuki, o tym, że warto żyć.” Czy taki pozytywny wybór w konfrontacji ze światem to także dziedzictwo Jerzego Grzegorzewskiego w pana twórczości?
On kochał żyć. To co spadło na Niego, było nieszczęściem osobistym. Był piekielnie inteligentnym człowiekiem. Bardzo wrażliwym. Zdawał sobie sprawę, że ta choroba go niszczy i walczył tak, jak potrafił. Tak, dość rozpaczliwie chwytał się życia. Co do przytoczonego przez Pana cytatu to trzeba sprawiedliwie przyznać, że potrzebna jest różna sztuka, i taka i taka. Sam bardzo chętnie zagrałbym u Jana Klaty. Muszę, także dodać, że to uogólnienie, że świat teatru Grzegorzewskiego polegał na podglądaniu rozpadu i przyglądaniu się mu, nie jest prawomocne. Grzegorzewski zrobił fenomenalne przedstawienie „Usta milczą, dusza śpiewa”, w którym jego poczucie humoru i pogoda jaką miał, dały o sobie znać w sposób nadzwyczajny. Ani przez chwilę nie widziałem tam rozpaczy czy degrengolady. Był tam owszem pokazany idiotyzm świata, pewna groteska, któremu przygląda się operetka. To wszystko zostało przekrzywione, wybałuszone i on to niezwykle dowcipnie komentował. Jeśli bym teraz się zastanawiał z panem, to powiem, że w jego sztukach na pewno była nadzieja.
Uderzyło mnie kiedyś stwierdzenie Gustawa Holoubka, że Witkacy nie miał talentu, był jedynie inteligentnym człowiekiem, który parodiował świat. Parodia nie wymaga talentu, a jedynie inteligencji. Na ile poznał Pan Witkacego podczas pracy z Grzegorzewskim?
Wiemy, że Witkacyzm polega na pewnym przekrzywieniu, przeglądaniu się w zwierciadle, które nie jest kryształowe i precyzyjne. Pewnie trzeba by się skontaktować z mistrzem Holoubkiem i dowiedzieć się co dla niego oznaczał talent. Do skonstruowania takiego zwierciadła jakie stworzył Witkacy pewien talent jest potrzebny. Nie każdy potrafi parodiować rzeczywistość tak udolnie jak to robił Witkacy, więc do końca bym się nie zgodził z Gustawem Holoubkiem, że Witkacy to było beztalencie.
Powiedział pan przed chwilą, że „Grzegorzewski kochał życie”. Czy w sposobie bycia Grzegorzewskiego na co dzień, również był element autokreacji? W roli Pigwy w „Śnie nocy letniej” niezwykle umiejętnie sportretował pan cechy fizyczne Jerzego Grzegorzewskiego, przemienił się w niego.
Na podstawie doświadczenia jakie mam, gdyż od 30 lat przebywam w świecie sztuki i przyglądam się ludziom, wydaje mi się, że jest to nieuniknione. Każdy artysta ma w sobie ten pierwiastek i potrzebę kreowania, nie tylko rzeczywistości tej sztuki, której jest przedstawicielem, ale i kreowania samego siebie. Nie bez kozery, gdy myślimy „malarz” – to wyobrażamy sobie człowieka w szaliku, w kapeluszu z szerokim rondem i wysokich butach. To oczywiście stereotyp, kalka. Wynikająca z tego, że każdy z nas artystów, poruszając się w świecie kreacji, popada również w autokreację. To jest odruchowe, ale i nie do uniknięcia. Każdego artystę mógłbym podejrzeć i o kogo by pan nie spytał, jestem w stanie co najmniej jeden taki element autokreacji wypatrzeć.
Jaki element dostrzegł Pan w Jerzym Grzegorzewskim?
W Grzegorzewskim autokreacją była moim zdaniem pewna fizyczność. Przygarbienie odruchowe, czyli wykreowane poprawianie okularów. Stwarzanie siebie jako człowieka nie do końca pewnego wyborów. Taki był jako artysta. Trochę schowany za okularami. Choćby w tym zakresie to była autokreacja. Umarł młodo, 65 lat – cóż to za wiek dla artysty, a z tego co pamiętam zawsze był przygarbionym człowiekiem, zwartym w sobie jak ślimak. Od fizyczności począwszy, a potem przez cień uśmiechu, który błąkał mu się zawsze na twarzy i lekką kpinę w oku. To wszystko było wykreowane. Nie mówię, że wymyślone, czyli sztuczne, ale wykreowane. Ta forma była maksymalnie wypełniona jego indywidualnością, osobowością, dlatego wspaniałym uczuciem było go tak podglądać.
Aktorzy współpracujący z Grzegorzewskim podkreślają, że nie można mówić, że traktował aktora jak przedmiot na scenie. Jednak niewątpliwie Grzegorzewski zaczynał pracę od konstrukcji scenografii, tworzenia plastycznej wizji. Jak Pan próbował się odnaleźć na scenie zawalonej różnymi dziwnymi urządzeniami?
Przede wszystkim to nieprawda, że od tego zaczynał. To nie było tak, że znosił wszystko na scenę, a potem my aktorzy musieliśmy się w tym labiryncie odnaleźć, co więcej, robić wszystko aby nas dostrzeżono, pokazać, że mimo wszystko część tych przedmiotów jest żywa, to znaczy my aktorzy. To nieprawda. Do gorącego czasu przed premierą nie było całych fragmentów scenografii. To było tak wspaniałe i podniecające w pracy z Grzegorzewskim, dowcipne wielokrotnie.
Pamięta pan jakieś szczególne momenty z tej współpracy?
Pamiętam taką sytuację ze Snu nocy letniej. W scenie finałowej rzemieślnicy pokazują swoją wizję teatru. Ta scena powstała na parę godzin przed premierą, ponieważ wspaniała niewiedza Grzegorzewskiego dotrwała aż do tego momentu. On w pewnym momencie zniknął za kulisami, słyszeliśmy jak tam buszuje i wywraca sprzęty. Zobaczyliśmy go, jak wraca z leżakiem plażowym, który długo oglądał i poruszał nim. Wszystko jest kwestią wyobraźni. Okazało się, że rzemieślnicy grają całą scenę finałową z leżakami, które raz są ścianą, raz zamieniają się w paszczę lwa. To powstało w dniu premiery, zresztą ku naszej uciesze, bo dało scenie niezwykłą świeżość. Rozedrganie niepewności tego, co z tym zrobimy i co z tego wyniknie. Wielokrotnie mówiłem, że jeśli ktoś twierdzi, że Grzegorzewski używał aktorów jako przedmiotów jest to oszczerstwem, kłamstwem i haniebnym pomówieniem. To jest nieprawda, kompletnie niepotrzebna nikomu próba, aby zaszufladkować twórczość Jerzego Grzegorzewskiego. Jeśli Pan pyta o moje doświadczenia aktorskie to były one takie, że do ostatniej chwili nie było wiadomo, co chodzi reżyserowi po głowie. To nie była niewiedza indolenta, niewiedza człowieka, który nie ma talentu i dlatego nie wie. To była niewiedza cudownego artysty, który nie chciał wiedzieć, a jeśli już chciał, to chciał się dowiedzieć, tylko nie sam, ale ze swoimi aktorami, którzy jego dekoracje i świat emocji wypełniali. I oczywiście ze swoją dekoracją, to ustawianą, to poprzesuwaną tysiące razy.
Co w panu zostało z Grzegorzewskiego?
Uwielbiałem ten jego sposób szukania napięć i sam też nie umiem inaczej pracować. Aktorskie przebywanie na scenie to ponoszenie kosztów, to ciągła niepewność, ale również napięcie. Bez napięcia i bez kosztów mamy do czynienia z relacjonowaniem. Relacje mamy w gazetach, w wiadomościach oraz programach informacyjnych. Sztuka nie znosi letniości, nie znosi obiektywnego spojrzenia na rzeczywistość. Sztuka musi być subiektywna, musi być zaangażowana, wszystko musi wynikać z napięcia, a napięcie ze sprzeczności – i tak koło nam się zamyka.
Wojciech Malajkat na scenie
Bartku. U Grzegorzewskiego widziałem we Wrocławiu Bogusława Lindę jako Hamleta. Potem Hamletem Był Wojciech Malajkat. wspaniałe role wielkich aktorów. Zdzisław
PolubieniePolubienie