Fleet Foxes
Czwórka ludzi śpiewających i piątka (w porywach) grających na instrumentach – z tego musiało wyjść coś wielkiego. Ich poprzedni album „Helplessness Blues” jest jednym z najważniejszych w tym dziesięcioleciu, a przy okazji jest jednym z najdobitniejszych dowodów na to, jak skołowani jesteśmy u progu kolejnego tysiąclecia. „Crack-Up” pokazuje, że Fleet Foxes to wciąż nu-folkowy band, chociaż jak nigdy wcześniej korzystający z dobrodziejstw world music. Nie warto chyba nawet porównywać specjalnie obu albumów, bo ten, choć nie ustępuje mistrzostwem kompozycyjnym „Helplessness Blues”, mierzy w trochę innego odbiorcę, starszego i dojrzalszego, tak jakby piosenki zestarzały się z chłopakami z zespołu.
Przez płytę przewijają się dźwięki bliskowschodnich instrumentów i melodyk, łagodna, przesłodka psychodelia, muzyka Gnawy (jak sam określił to lider grupy Robin Pecknold), jazz, syntezatory („Cassius, -”) i muzyka kameralna. Przypomina to o obecności na alternatywnej scenie kolegów z innych zespołów, które tak udanie miksują różne wpływy w jednym wielkim kulturowym tyglu w piękne, przestrzenne harmonie, podbite gitarami i smyczkami („Kept Woman”, „On Another Ocean (January/June)”), jak u moich ulubieńców z Vampire Weekend, u Justina Vernona i Grizzly Bear. I również, a jakże, byłego członka zespołu, Josha Tillmana aka Father John Misty, który także w tym roku wydał ciekawy album (chociaż nie tak udany jak „Crack-up” jego dawnych znajomych).
Na tej płycie Fleet Foxes pokazują też, jak dojrzewa muzyka, przez lata tworzona w wąskim kręgu przyjaciół. Jak można ją kształtować, zmieniać, opowiadać przez nią niespiesznie swoje historie. O wewnętrznych rozterkach, załamaniach, o polityce, o społeczeństwie w momencie wielkiego rozwarstwienia, o naturze, zabójczym wpływie człowieka na naturę i ziemię, o przyjaźni i o miłości, która jest prawdziwa, jak my – jak w świetnym „I Am All That I Need / Arroyo Seco / Thumbprint Scar”, gdzie śpiewa o tym, jak to jest kochać tylko tego mężczyznę, którego się kiedyś miało mieć, ale nie mogło. I mieć się tylko z tym facetem, z nikim innym:
/„Are you alone?
I don’t believe you
Are you at home, I’ll come right now
I need to see you
Thin as a shim and Scottish pale
Bright white, light like a bridal veil”/
Robin Pecknold ma wybitny talent do pisania pięknych piosenek. Album składa się na spójny obraz melancholika u progu stulecia, co tylko dodaje mu literackiej wiarygodności. Piosenki są pisane z pozycji introwetryka, ale płynnie przechodzą między gatunkami i stylami, dzięki czemu absolutnie nie ma mowy o nudzie. Piękna, liryczna płyta – na pewno jedna z najlepszych w 2017.