Martin Caparros
Postanowiłam ułożyć sobie wakacyjny plebiscyt literacki, i mimo, że absolutnie nie odzwierciedla on obecnych czytelniczych rankingów, jest dla mnie ważny. Wydaje mi się, że gdyby te książki połączyć w jedną opowieść, to w zasadzie można by nimi napisać człowieka od nowa.
Pierwszą z nich jest „Głód” Martina Caparrosa, wielki reportaż totalny, w którym autor drobiazgowo, krok po kroku, analizuje istotę głodu. Żeby móc napisać tę książkę, Caparros zszedł do piekła codzienności szarego człowieka. Był w Nigrze, USA, zaliczył Bangladesz, żeby opisać głodujących ludzi. Od wielu lat temat głodu chodził za nim. W tej książce przeanalizował różne jego oblicza w historii i geografii świata.
Tragedii Caparros przeciwstawił stalowy chłód narracji: słowa, budowania obrazu, operowania czystymi faktami, drobiazgowości danych z wielu stuleci i kultur, jak na reportera przystało. A zarazem, paradoksalnie, wyciąga z tego bagażu dociekliwego reportażysty esencję człowieczeństwa– jest nią jego głębokie współczucie i empatia, które nie pozwoliły mu przejść obojętnie obok dręczącego jego i jego bohaterów problemu.
Po lekturze zaczęłam pojmować głód także w innym znaczeniu: jako pragnienie zapełnienia samego siebie w tym wiecznym, nigdy nie zaspokojonym pędzie do sytości. Książka ta w zasadzie jest zapisem ontologii braku. Możliwe, że odbieram to tak dzięki temu, że Caparros próbuje tutaj ująć głód w jakieś ramy obiektywizmu, nadać mu głębszy, nawet transcendentny wymiar, ulepić jego sens i kształt.
Skąd się bierze i dlaczego to właśnie głodu wstydzimy się najbardziej? Dlatego, że to głód niesie ze sobą doświadczenia, które determinują często całe pokolenia. Cierpieć głód oznacza przecież być na samym dole drabiny społecznej. Głód oznacza wegetację, erozję wartości wyższych, dziedziczenie biedy i ułomności z pokolenia na pokolenie. Caparros na ponad 700 stronach nie zadaje pytań, ale wszystko, co tam wyczytamy, jest właściwie jednym wielkim znakiem zapytania: jak to możliwe, że na początku trzeciego tysiąclecia naszej ery głód co roku zbiera więcej ofiar niż AIDS, tajfuny i katastrofy. Powstała z tego reporterskiego lepienia swoista monografia głodu, przepięknie napisana i świetnie przetłumaczona.
————————————————————————
Elliott Erwitt
2. „Najciekawsze rzeczy dzieją się wtedy, kiedy akurat przypadkiem masz przy sobie aparat” – powiedział Elliott Erwitt, amerykański fotograf, który na kliszy zapisywał historie Ameryki połowy XX wieku. American Dream? O nie! To on pochylał się nad ulicą, codziennością, brudem amerykańskich przedmieść, i to on z taką samą pieczołowitością fotografował wielkich: Marylin Monroe, Marlenę Dietrich, polityków i…. psy – swoich ulubionych modeli. Są tu też ptaki (gołębie, kolibry, albatrosy) trzepoczące skrzydłami, tłumy ludzi o steranych pracą rękach, dzieciaki, matki, robotnicy, miasto jak makieta gigantycznego planu filmowego. Wprost nie mogłam się oderwać od potężnego albumu Taschena z wybranymi zdjęciami Erwitta, w którym znajduje choćby te ujęcia, z Marylin i Clarkiem Gablem, i inne:
Kadry z planu filmu Johna Houstona „The Misfits”/ „Skłóceni z życiem”
Inne prace Erwitta:
Isaac Bashevis Singer
3. Biografia autora „Sztukmistrza z Lublina”, jednego z moich najulubieńszych pisarzy, Isaaca Bashevisa Singera, zatytułowana „Pejzaże pamięci” pochodzi wprawdzie z 2002 roku, ale gdy została wydana, zdążyłam ją tylko przejrzeć. Z tym większą przyjemnością i radością czytam ją teraz. Jest to bowiem fantastyczna opowieść o czułym człowieku, który wolał tajemnicę od rzeczywistości i ptaki od ludzi. O człowieku, który dla wszystkich był tak samo spontaniczny i otwarty, jakby nie miał nic do ukrycia.
Agata Tuszyńska pieczołowicie, z taką samą czułością i z taktem opisuje życia Singera w Polsce i w Stanach, siłując się z różnymi brakami w jego życiorysie – ot, choćby brakiem metryki urodzenia, za którą przejechała kawałek Polski, od Leoncina, gdzie się urodził, przez Zakroczym, Radzymin i inne miejsca pamięci. Z tego braku powstała historia niezwykłego pisarza, takiego, który choć opuścił Polskę w 1935 roku, to tak naprawdę nigdy mentalnie z niej nie wyjechał, i który swoje żydostwo nosił, jakby rzekli Amerykanie – „as a heart on his sleeve”. Od tradycyjnych Żydów odróżniał go sposób traktowania ciała. Mawiali o nim, że jest pornografem. Ortodoksyjni Żydzi przecież zasłaniają ciało, a Singer w swoich utworach je odsłania, w dodatku wraz z duszą człowieka, nie pomijając niczego.
„Nie traktował ciała jako narzędzia, raczej jako metaforę. Była w nim wielka tęsknota za miłością. Dwie siły, fizyczna i duchowa, wyczerpywały się w walce. U niego nigdy nie ma radosnej miłości cielesnej, zawsze czegoś brakuje, za czymś się tęskni. Brakuje radości.”
Ta książka jest jak rzeka wspomnień: przebogata w fakty, daty, cytaty, drobne okruchy codzienności Singera, w które wpleciona jest teza Tuszyńskiej o podwójnej tożsamości pisarstwa Singera. Autorka opisuje jego zmagania z jidysz, o których powiedział amerykańskim dziennikarzom tak:
„Kiedy przyjechałem do tego kraju, przeżyłem straszne rozczarowanie. Jidysz nie miał tu przyszłości. W rezultacie pięć albo sześć lat nie mogłem napisać ani słowa. Nie tylko, że nic wówczas nie opublikowałem, ale pisanie stało się tak trudne, że miałem kłopoty z gramatyką. Nie powinienem był nawet próbować nic pisać, ale próbowałem, ciągle i ciągle, bez żadnego powodzenia. To był rzeczywisty przypadek amnezji”.
Isaac Bashevis Singer
Mnie jednak najbardziej ujęły opowieści o ptakach (klatki z papugami są przecież częstym rekwizytem jego prozy) i o Bogu. O delikatności, czułości i czci Singera dla wszystkich stworzeń bożych i dla daru życia pisze Tuszyńska tak:
„Był pesymistą, ale wierzył, że wszechświat jest zbudowany według jakiegoś planu. Bóg nie może być zły ani chcieć zła. Opowiadał o swoich papugach. Zwykle są na wolności. Ale kiedy trzeba było je przenieść z jednego mieszkania do drugiego, zimą, musiał je zamknąć w klatce i przykryć w środku dnia, żeby się nie przeziębiły. Nie rozumiały powodu, dla którego to robił. Widziały tylko przemoc. Nagle znalazły się w więzieniu. Z dnia uczyniono noc. Z ich punktu widzenia to było okrucieństwo. A on po prostu ocalał im życie.
Miał dość wyobraźni, by wiedzieć, że Bóg jest o wiele mądrzejszy od niego. A skoro jest tak wielka różnica między jego inteligencją a inteligencją papugi, jak wielka musi być różnica między nim samym, a Bogiem? Wiedza człowieka o celu boskich poczynań jest równie niekompletna, jak wiedza tych dwóch papug. […]
Po przeczytaniu tej książki można zrozumieć, dlaczego świat był dla Singera wielką rzeźnią. A on sam? Przez całe swoje życie był trochę jak odzwierciedlenie losu Żyda–tułacza – niezbyt ciekawy w rozmowie, udręczony zagadką bytu pesymista, który o Żydach pisał tak: „Jesteśmy narodem bezdomnym i nie potrafimy z nikim żyć. Pozostaliśmy obcy, stanowimy przedmiot ustawicznego szyderstwa i pośmiewiska. Nic się nie zmieniło. Dzisiaj warunki są równie złe, jak przed tysiącem lat.”
Aż dziwne, że taki pesymista mógł pisać tak zmysłowo, namiętnie i barwnie o miłości i o człowieku. Nie o Żydach – a właśnie o człowieku.
Imre Kertesz
4. I jeszcze raz o żydach, ale z perspektywy Holocaustu 70 lat po zagładzie. Singer opuścił Polskę w 1935 roku, wiedząc, że nic dobrego go w niej nie czeka. Imre Kertesz, autor „Ostatniej gospody. Zapisków” przeżył Auschwitz i Buchenwald, gdzie zginęła prawie cała jego rodzina. Węgierski pisarz w pełni świadomie i z goryczą mówił: „W 1944 roku przypięto mi żółtą gwiazdę, której mówiąc symbolicznie do dziś nie udało mi się zdjąć”.
Kertesz czuł się naznaczony żydostwem tragicznym, którego Singer nie mógł sam poznać – rzeczywistością obozowej śmierci. Stąd też wynika całe jego pisarstwo, o którym się wypowiedział tutaj tak: „Nie umiem skończyć pisania, nie umiem też skończyć życia.” To w 100 procentach oddaje charakter tego intymnego dziennika, prowadzonego przez pierwsze dziesięciolecie XXI wieku. Na tych stronach Kertesz (a z nim i my) rozszarpywany jest przez fizjologię, rozkład ciała, brutalizm i autobrutalizm, starzenie się. Cierpi z powodu Parkinsona, ale też usiłuje zbyć tę swoją niezbyt piękną starość dystansem i chłodem narracji.
Skacze po wielu tematach, nie szczędząc innym pisarzom i sobie razów. Od zawsze był w nim brak zgody na własną tożsamość, ale tu jest jeszcze uzupełniony samotnością pisarza. I – o paradoksie – jest Kertesz tym bardziej samotny, im bardziej powiększa się krąg czytelników, sława i zdobycze intelektualne.
Na kartach „Ostatniej gospody” widać, że samotność była mu drogą, której nie wybrał sam. Wybrała mu ją literatura, którą stworzył na przecięciu życia i śmierci. Trudna, rwana rzecz, ni to dziennik erudyty, ni to notatki codzienności, pisane raz z wyżyn, raz z nizin, ale tym bardziej przez to warto ją czytać.