Nie lubię się rozdrabniać, a więc po prostu: niżej lista 15 ważnych dla mnie płyt zagranicznych i 10 polskich. Za wielką wodą działy się w tym roku istotne rzeczy – w Polsce trochę mniej. Czasem wyjaśniam dlaczego tak chciałam, a czasem nie. Bo tak chcę 🙂 I rzecz oczywista – palmę pierwszeństwa daję kobietom, bo się sprawdzają. Obok nazwisk i tytułów wrzucam linki do teledysków na youtube lub ścieżek na soundcloudzie:
1. Kendrick Lamar, „To Pimp A Butterfly” – pewnie od kilkunastu (o ile nie kilkudziesięciu) lat nikt nie zrobił tak wszechstronnej płyty. A możliwe, że nawet „Nevermind” Nirvany nie zostawi w muzyce śladu tak głębokiego, jak ten pomnikowy album Kendricka. Podejrzewam też, że przez następne 10 lat nie powali nas równie mocna rzecz. Challenge me!
Ostrzegam, w klipie do „These Walls” dużo murzyńskich dup, gang bang, niggas, panienek w ażurowych body i imprez do białego rana, z nalotami policji o świcie włącznie:
2. Grimes, „Art Angels” – idealne połączenie wybitnego instynktu i muzycznej erudycji panny Boucher oraz tego, co w elektronice, electropopie i muzyce tanecznej zrobili jej ojcowie i dziadkowie (na czele z Moroderem). Grimes jest dla mnie wzorcem metra z Sevres współczesnej artystki: totalnie odjechanej, a przy tym wszechstronnej i uparcie realizującej własną wizję. Uczcie się, koleżanki:
3. D’Angelo&The Vanguard, „Black Messiah”. Soul zmartwychwstał i lśni jak pierwsza gwiazdka na niebie. Dla porządku: jest to druga płyta w tym roku, po albumie Kendricka, która w tak mocny sposób podnosi kwestię dyskryminacji czarnych i stanowi zarazem próbę odpowiedzi na pytanie o status Afroamerykanów w świecie, ich historię, tożsamość i prawa. Wielka rzecz, miła memu sercu #blacklivesmatter:
4. Tame Impala, „Currents” – wiadomo. Geniusze.
5. Sufjan Stevens, „Carrie&Lowell” – prześliczna, wzruszająca płyta, na której Sufjan rozprawia się z demonami przeszłości. Dosłownie:
6. Oneothrix Point Never, „Garden of Delete” – rzadko w elektronice eksperymentalnej zdarzają się płyty, które rozwalają system od środka, brzmiąc zarazem jak najpiękniejsza symfonia. Wszystko tu zaskakuje, zachwyca i tak umiejętnie drażni:
6. a Kamasi Washington, „Epic” –
Byłabym zapomniała o moim ulubieńcu Kamasim, który nagrał najważniejszą płytę jazzową roku. Sensacja na parę sezonów, i jak rzekł słusznie ktoś, w jazzie brakowało w ostatnich latach jaj. Oto je macie:
7. Courtney Barnett, „Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit” – od momentu, gdy pierwszy raz ją usłyszałam, nie mogę przestać myśleć, że dobry Bóg nam ją zesłał, niby w oczekiwaniu na nowego Dylana. Chociaż… przepraszam, to krzywdzące. Courtney jest sama dla siebie klasą (a Dylan też wydał bardzo ładny album w tym roku). Jej celne społeczne obserwacje, poetycka wrażliwość, umiejętność łączenia rozjechanych słów w zgrabne wątki, przezabawne neologizmy, gitarowy pazur – no, po prostu jest dobrze:
8. Julia Holter, „Have You In My Wilderness” – bo tak:
9. Deerhunter, „Fading Frontier” – cenię niezmiernie tę zboczoną świnię, Bradforda Coxa, nawet jak powtarza, że jako homoseksualista wręcz jest zobowiązany szokować, bo w ten sposób walczy o prawa mniejszości. Poszerzanie pola walki – to lubię. W tym roku Cox cudem uszedł z życiem z wypadku samochodowego, a więc nic dziwnego, że ta muzyka brzmi czasem jak pop ze szkieletami tańczącymi w tle. Zresztą dużą część życia spędził w szpitalach, także motywy przetrwania i odrodzenia ścielą się tu gęsto jak trupy („Snakeskin”), a gnijące ciała raz po raz powracają w tym psychodelicznym muzycznym planie albumu, który zadziwiająco się udał Coxowi.
Pod koniec płyty pojawia się też znaczące dla chorowitego Bradforda zdanie:
„take your handicaps/
Channel them and feed them back/
Until they become your strengths.
10. Joanna Newsom, „Divers” – też bo tak:
11. Bjórk, „Vulnicura” – chyba najważniejsza płyta Bjórk od czasu „Homogenic”. Pani zaleczyła złamane serce, i proszę, od razu błyszczy:
12. Deafheaven „New Bermuda” – rany, żeby mi nikt nie zarzucił, że nie lubię ostrego grania. Wręcz przeciwnie! Deafheaven to moi ulubieńcy. Ludzie są nie do zdarcia, a lider ma głos z piekła rodem, co czyni ich jeszcze ciekawszymi. Świetna, spójna płyta, mocna rzecz:
13. Roisin Murphy, „Hairless Toys” – kiedy z nią przed momentem rozmawiałam, sprawiała wrażenie, że wie, że wydaje swoją najważniejszą, być może płytę. A zarazem w ogóle się tym nie ekscytowała. I tak jest. Od zabawy, przez eksperyment po głęboki smutek. Jak zwykle – królowa parkietu, tu w roli domestic goddess (w krzywym zwierciadle):
14. Arca, „Mutant” – kawał dobrej roboty wielkiego wrażliwca, z moją ukochaną Barceloną w tle. Elektronika jest w dobrych rękach:
15. Soko, „My Dreams Dictate My Reality” – moja soulsister. Bardzo polecam:
I jako bonus – mój mały brylant, przy którym naprawdę świetnie mi się tańczy na tej imprezie: Kelela, płyta „Hallucinogen”:
Z polskich płyt zapamiętałam jako godne uwagi (bez szczególnej kolejności):
Raphael Rogiński Plays John Coltrane and Langston Hughes. African Mystic Music, Bołt (Raphaelu, Ciebie też zesłał nam Bóg)
Alameda 5 Duch Tornada, Instant Classic (wybitna rzecz, której się baaaardzo boję)
Zbigniew Wodecki with Mitch&Mitch Orchestra and Choir 1976: A Space Odyssey. Lado ABC/Agora (sama radość i piękno)
Kobiety Podarte sukienki Thin Man (najlepsza płyta Kobiet, duża sprawa)
Bye Bye Butterfly Do Come Bye, Thin Man (jedna z moich najulubieńszych płyt w ogóle, sama bym taką chętnie nagrała)
High Definition Quartet Bukoliki, ForTune (chłopaki rozpędzają się w dobrym tempie)
Hoszpital Weszoło, Thin Man (moje prywatne wzruszenia, plus świetne piosenki)
Pure Phase Ensemble, „Live at SpaceFest!” feat. Mark Gardener/RIDE, Nasiono Records (o tym się mówi w świecie i słuchać trzeba)
Rysy Traveler, U Know Me (imponujące, błyskotliwe)
Jacek Sienkiewicz Drifting, Recognition (serdeczne gratulacje dla autora!)
PS: Pozdrawiam ciepło Dawida Podsiadłę, a także Kubę Karasia i Justynę Święs z The Dumplings – narobili się w tym roku, to też są świetne albumy!
…Now goodbye – goodnight and goodluck:
Szanowna Pani, Sufjan Stevens bezwzględnie tak. Ale jako ps. dopisałbym…
– Max Richter – Sleep – po prostu brak słów na to co ten facet tym razem zrobił
– Beach House – 2 płyty do wyboru, no jestem niepocieszony
– Bardo Pond – Record Store Day Trilogy – najlepsza psychodelia 2015 roku
– Oresund Space Collective – Different Creatures – podobnie jak ta wyżej
A do polskich koniecznie nowa płytka 3moonboys 🙂
PolubieniePolubienie
Maciuś, no tak, z tym, że miejsca mało, no i wiesz, ja do Bardo Pond nie dotarłam, wstyd przyznać, a Beach House, no jakoś tym razem gdzieś dalej leżą 😉 Do Richtera wracam, bezwględnie, ale tu też miałam do wyboru po kilka płyt w różnych kategoriach. Dzięki za lekturę 🙂
PolubieniePolubienie