Darowane drugie życie

2344

Marek Piekarczyk

Lider TSA i juror programu telewizyjnego The Voice Of Poland wydał niedawno biografię pt. „Zwierzenia kontestatora”, w której opowiada Leszkowi Gnoińskiemu o swoim życiu. Ten wywiad-rzeka jest świetny, i przypomniał mi, że w lutym 2014 roku spotkałam się z Piekarczykiem w Hard Rock Cafe, żeby pogadać o jego – jak to nazwał – „iluminacjach”. Czyli o momentach, kiedy dane mu było zrozumieć, po co i dlaczego żyje. Te chwile dawały mu siłę, żeby zmieniać w sobie wszystko. Marek nie boi się mówić o sobie wszystkiego, ale nigdy nie miałam wrażenia, że chodzi w tym o ekshibicjonizm, typowy dla „celebrytozy”. Oto spowiedź człowieka, który miał kilka żyć: 

Anna Gromnicka: Chcę pomówić o zaczynaniu od początku… 

Marek Piekarczyk: Cały czas to robię. Cały czas zaczynam od nowa.

Kiedy pierwszy raz przeżyłeś objawienie? Zrozumiałeś, że twoje dotychczasowe życie nie ma sensu?

Na pewno pierwszym i najważniejszym momentem był ten, w którym zapuściłem włosy. To był ’68 rok. Wtedy zaprogramowałem swoje życie. Potwornie przeżyłem zajścia marcowe 1968 roku i wkroczenie polskich wojsk do Czechosłowacji. Nie zajmowałem się polityką, ale dla mnie to był straszny wstyd. Zrozumiałem, że nasi żołnierze nie bronią naszego społeczeństwa. To nie jest polskie wojsko, tylko wojsko jakiejś partii. I potem się okazało, ze miałem rację, bo nawet Jaruzelski tak powiedział. Poza tym, w moim mieście działało jedno z nielicznych w Polsce towarzystw przyjaźni polsko-radzieckiej i kiedy zapuściłem włosy, od razu skazałem się na margines – czyli na bycie pasożytem społecznym.

Co szkoła na to? 

O zgrozo poszedłem na maturę w tych włosach i wszyscy chcieli mnie ostrzyc. Jakby mieli świętą misję obcięcia włosów Piekarczykowi. Wszyscy – dziadek, rodzice, nawet dziewczyny, które się do mnie mizdrzyły, a przez moje długie włosy nie mogły się pokazać ze mną na ulicy. Skończyłem szkołę i stałem się hipisem. Zawsze byłem pacyfistą, nie potrafię się bić. Odmówiłem strzelania na przysposobieniu obronnym, i musiałem zdawać poprawkę z PO na maturze – jako jedyny w szkole.  Więc w mig zrozumiałem, na czym polega bycie hippisem. To był pierwszy punkt zwrotny w moim życiu.

Co było w nim niezwykłego? 

Nikt sobie nie jest w stanie wyobrazić, co to znaczyło. Na pozór byłem tym samym chłopakiem. Ale miałem długie włosy. Więc nie mogłem znaleźć pracy. Nie byłem nigdzie mile widziany i wszyscy dawali mi to jasno do zrozumienia. Byłem  wytykany palcami, wyszydzany, byłem opluwany, dyskryminowany. Kiedyś powiedziałem, ze byłem czarnuchem – to prawda. Wyładowywałem wagony, pracowałem jako magazynier, robiłem kosą, to były ciężkie, wiejskie prace, których nikt nie chciał się podjąć. A ja tak. Chciałem zostać śmieciarzem na rynku w Bochni, doprowadzać do połysku ten nasz ryneczek. Ale mi powiedziano, ze mam maturę i za wysokie wykształcenie. Mówili, że żyję na czyjś koszt, co nie było prawdą. Nie czułbym się poniżony tą pracą. Poniżające było to, jak byłem traktowany przez ludzi. Od tego czasu mam w sobie niezgodę na kompromis. To doświadczenie otworzyło mnie na mistyczne przeżycie kilka miesięcy później.

Kolejna przemiana?

Nazywam to „iluminacją”. To przebłysk, który trwa nie dłużej niż ułamek sekundy i zmienia wszystko. Stałem na rynku: długowłosy, bezdomny hipis, z bułką w ręku. Obserwowałem ludzi, biegających po ulicy. I nagle zobaczyłem ich wszystkich na raz, na jednym planie, jak siebie samego. Poczułem w tym momencie, że ci ludzie są tacy jak ja. Poczułem ich samotność, zabieganie, strach – aż w trzewiach. I wtedy spłynęły ze mnie wszystkie żale. Nigdy nie miałem w sobie nienawiści do ludzi, ale wówczas zrozumiałem, że nie byłbym do niej zdolny. Wyzbyłem się wszelkich pretensji, mściwości i negatywnej energii. Przestałem myśleć w kategoriach „oni są lepsi, ja gorszy”, porzuciłem zazdrość o to, że ja nie mam gdzie mieszkać, gdzie się schować, jestem bezbronny i każdy może mnie zabić, a ci oto tutaj mają pracę, bezpieczeństwo i szmal. Poczułem współczucie. Od tej pory, nawet jak się gniewam, to czasem udaję, żeby ludzie nie myśleli, że jestem słaby. Nie potrafię być zły. Naprawdę.

Nie miałeś nikogo kto by o ciebie zadbał, przygarnął?

Nikogo. Pamiętam, chodziłem do klubu Beczka w Krakowie. Tam obok był jedyny kościół, który nie odtrącał hipisów, wzywał do nich lekarza, dawał schronienie i jedzenie. Pomagaliśmy czasem księżom, chodziliśmy tacy chrystusowaci, moze dlatego misjonarze mieli do nas serce. Jeden z misjonarzy przyniósł cały musical „Jesus Christ Superstar” na przezroczach. Siedzieliśmy w tym klubie, oglądaliśmy wspólnie, a on opowiadał, tłumaczył. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że muszę w tym zagrać albo zaśpiewać. Jeszcze nie byłem wykonawcą wokalnym, tylko plastykiem, trochę pogrywałem na gitarze. Ale nigdy w życiu bym nie pomyślał wtedy, że mogę śpiewać, i to w dodatku coś więcej niż swoje własne piosenki, na próbach. Skąd ja Jezusem, w musicalu?! To był bardzo dziwny moment – jak przepowiednia.

Ale ty nie chciałeś zagrać Jezusa wtedy.

Chciałem zagrać Judasza. Bo ten musical został napisany z myślą o Judaszu, to jest taka przewrotna sztuka, w której rola Judasza zabija rolę Jezusa. Tylko postać Jezusa może się w tym musicalu obronić, a to jest bardzo trudne. To jest wyzwanie.

Drugie życie zaczęło się dla ciebie rolą Jezusa w „Jesus Christ Superstar”. Podobno wciąż nie możesz zejść z tego krzyża. 

To prawda. Mieliśmy zacząć grać ten musical w czasach komuny. Był stan wojenny, wszyscy podejrzewali, że będzie to wyszydzanie Jezusa, kolejna prowokacja władzy przeciwko wierzącym. Więc Jezus musiał wygrać – być piękny, zwycięski, uduchowiony jak nikt, świetlisty, mocny, nie do pokonania. W tej rock operze Jezus mógł być zwycięski tylko dzięki górowaniu wokalnym i emocjonalnym nad Judaszem i całą resztą. Musiałem stworzyć złudzenie, że jestem z innego świata niż ci aktorzy. Wiedziałem, że grając Jezusa muszę się poruszać, patrzeć, istnieć inaczej niż oni. Nie mogłem być wyniosły, ale z drugiej strony – musiałem mieć spojrzenie, które nie znosi sprzeciwu. To są spojrzenia człowieka, który ma prawdę.

Głosi ją? 

Nie, on jej nie głosi – on ją ma. I ma obowiązek przekazać tę prawdę, nie szukać jej. W tekście spektaklu było napisane: „Szukam prawdy”, ale ja jako Jezus nie mogłem przecież szukać czegoś, co miałem w sobie. Musiałem to pokazać. Poza tym, odkryłem, że tekst jest napisany przez baptystę i zawiera mnóstwo pułapek dla katolika. Np. nadzieja na zmartwychwstanie. W interesie autora nie było pokazanie, że Jezus zmartwychwstaje, więc tego nie było w tekście. Cztery prawdy wiary katolickiej zostały podważone w jednym tekście, i Wojciech Młynarski, który go tłumaczył, tego nie zauważył. Na szczęście Jerzy Gruza, reżyser, szybko się zorientował, o co chodzi.

Wprowadziłeś więc własne ingerencje, tak? Z własnej woli? I on to zaakceptował? 

Tak. Pierwsze zaprzeczenie wierze katolickiej, przeciwko komunii, było w wersie: „To wino to mogłaby być moja krew”. A ja zaśpiewałem: „To jest moja krew”. Jestem anarchistą, i dlatego zmieniam całe teksty piosenek, które według mnie muszą znaczyć to, co ja czuję i odzwierciedlać moje poglądy. Chcę być przekonujący w tym, co śpiewam. Druga pułapka wiązała się z boskością Matki Boskiej. W spektaklu Jezus wiszący na krzyżu mówi: „Kim jest moja matka?” – to też zmieniłem. Trzecie zaprzeczenie wiązało się z postacią Piłata – Jezus ma powiedzieć mu: „Szukałem prawdy lecz potępiono mnie”. A ja to zmieniłem na: „Mówiłem prawdę”. Chrystus nie szukał prawdy, on przecież mówił „jam jest prawdą”.

A co ze zmartwychwstaniem?

Kiedy pierwszy raz wyjechaliśmy ze spektaklem za granicę, spotkałem się z reżyserem. Podszedł do mnie i powiedział, że nie będzie sceny zmartwychwstania, bo jest niewykonalna. Wyciągnąłem umowę, pokazałem palcem i mówię: „tu jest napisane, ze jakiekolwiek zmiany w naszym spektaklu, które mogłyby urazić czyjeś uczucia religijne, obciążą cię karą równą honorarium”. I wtedy szybko okazało się, że da się zrobić zmartwychwstanie. Wjechałem na dziobie okrętu, na nim flaga z rybą. Zszedłem ze sceny, a za mną wszyscy aktorzy i statyści – 300 osób – i weszliśmy w kilkusetysięczny tłum. Szedłem na przedzie, prowadząc za sobą ten dziwny pochód, a ludzie się rozstępowali. Potem i oni podążyli za mną, jak zahipnotyzowani. Nikt mnie nie wyprzedził. Czułem, że nikt i nic mnie nie zatrzyma. Byłem Jezusem. Wiedziałem, po co i dlaczego tam jestem.

A inny przełom? TSA?

To też był dla mnie ważny moment i zdarzył się właściwie jeszcze przed spektaklem. Po festiwalu w Jarocinie w 1981 roku TSA szukali wokalisty i zaprosili mnie do wspólnego koncertu na POP Session do Sopotu. Pamiętam, że jechałem do Opery Leśnej autostopem przez pół Polski. Miałem podarte spodnie i puste kieszenie –  jaki ja byłem wtedy biedny, to aż trudno mi przychodzi dziś w to uwierzyć. Miałem żonę i dziecko, a nie miałem w ogóle pracy. Przyjechałem i chłopaki z TSA chcieli ogłosić ze sceny, że będę z nimi śpiewał, ale ja powiedziałem – „nie, grajcie sobie jakiegoś bluesa, a ja po prostu zacznę śpiewać”. W ten sposób powstały „Trzy zapałki”, pierwsza wspólna piosenka. Wyszedłem na scenę, 7 tysięcy ludzi, a TSA zaczyna grać bluesa. Wielki tłum i paraliżujący lęk, obezwładniający niektórych do tego stopnia, że długo nie mogli wyjść na tę scenę. A ja, patrząc na tych ludzi, w jednej chwili poczułem, jak spływa ze mnie wszystko – cały strach, wszystkie obawy o to, kim jestem, kim będę. Pomyślałem: „jakie to zajebiste miejsce, jak tu jest pięknie!”. Poczułem szczęście i błogi spokój, jakbym kogoś bardzo kochał i był blisko tej osoby. Nagle było mi tak, jakbym spotkał po latach dawną ukochaną, a moje uczucie do niej pozostało takie samo. Jakbym szedł obok niej po ulicy i ten zwyczajny spacer z nią był dla mnie wszystkim. To najpiękniejsze uczucie na świecie. Nic nie mogło mnie dotknąć ani zranić. Byłem najsilniejszym i najspokojniejszym człowiekiem na ziemi. Rzadko się zdarza takie oświecenie.

Ten stan trwał długo?

Kiedy schodziłem ze sceny, nagle się przestraszyłem. Wtedy dopiero do mnie dotarła trema. Następnego dnia szedłem po ulicy. Tego dnia skończyłem 30 lat. I przypomniałem sobie, że kiedyś przepowiedziały mi to Cyganki wróżąc z ręki: że ostatni dzień moich 30 lat na ziemi będzie pierwszym, w którym zaistnieję dla świata: stanę się znany i sławny. „Masz ręce wybrańca losu – wszyscy cię pokochają”. Kiedy to mówiły, byłem artystą plastykiem. Myślałem, że chodzi im o to, że będę malarzem. „Nie, ty będziesz muzykiem”, powiedziały. „Muzykiem?”, zdziwiłem się. „Ale teraz wszyscy na mnie plują, obrażają mnie”, powiedziałem. „Tak jest, teraz plują, a potem będą stawiać pomniki”, mówiły. I potem nagle, po tym koncercie w Sopocie dostaję telefon od Wojtka Korzeniewskiego: „Masz zaproszenie od Jerzego Gruzy na przesłuchanie, chce, żebyś zagrał Jezusa w „Jesus Christ Superstar”. Nie mogłem w to uwierzyć. Ja? Jezusa?

Pojechałeś do Gruzy do domu? Dostał twoje nagranie z koncertu?

Tak, ale to było coś okropnego, trzeszczącego, z czego on by raczej nie wysłyszał, co ja w ogóle śpiewam. Stanąłem w progu jego mieszkania, a Gruza mówi: „O, mam Jezusa”. Te trzy lata w czasie których z TSA graliśmy i śpiewaliśmy w Jesus Christ Superstar były jak sen. Ale jeszcze zanim to się stało, urodziła się moja córka Sonia – dar od losu. W 1986 był Czernobyl. A moja żona zaszła wtedy w ciążę. Z powodu napromieniowania 9 na 10 ciąż w Polsce wówczas usuwano. I moją Sonię chcieli usunąć, była zagrożona. A ja powiedziałem „nie”. Spotkałem się z lekarką, z ginekolożką, i ona dała mi stos książek medycznych. Moja żona przez całą ciążę leżała w łóżku, a ja czytałem te książki i opiekowałem się nią i domem. Skleciłem łóżko, które było trochę wyższe we nogach, tak, żeby krążenie u leżącej było lepsze. Gotowałem, sprzątałem, prałem i prasowałem. Gotowałem śpioszki i szyłem pieluchy. Zdobywałem gdzieś tetrę – w czasach komuny, kiedy niczego nie było – i z tej tetry szyłem pieluchy. Wyprasowałem 100-letni kaftanik z milionem belgijskich koronek, który dostałem mocno wygnieciony od mojej mamy, po prababci. Wszystkie rogi i każdą koronkę przeprasowałem – jak ta matka Polka. Kiedy moja mama zobaczyła go po wyprasowaniu, nie poznała. „Co to za piękny becik, skąd go masz?”. Dopiero spostrzegła jakieś zajebiste złote nitki, biegnące przez kaftan i napisy, których nie widziała wcześniej. A kiedy Sonia się urodziła, wsadzili ją do inkubatora, bo się zachłysnęła podczas porodu. Ale my już jedno dziecko straciliśmy z Ewą kiedyś w inkubatorze  – syneczka, Michała, którego nawet nie chcieli mi pokazać przed pogrzebem. Musiałem przekupić faceta w prosektorium, gdzie zajrzałem do trumny dziecka i pierwszy raz mogłem zobaczyć, jakie było piękne. Jego śmierć była wynikiem błędu personelu. Bałem się, że to się powtórzy. Więc jak zadzwoniłem do niej wieczorem, kazałem się zorientować, czy jest sama w pokoju i czy może wyjąć małą z inkubatora, żeby ją nakarmić. „Przystaw ją do piersi”, powiedziałem, „połóż się z nią i nakarm”. I tak zrobiła: wypięła wszystkie igły i przystawiła dziecko do piersi. Kiedy rano lekarz przyszedł z pielęgniarkami na obchód, nie mógł uwierzyć. Przy mojej żonie spało rumiane niemowlę i miało się świetnie. Ten sam lekarz kazał usunąć ciążę mojej żonie. Powiedziałem mu wtedy: „To jest to dziecko, co pan kazał usunąć”. Nic nie odpowiedział. Sonia urodziła się w październiku, a w listopadzie ja dostałem propozycję zagrania roli Jezusa. Czułem, że za tą całą mękę, za ten straszliwy, ciężki rok dostałem nagrodę.

Od kogo?

Nie wiem, chyba od samego Jezusa! Pamiętam – był Sylwester. Wszyscy bawili się, tańczyli. A ja – skupiony, słuchawki na uszach, a przed oczami tekst libretta „Jesus Christ Super Star”, przetłumaczonego przez Wojciecha Młynarskiego. I znowu, przez całą noc sylwestrową byłem przeszczęśliwy. Miałem to samo uczucie, jak wtedy, na scenie w Sopocie z TSA. Taka ulga i spokój. Znowu – spokój. Niebiański.

Nowe życie? 

Tak. To zabrzmi śmiesznie, ale pomyślałem, że spełniła się wróżba Cyganek. Zagraliśmy musical na Broadwayu. Śpiewałem rolę Jezusa, a w pierwszym rzędzie – moja mama. Pojechała wtedy do USA do pracy. Dostałem ogromny bukiet biało-czerwonych róż po spektaklu i dałem go jej. Wtedy, na tej amerykańskiej  scenie, poczułem dziwną rzecz. Jak znak. Wiesz, nie ma we mnie fanatyzmu religijnego, ale mam w sobie pewien rodzaj schizofrenii, który wiąże się z wiarą i religią.

To znaczy? 

Temat Jezusa jest dla mnie trudny, ponieważ jest osobisty i obiektywny zarazem. To kwestia i wiary, i przemyśleń. Teoretycznie rozum nie przeczy wierze, nie musi. Ale rozum podpowiada ci, że Boga nie ma. Człowiek w naturalny, instynktowny sposób broni się przed subiektywnym pojmowaniem religii, przed uczuciowym podejściem do wiary. Myślimy: „to nie jest dobre, trzeba być twardym, cynicznym, obojętnym, to dla nas lepsze, pozwala nam ustawić sobie hierarchię w zimnym świecie”. A to tak się nie da. Ja mam trochę inny stosunek do tych spraw. Uważam, ze wiara jest potrzebna ludziom, nie Jezusowi ani Bogu. To jest nasza nadzieja. Nawet jak masz zagrać Chrystusa, przejmujesz część jego osobowości, to co mówił, jaki był wedle doniesień apostołów. Wtedy nie grasz tej roli – stajesz się po prostu tą postacią.

Jak ci się udało nie oszaleć na tej scenie? Na tym krzyżu? 

Być Jezusem przez 365 dni w roku i nie zwariować jest trudno. Jak się jest Jezusem można trafić do wariatkowa. Ja nie zwariowałem. Ale czasem czułem, że mnie coś niesie. Czułem, że Jezus jest z kosmosu, nie z tego świata i że ja muszę też taki być. Czułem, że idę w poprzek tego musicalu, robię wszystko inaczej, cały czas łamię tę rytm. Robiłem też wszystko, czego nie mogłem robić jako heavymetalowiec. Byłem czuły, szepczący, momentami eteryczny.

Nie bałeś się przesady, kiczu? 

Bałem. Do dziś uważam, że najpiękniejsze dekoracje, złote ramy potrafią zepsuć najpiękniejsze dzieło sztuki. Czymś takim jest dla mnie pogłos w piosenkach, który odbiera bliskość, intymność artyście. Pogłos daje dystans, a ten odbiera wokaliście jego osobiste piętno w muzyce. Dlatego ja się bardzo wystrzegam takich efektów. Stawiam na wyraz, na autentyczność przekazu. Miałem w tej roli w sobie ponadczasowy spokój. Wynurzałem się z mojego spokoju i zamyślenia, żeby coś powiedzieć do ludzi. Szedłem za kulisami jako Marek Piekarczyk, a na scenę wchodziłem już jako Jezus. Nie wiem, jak, ale przeistaczałem się w tę postać. Nie mógłbym nagle się od niej oderwać. I nie uważam, że to do końca była kwestia mojej woli.

Wtedy miałeś dobre życie. Nawet, jak „Jesus Christ Superstar” się skończył, i skończyła się koniunktura na musicale, mogłeś wciąż grać koncerty. A ty wyjechałeś do Stanów. Komuny już nie było, ale ty tam zostałeś.

Wyjechałem do USA i zmieniłem swoje życie o 100 procent. Pojechałem na koncerty, ale chciałem wrócić do Polski. Tylko nie było do czego. Dzwoniłem do kolegów do kraju, mówili: „stary, nie ma gdzie i za co grać, nie ma rockandrolla, złote czasy się skończyły, lepiej zostań tam gdzie jesteś”. Królowało disco-polo, nie było w ogóle koncertów rockowych, a komuniści doszli do władzy. Do czego tu wracać? I zostałem w Nowym Jorku. Ściągnąłem rodzinę, wynająłem mieszkanie.

Ale nie śpiewałeś. Pracowałeś na budowach. 

Nie wyobrażałem sobie, żeby być robolem w Polsce. Musiałbym robić jakieś krzywe interesy, jakie robiłem kiedyś, jeszcze przed wyjazdem, ale te one mi nie wychodziły. To był czas, kiedy wszyscy robili złote biznesy. W tym miejscu, w którym rozmawiamy (Złote Tarasy, Hard Rock Cafe) spędziłem kiedyś wiele godzin. Kiedyś tu było coś innego. I inaczej się pracowało.

Jak? 

Siedziałem sobie w hotelu Forum albo Holliday Inn pod kwiatkiem, byłem pośrednikiem w handlu, wydawałem sprzedawcom dyspozycje, gdzie są statki z bronią, gdzie helikoptery z ładunkiem Marlboro, lub ciężarówka kawioru, i zarabiałem kupę kasy. Ale nie wolno mi było tego robić, bo ja jestem artystą. I miałem przeświadczenie, że ilekroć grzęznę w coś takiego, odnoszę klęskę. Taki w życiu mam wzór. Najpierw jest sukces – a potem klęska.

Po tej klęsce wyjechałeś. 

Znalazłem pracę jako malarz pokojowy. Robiłem smołowanie dachów, parkiety, pracowałem w azbestach, nawet w kanalizacji czy szyldach. Do teraz potrafię zbudować cały dom. Nie wyobrażałem sobie tylko, że stoję w sklepie i sprzedaję. Zaproponowali mi nawet, żebym sprzedawał pracę. I robiłem to, ale nie zarobiłem na tym nic. Nie potrafiłem brać pieniędzy od ludzi za załatwienie im roboty. Nie nadawałem się do tego.

Polonia nie pomogła? 

Niestety Polonia nie jest tak zajebiście zorganizowana jak inne narody w USA. Czasem ci coś skapną, ale rzadko. Musiałbym robić jakieś chałtury, ale ja nie potrafię śpiewać na żądanie: „Mam chusteczkę haftowaną”. Nie potrafię śpiewać z playbacku. Otwieranie knajp polonijnych nie było dla mnie. Menedżer klubu trzy razy w tygodniu – też nie ja. Musiałbym być bezwględny, wyrzucać ludzi z klubu, a nie jestem w stanie tego robić. Wolałem być robolem.

Miałeś mieszkanie, sam je wyremontowałeś, posłałeś dzieci do szkoły. Wszystko było pięknie? 

Do czasu. Choćbyś nie wiem, jak się starał, rodzina się w takich warunkach rozleci. Rozłąka jest fatalną rzeczą dla związku, ale zawsze znajdzie się jakiś miły przyjaciel, który pocieszy twoją żonę, kiedy ciebie nie ma w domu. Ściągnąłem Ewę do Nowego Jorku, a wszyscy koledzy wokół pukali się w głowę: zarypiesz się, chłopie, a i tak nie utrzymasz tego w całości. Ich rodziny też się rozleciały, więc oni życzyli mi tego samego. Na szczęście radzili mi też w innych kwestiach, więc szybko stanąłem na nogi. Znalazłem szkołę, opłaciłem ubezpieczenie, czułem się lepiej przygotowany do życia w Ameryce niż sami Amerykanie. Bo się bałem, że nie podołam. Więc robiłem wszystko, żeby się zabezpieczyć.

Czym się zajmowałeś na początku w Stanach? 

Najcięższa praca, jaką wykonywałem, to strojenie choinek. W ogóle mi nie szło, i w końcu mnie wyrzucili. Dostałem czek i dzięki temu opłaciłem pierwszy czynsz za mieszkanie. Starczyło mi jeszcze na materace nowe, a resztę  – znalazłem na ulicy. Kanapy, meble, Amerykanie wszystko to wyrzucali na Boże Narodzenie na ulicę. Farby, pędzle, wszystkie narzędzia też znajdowałem na śmietniku. Ułożyłem nam życie.

Nie tęskniłeś za muzyką? 

W ogóle. Nie tęskniłem za koncertami, za popularnością, gazetami, w których by o mnie pisali. Za niczym, co się wiązało z dawnym życiem. Niektórzy Polacy poznawali mnie na ulicy, ale przyzwyczaili się już do mnie, a ja do nich. Byłem tym, kim byłem: człowiekiem, który dobrze wykonuje swoją pracę i byłem dobrym przyjacielem. Odkryłem, ze jest super: mogę być wolnym człowiekiem. Mogę zmienić zawód, kontynent, mieszkanie, otoczenie i być wolnym. Odkryłem, że praca fizyczna nie jest hańbą. W Polsce by mnie zniszczyli, gdybym poszedł do takiej pracy. Tu na budowie – a tam w telewizji. Tylko w Stanach mają do ciebie szacunek za to, że potrafisz robić dwie rzeczy – śpiewać i pracować fizycznie. Tam mnie podziwiali. Nie miałem kompleksów.

Jak ci się żyło? 

Szedłem ulicą na Manhattanie. Miałem żonę, dzieci, czyste, piękne mieszkanie, które sam wyremontowałem, wreszcie dobrą pracę i pierwszy czek w kieszeni. Był piątek wieczorem. Kilka milionów ludzi uśmiechniętych. Każdy z czekiem w kieszeni, po tygodniu harówki. Każdy myśli, co zrobić z weekendem – czy barbecue, czy z dziećmi na rolki do Central Parku – a co z piątkowym wieczorem. W życiu nie przypuszczałem, jakie to jest szczęście – mieć pracę i móc odpoczywać po tygodniu ciężkiej roboty. Zatrudniłem się jako szpachlarz. Kupiłem dobry strój, narzędzia, sam wszystko. Zacząłem dobrze zarabiać. Jak zostałem elektrykiem dostawałem już 1500 dolarów tygodniowo. Pierwszy raz w życiu miałem poczucie dobrze spełnionego obowiązku. To był mój kolejny przewrót w życiu. Pewnego dnia, gotując w niedzielę obiad – bo ja zawsze u nas gotowałem – w naszym nowym mieszkaniu, z pięknym podwórkiem i wyjściem na taras, z trzema sypialniami, popatrzyłem na mięso i wędliny, które przygotowywałem. I nagle przestałem mieć ochotę na mięso. To była kolejna iluminacja. I już wiedziałem, że nigdy nie tknę mięsa ani ryb. Moja rodzina ze mną przestała jeść mięso, choć później wrócili do tego. Zrozumiałem, że mięso daje ułudę energii i jest mi niepotrzebne do życia. Poczułem się czysty.

A jednak w całym tym szczęściu przyszedł znów moment klęski. 

Rozpadła mi się rodzina. Żona odeszła do innego. Było mi strasznie. Miałem depresję, myśli samobójcze. „To koniec”, myślałem. Takie chwile są potworne i nikt o tym nie mówi. Wstydzisz się tego. Najgorsze było to, że przestałem nagle być kochanym tatusiem dla moich dzieci. Moja córeczka Sonia, moje oczko w głowie, nagle odwróciła się ode mnie, bo mama ma innego mężczyznę. Odeszła z matką. Wiesz jakie to jest straszne uczucie? Stąd wzięła się moja depresja, że nie było przy mnie dzieci. Gdy po miesiącu Sonia uciekła do mnie, nagle wszystko się zmieniło. Odzyskałem radość, równowagę. Nagle odkryłem, jak pięknie jest być wolnym. Bo przedtem byłem niewolnikiem w mojej rodzinie. Ciężko harowałem, jak wół, ale nic z tego nie miałem. Miałem trzy pary spodni i koszulę. Żona się wyprowadziła. Nagle patrzę: puste szafy, łazienka, dwa ręczniki. Pusty dom. Jakieś zmięte ciuchy, które musiałem prasować. To znaczy, ze ja nic nie mam? – pytałem siebie. Tak, nic nie mam.

Co jeszcze wtedy odkryłeś? 

Że żonaty mężczyzna ma tyle pracy, że nie ma kiedy szukać niepodziurawionych skarpetek w stercie ciuchów szufladzie. Musi to zrobić za niego żona. I jak nie robi – to on chodzi w dziurawych. Odtąd rozpoznawałem kawalerów. To byli ci, którzy mieli wreszcie tyle czasu dla ciebie, że chodzili w pięknych, całych skarpetkach. Wcześniej musieli kupować np. skarpetki dla synka, albo rajstopki dla córeczki. Zamiast dla siebie. A teraz, po rozwodzie, mogli zadbać wyłącznie o siebie, nie tylko o rodzinę.

Jak długo dochodziłeś do siebie? 

Wiele lat. Ale ten miesiąc po odejściu żony był czasem intensywnych zmian wewnętrznych. Nagle miałem dużo czasu dla siebie. Odkryłem, że jestem bogaty, że mam strasznie dużo pieniędzy. I wróciłem do Polski.

Dlaczego? 

Zaczęli do mnie dzwonić, zapraszać na koncerty. Nie chciałem wracać, ale wróciłem, żeby grać. Wziąłem ze sobą syna – bo córka już za bardzo wrosła w amerykański grunt, bardzo słabo mówiła po polsku, nie chciałem jej skazywać na rewolucję życiową – i przyjechałem. Dziesięć lat temu poznałem Kasię.

Twoją drugą żonę.

A potem urodził się Filipek, mój 4-letni synek. I to jest moje kolejne życie.

Jakie ono jest? 

Zawsze przepełniała mnie radość z faktu posiadania rodziny. Dzieci były i są bardzo ważne w moim życiu. Jeśli masz kobietę, której ufasz, to nie jest istotne, co ona ci mówi ani jak, tylko to, co czuje do ciebie, a ty do niej. To jest tak, jak z wiarą w Boga. Nam jest potrzebna miłość do tego drugiego. To dla nas jest to uczucie. Im też jest potrzebne kochanie nas, ale zawsze to jest relacja jednostronna. To jest jak streszczenie Platona. Miłość platońska jest podobnie czysta i piękna, jak miłość, taka totalnie bezinteresowna, do człowieka, który jest dla ciebie najważniejszy. Potrzebna jest nam wiara i zaufanie – niezbędna część związku.I to raczej jest ufność w świat, taka dziecięca. Tłumaczymy dzieciom, że świat jest zły i ktoś chce je skrzywdzić. Pozbawiamy je tej dziecinnej ufności i sami, jako już dorośli, tracimy zaufanie do świata jako miejsca fajnego i dobrego. I tracimy ufność w siebie samych. Dlatego tak trudno nam stworzyć dobry związek. Jak zaufać komuś totalnie?

Odczuwasz wdzięczność? Za to kolejne życie? 

Samoistną? Jak ludzie, którzy mają w sobie głęboką wiarę i odczuwają swoje życie jako dar? Myślę, że mam swojego anioła stróża i on nade mną czuwa. Wierzę w to.

Miałeś niełatwo. Czujesz, że to co jest teraz, to nagroda? 

Tak, dostaję nagrody. Czasem Kasia mówi: „korzystaj, napracowałeś się, zasłużyłeś, należało ci się”, jak coś dostaję. A ja sobie mówię: „Ciesz się tym, co masz”. Ale wiem, że w środku człowiek jest inny, sam siebie zaskakuje. Wstydzi się, sam się kryguje, chwali się, a potem znów się wstydzi. To paradoks. Nie nauczysz się być innym niż zakłada to twoja konstrukcja psychiczna. Albo jesteś skromny, albo pewny siebie do bólu. Nie przeskoczysz siebie. Ja mam tak, ze prędzej pomyślę o sobie źle niż przyznam sobie prawo do radości i szczęścia. Nawet jak się czasem ucieszę: „o, świetna nagroda, przyda się”, to zaraz się wstydzę tej myśli. „Ale ci odbiło, stary”, myślę.

Dlaczego nie jesteś dla siebie dobry?

Czasem, jak się rozczulę, wypełnia mnie jakaś taka miłość, potężna fala wzruszenia i wiara w dobro bezwględne, to za chwilę się zawstydzam i mityguję się: „przecież jesteś starszym panem, w poważnym wieku, no, nie możesz być taki egzaltowany”. Włącza mi się wtedy pstryczek z samoobroną wewnętrzną, z takim myśleniem, które służy nam pewnie do zachowania równowagi w tym popieprzonym świecie. Tymczasem żadna z tych postaw nie ma racji: ani ta, w której obdarowujemy się wewnętrznie pochlebstwami, ani ta cyniczna, która usiłuje nas postawić moralnie do pionu. Wszystko jest pośrodku. To samo jest jak odczuwam wdzięczność za życie które mam teraz.

Myślisz o tej wdzięczności? 

Prześladuje mnie to, że nie mam czasu się zastanowić, jak żyję. Czy żyję dobrze, czy źle? Czasem czuję, że coś jest nie tak. Na przykład zaniedbuję rodzinę, mało rozmawiam z synkiem, i czasami mam wrażenie, że tracę z nim kontakt. A ja przecież uwielbiam go rozpieszczać, robić dla niego wszystko, żeby miał szczęśliwe dzieciństwo. Tylko, że pracuję cholernie ciężko, jeżdżę non stop do Warszawy do telewizji, gram koncerty, żeby spłacić kredyt na ten dom, który sobie wybudowałem w Bochni i uwolnić moją rodzinę, żeby nie musiała płacić za grzechy mojej młodości i moje poprzednie życie – a jednocześnie czuję, że źle robię. Czuję, że mam 25 arów ogrodu, z którym nie mam co i kiedy zrobić. To jest męczarnia, nie móc zagospodarować sobie przestrzeni życiowej z powodu braku czasu.

Ale czy ty dobrze żyjesz? 

Czasami nie żyję. Czasem mnie nie ma. Jestem tylko pracą. Jestem sprawami, które mnie absorbują. Rozmawiając z tobą, robię sobie dobrze, bo mam przemyślenia. Odkrywam kilka ważnych rzeczy, odpowiedzi na niektóre pytania, których wcześniej nie znalazłem. Jednocześnie analizuję swoje życie, żeby się odbić od tego, co robię i w jakim jestem momencie.

A w jakim momencie jesteś? 

Jestem w amoku. Jestem swoim własnym menedżerem, a także menedżerem TSA. Od 8 lat. Jednocześnie pracuję w telewizji, gram koncerty. Jestem ojcem, mężem, mam dom na drugim końcu Polski, gdzie często robię jakieś remonty. Próbuję robić jakieś rzeczy charytatywne, nagrywać płyty. Muszę dbać o to wszystko na raz. I czasem czuję, że jestem zagubiony. Że nie wiem, gdzie jestem.

Patrząc na ciebie w programie Voice of Poland, mam wrażenie, że dajesz siłę ludziom. Imponujesz im spokojem, refleksją, dystansem. Czemu masz być zagubiony? 

Ale ja tam nic nie robię. Stoję, rozglądam się. Muszę się pilnować, bo cały czas kręcę głową w lewo i prawo. Mam wrażenie, że jak coś mnie ominie, to to stracę już na zawsze. Czuję, że niczego nie wolno bagatelizować, bo to może być najważniejsza chwila w moim życiu. I błyskawicznie podejmuję decyzję. Moje życie jest sztuką unikania ciosów. Najpierw się uczysz, co zrobić, żeby cię nie zabili, jak idziesz przez 264 ulicę na Bronksie, gdzie nie widzieli białego. Idziesz do pracy, jako jedyny biały budowlaniec w wieżowcu, gdzie masz stawiać okna, za 7 dolarów za godzinę, na 16 piętrze, gdzie wieje jak cholera. I nie wiesz, jak to robić. Nigdy tego nie robiłeś wcześniej. Przybijasz stalowymi kwadratowymi gwoździami drewniane dechy do framug. Dostajesz bryłę styropianu od portorykańskiego brygadzisty i idziesz na czwarte piętro, do okna. A tam podmuch taki, że instynkt ci mówi: „puszczaj styropian”. Moje życie nie jest niczym innym, jak unikaniem niebezpieczeństw. Balansowaniem na linie.

Jak sobie poradziłeś z depresją? Twój charakter nie ułatwia sprawy. 

Nie, ale miałem w Stanach dobrego szefa. Miliarder, miał dwie ulice na Manhattanie. Mówił: „Ja ci płacę więcej niż mojemu prezesowi. Ale muszę tyle ci płacić, bo ty tyle zarabiasz, jesteś świetny. Twoja praca to jest przygoda – inni nie mają takiego podejścia. Przychodzisz, Marek, i wszyscy czekają aż się pojawisz, bo ty zawsze rozwiążesz jakiś ich wielki problem. Ty jesteś rockandroll. Za to cię uwielbiam”. Jak zobaczył, ze płaczę po odejściu żony – a zdążył ją poznać – powiedział: „Ja też mam drugą żonę. Jak mnie pierwsza żona zdradziła, to mnie wezwał mój ojciec i powiedział: „tylko nie zabijaj kochanka swojej żony, bo zostaniesz seryjnym mordercą. Ją zabij. Ale nie dosłownie. W sobie. Zostań wdowcem mentalnym”. A druga rzecz: „pamiętaj, że największym twoim dobrem w życiu jest praca. Dla każdego mężczyzny jest ona bardzo ważna. Jak codziennie będziesz wstawał i szedł do pracy, bez względu na wszystko, to wyjdziesz z największych opałów”. Wtedy ta praca mnie uratowała.

Na jakim jesteś etapie teraz, jak myślisz? W podróży? Czy w domu? 

W poczekalni. Tracę czasem poczucie czasu i tożsamości. Tak mają czasem ludzie ciężko chorzy, bardzo zapracowani i dzieci. Cały czas na coś czekam. I nigdy nie narzekam na pogodę. Nigdy. Pogoda mi nie przeszkadza. Tłumaczyłem to dziewczynom z The Voice Of Poland, nawet tym nie z mojej grupy wokalnej, które przychodziły się mnie radzić. Kasia Stanek, która w pewnym momencie narzekała, że się źle czuje, ma okres, no i pada deszcz, a nawet zacina śnieg, powiedziałem: „Czy jak przestanie padać deszcz, przestaniesz być Kasią Stanek? Pogoda nie jest dobra ani zła, nigdy, ona po prostu jest. A my musimy ją przyjąć taką jaka jest, i nie uzależniać się od niej. Co ty, jesteś rolnikiem? Powiesiłaś pranie na dworze? To, co tam się dzieje za oknem, nie ma znaczenia”.

A co ma znaczenie? 

Żeby nikogo nie skrzywdzić. Siebie ani innych. Nie można nie krzywdzić siebie, krzywdząc innych. Bo jak skrzywdzisz – to zawsze do ciebie wróci.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s