Andrzej Smolik, mat. prasowe
O radości komponowania muzyki do filmów, polskim rynku muzycznym i przyszłości kultury w Internecie rozmawiałam z Andrzejem Smolikiem – producentem, muzykiem, kompozytorem.
Nasza rozmowa odbyła się w listopadzie 2012 r., krótko po wydaniu jego płyto-książki „The Trip”, i dwanaście lat po moim pierwszym wywiadzie z Andrzejem. Smolik jest jednym z filarów polskiej muzyki. Po prostu. To on wypromował pojęcie „muzyki dla tańczących inaczej” – inteligentnego popu, przy którym można się poruszać energiczniej (choć nie trzeba, jeśli się nie chce). Smolik jest świetnym muzykiem, ale na co dzień bardzo skromnym człowiekiem. Nie zobaczycie go w kolorowych gazetach ani w telewizji. Czasem więc warto przypomnieć, że zawdzięczamy mu naprawdę wiele. Zdjął z muzyki klubowej odium pogardzanej u nas „techniawki” dla mięśniaków. Pokazał, że muzyka taneczna włączona w nurt niezależny może być wybitna. Można powiedzieć, że otworzył nam okno na świat. Wprowadził nas miękko w nieznane szerzej w Polsce brzmienia elektroniki i alternatywnego popu, który w zagranicznych stacjach radiowych leciał na porządku dziennym, gdy u nas rządziła popelina. Dzięki niemu zespoły takie jak Air, Notwist czy Lali Puna, albo Stereolab przestały być tylko przedmiotem dyskusji w nocnych audycjach radiowych. Przestały, bo okazało się, że możemy mieć już własne dobre, niezależne dźwięki dla stacji radiowych, do klubów i do domu. To wszystko stało się za sprawą jego pierwszej solowej płyty, zatytułowanej po prostu „Smolik”, wydanej w 2001 roku. W tej millenijnej rewolucji kulturalnej towarzyszyli mu m.in. Kasia Nowicka NOVIKA i Artur Rojek (kto nie pamięta „aksamitnego”przeboju, śpiewanego przez Rojka, zatytułowanego „50 tysięcy 881”?). Poprzeczka dla polskich twórców naprawdę znacząco dzięki niemu podskoczyła. Ale zanim to się stało, Andrzej Smolik był członkiem zespołu Wilki. O polskim rynku muzycznym od lat 80. aż do dziś wie więc wszystko. Tu go podsumowuje, jako artysta i słuchacz. I nie szczędzi mu razów. Nie oszczędza też nas, dziennikarzy, siebie i samych słuchaczy. Prorokuje też, jak zmieni się system dystrybucji muzyki w przyszłości. Warto.
Anna Gromnicka: Jaki jest dźwięk idealny dla Andrzeja Smolika?
Andrzej Smolik: To zależy od sytuacji. Czy chcesz się zabawić, odpocząć, wejść w trans – za każdym razem jest zupełnie inny. Wspólnym mianownikiem dla dźwięków idealnych jest to, że powinny dostarczać wrażeń, emocji i przyjemności, ale też w pewien sposób stapiać się z otoczeniem. Dźwięk idealny jest częścią otoczenia nawet w swojej najbardziej hardcorowej odsłonie, współdziała ze wszystkimi możliwymi parametrami naszego środowiska oraz oczywiście z samym odbiorcą.
Ty już zbliżyłeś się do tego ideału?
Zbliżam się i jednocześnie oddalam. To trochę jak fatamorgana. W tym wypadku ideał może być takim niezdobytym szczytem, nieosiągalnym dla nikogo. Mam swoich mistrzów, którzy dla mnie są wręcz idealni, chociaż oni pewnie tak nie myślą o sobie. Muzyka to taka materia, że zawsze można pójść krok dalej i coś zmienić, ulepszyć. Może ideału wcale nie ma?
Pytam o ideał, czyli rzecz trochę wyobrażoną, być może nieistniejącą, ponieważ odbyła się właśnie premiera twojego projektu „The Trip”, który najlepiej można opisać jako psychodeliczną ścieżkę dźwiękową do obrazu filmowego. A ten film to chyba jedna wielka ściema …
Fabuła opowiada o wielkiej mistyfikacji rządu amerykańskiego słowami jednego z głównych bohaterów tej historii, filmowca Jacka Torrancea. W 1969 został on zatrudniony przez tajne służby, by zabrać Amerykę na księżyc. Ale ta historia to tylko pretekst. Ważniejsze jest pytanie, wokół którego tak naprawdę kręci się film: na ile jesteśmy kontrolowani przez technologię? Skoro w latach 70. przy pomocy prostej technologii i wczesnych komputerów można było oszukać cały świat – a taką tezę stawia główny bohater filmu – to zadajmy sobie pytanie, jak bardzo można zmanipulować rzeczywistość dziś? Oglądając aktualne filmy nie jesteś w stanie powiedzieć, czy to wciąż jest prawdziwy obraz, czy owoc pracy maszyn graficznych. Przy okazji powstawania „The Trip” cała ekipa, czyli ja, duet Kissinger Twins, staraliśmy się korzystać ze wszystkich dobrodziejstw technologii. Staraliśmy się je łączyć i przetwarzać w różny sposób, miksując to, co już było, z rzeczami zupełnie nowymi, żeby bez żadnych obciążeń ani granic stylistycznych opowiedzieć historię. Efekt jest taki, że nie wiesz, czy ta muzyka jest nagrana przy pomocy urządzeń software’owych czy za pomocą starych, tradycyjnych instrumentów i ile osób wzięło udział w nagraniach.
A więc „The Trip” też jest trochę oszukaństwem muzycznym?
Powiedziałbym raczej, że kolażem. A także próbą zabawy konwencją, takim recyclingiem brzmieniowym.
Można więc rzec, że tym albumem najbardziej zbliżyłeś się do twojego muzycznego wzorca metra z Sevres.
Każdą swoją płytą staram się do niego zbliżać.
Czyli tym najnowszym albumem najbardziej się przybliżyłeś do swojego ideału? Do synergii?
To tak naprawdę trochę inna konwencja niż na moich dotychczasowych płytach autorskich I trudno mierzyć tą samą miarą tak różne projekty. „The Trip” to opowieść dźwiękiem, a nie słowem. Więc być może masz rację. Ale też musisz pamiętać, że to pewna gra konwencją. Są tutaj nawiązania do lat 70. i do muzyki filmowej. Ale są także fragmenty brzmiące jak muzyka z lat 50. czy też inne, bardzo współczesne. Do tego jest to wszystko polane moim własnym sosem, od którego trudno mi uciec i wiesz, ja już chyba naprawdę nie jestem w stanie tego wszystkiego sam nazwać.
Zdaje się też, że jest to też twoja najbardziej ambitna płyta.
Co masz na myśli?
Jest najbardziej skomplikowana pod względem estetycznym. To nie „muzyka dla tańczących inaczej”. Sięgasz po różne środki, różnorodna jest narracja. A zarazem całą tę opowieść spina klamrą jeden utwór. Tymczasem twoje poprzednie albumy były pełne piosenek, z których każda tworzyła odrębny świat. Mogły istnieć niezależnie. Tu jest inaczej.
Tak, ponieważ ta płyta to taki trochę koncept album, coś niby płyto-książka, słuchowisko z muzyką. Nie jest to po prostu płyta z piosenkami, tylko rodzaj hybrydy słowa i brzmienia. Jednym słowem eksperyment, moja wycieczka w nieznane.
The Trip odzwierciedla też twoją fascynację muzyką filmową. Skąd ona się wzięła?
Obraz niesłychanie mnie inspiruje. Wyznacza pewien format, w którym mam się poruszać, pierwsze ziarno jest tu zasiane przez reżysera. Tymczasem w muzyce pop zwykle pierwsze są nuty. W muzyce filmowej jest miejsce na dużo powietrza i przestrzeni, bo to obraz niesie muzykę. I można sobie w niej pozwolić na wiele więcej niedopowiedzeń niż w muzyce popularnej. O ile muzyka jest w ogóle abstrakcyjna, to filmowa jest superabstrakcyjna. Pozostaje tylko fakturą, w której może się dziać bardzo wiele rzeczy, na bardzo subtelnym poziomie. To właśnie najbardziej pociąga mnie w pisaniu soundtracków i jest to ścieżka, którą chciałbym pójść trochę dalej.
Na płycie pojawiają się wierni ci od lat współpracownicy – Kasia Kurzawska, Natalia Grosiak, jest Joao T. de Sousa, Ola Bilińska, a nawet śpiewaczka operowa Małgorzata Walewska. Jak dobierasz te głosy?
Są to ludzie, których znam i cenię i tacy, których udało mi się spotkać na swojej drodze. Na „The Trip” są fragmenty przeszczepione z poprzednich albumów, więc siłą rzeczy pojawili się tu artyści, którzy na nich wystąpili. Cieszę się, że udało mi się zaprosić taką wielką diwę operową, jak Małgorzata Walewska, która zaśpiewała w „50 Chips”. Jej głos nadał temu utworowi patosu i szlachetności z dawnych lat .
Odejdźmy w stronę produkcji, czym zajmujesz się od lat. Jak pracujesz?
Zakres prac producenta muzycznego bardzo się zmieniał na przestrzeni dekad. Dziś to jest niekoniecznie ktoś, kto musi pisać piosenki czy grać na instrumencie. Ma mieć pomysł na to, jak opakować utwór, nadać mu porządane brzmienie. Dziś muzyka jest bardzo trudno definiowalna. I producent daje jej tę definicję, ten estetyczny sznyt. Wie, jak to zrobić – z jakich brzmień skorzystać, jakich kolorów dodać, żeby to wszystko do siebie pasowało. Można to porównać do kompilowania perfum. Kiedy wąchasz piękny zapach, wydaje ci się, że wiesz, co jest w środku. Ale tak naprawdę mogą tam być zupełnie przeciwstawne elementy zapachowe. Perfumiarz wie, że dodanie jednego na pozór niepasującego elementu może sprawić, że efekt końcowy będzie niezwykły. Producent stara się pociągnąć gdzieś dalej emocję utworu i podać go tak by był atrakcyjny. On ma wiedzieć, jak to zrobić, by efekt końcowy był nieobojętny dla odbiorcy.
Żyjemy w epoce producentów. Powoli jednak obserwujemy jej zmierzch, o czym też mogą świadczyć porażki ostatnich płyt gwiazd – Madonny, Alanis Morissette, Kylie Minogue. Coraz częściej czytamy, że producentom jest za łatwo robić muzykę, której być może czasem sami nie czują, lub nie potrafią już znaleźć pomysłu na supergwiazdy.
Podam przykład, że jest inaczej. Tak przełomowe płyty wielkich rockowych zespołów jak U2, np. „The Joshua Tree” i „Achtung Baby”, powstawały w głównej mierze dzięki producentowi Danielowi Lanois. To on miał wpływ na to, że świetne kompozycje grupy, brzmiały na płycie tak, a nie inaczej, i w rezultacie wręcz zmieniły oblicze muzyki. On złamał konwencję rockowego zespołu jakim było U2. I choć na pozór nie tego pewnie oczekiwali fani, obydwie płyty odniosły ogromny sukces. Lanois wykonał pracę artystyczną stał się jakby członkiem grupy. Nie zgodzę się więc z tym, że producenci muszą tylko pokręcić gałkami i gotowe.
Przez dwa lata, do niedawna, byłeś członkiem Rady Akademii Fonograficznej ZPAV. Miałeś wpływ m.in. na to, jakie kategorie nadaje się nagrodom muzycznym „Fryderyki”. Dlaczego w tym roku wszystkich artystów z pogranicza wrzuciliście do szuflady „rozrywka”?
Dla wielu artystów może to być krzywdzące, ponieważ może odebrać szansę wygranej niszowym twórcom. Jednak impreza z tak wieloma, rozczłonkowanymi na tysiąc gałęzi kategoriami, nie ma szansy zainteresować i wzbudzić emocji. „Fryderyki” przestały się liczyć, bo ludzie dostawali po siedem czy dziewięć nagród za jednym zamachem i tak naprawdę tylko o nich pisano w mediach. Ten kto dostawał jednego „Fryderyka” był z niego dumny, ale nie przynosił on mu odpowiedniego prestiżu. Teraz tych kategorii jest bardzo mało, więc zacznie się prawdziwa walka.Wzrośnie waga tej nagrody. Ludzie bardziej się zastanowią, na kogo głosować. Będziemy musieli myśleć, jaką przyjąć optykę: czy ma wygrać piosenka, którą zna cała Polska, czy może taka, która jest naprawdę interesująca i niesie jakąś inną wartość? I jakakolwiek wygra, ta będzie miała większą wagę. Może też wreszcie uda się transmitować całość imprezy w telewizji co będzie korzystne dla wszystkich?
Ty na tym skorzystasz?
Nie, bo w moją kategorię to też godzi. Nie wydaje mi się, żebym mógł jeszcze zdobyć „Fryderyka” za moją płytę.
W składzie Rady jest kilku menedżerów z wytwórni. Nie znam dobrze tego środowiska, ale czy nie sądzisz, że lepiej by było, gdyby Fryderyki odciąć od wpływów korporacji?
To nie ich przedstawiciele są problemem w tym składzie. Każdy może zgłosić kandydaturę. To praca społeczna. Problemem jest to, że życie artystów nie zmienia się po tej nagrodzie – to jest smutne. To takie papierowe Grammy. Część muzyków uważa, że w Radzie są jakieś przekręty, inni mówią, że się wstydzą dostawać „Fryderyki”. Wydaje mi się, że zamiast tego wszyscy powinniśmy kibicować tej nagrodzie, żeby stawała się coraz lepsza, a nie gorsza. Przypomnę, że nagrodzonych wybiera środowisko, artyści, dziennikarze i ludzie z firm fonograficznych. Wiadomo, kto jest w akademii. Ja tylko powiem, że niewielki odsetek uprawnionych do oddania głosu faktycznie to robi. To tak, jak w wyborach do polskiego parlamentu: niewielu z nas głosuje, a potem mamy pretensje, że się źle dzieje. Idźmy do urn i głosujmy na naszych artystów i polityków. Może się coś zmieni?
Wciąż denerwują cię media? Kilka lat temu powiedziałeś, że „przeszkadza ci taka dziwna emocja, sącząca się z naszych telewizorów, lejąca się z radioodbiorników w taksówkach, którymi często jeżdżę. Wykręcam medialną szmatę i nie zostaje tam prawie nic, leje się tylko lekko syfiasta woda z cukrem”.
W zasadzie mógłbym powiedzieć, że nie obchodzą mnie media. Mógłbym przecież wyłączyć wszystkie odbiorniki, prawda? Ale przeszkadza mi to, co się dzieje w Polsce. To, ze jesteśmy super położonym, wielkim krajem w sercu Europy, z ogromną ilością mieszkańców, gotowych do pracy, a jednak coś tu się ciągle nie klei. Można by nie narzekać. Ale z drugiej strony – jak niewiele brakuje do tego, żeby było o oczko lepiej. Czyli normalnie. Gdyby tylko każdemu trochę bardziej się chciało, to minimalnym nakładem pracy mogłoby być lepiej nam wszystkim. To, co powiem, zabrzmi jak teoria spiskowa, ale stacje z ogromną oglądalnością emitują programy, których zadaniem jest po prostu nie przeszkadzać. To paradoks naszej rzeczywistości. To, co uśrednione nie wzmaga rozwoju. A bez rozwoju wkrada się inercja.
Z czym to się wiąże?
Z tym, że my, Polacy, jakoś nie tworzymy alternatyw. W większości stacji radiowych leci to samo. Od dziesięciu czy piętnastu lat słysze w polskim radiu te same piosenki. To wszystko jest poparte fokusowymi badaniami i strasznie niesprawiedliwie uśrednione. Nikt nie ryzykuje, nie stara się wyjść z nową ideą, a za nią może czasem pójść tłum. To wielokrotnie pokazała historia. Dziś wszystko w mediach jest takie bezpieczne. Jest to dla mnie bolesne. Taki stan rzeczy generuje powolną degradację gustów. To dotyczy każdej dziedziny naszego życia. Przez to mamy trochę słabsze filmy, słabszą muzykę, przemysł. Jesteśmy wciąż z tyłu, dlatego, że nie próbujemy aspirować i wybierać rzeczy z górnej półki tylko z tej średniej i poniżej.
Piraci też cię wkurzają. Z jednej strony trudno się nie godzić na walkę z piractwem, z drugiej trudno nie przyznać racji dramatycznym apelom artystów, takich jak muzycy ze Skowytu, którzy zdecydowanie odcięli się od wytwórni, menedżerów i polskiego rynku muzycznego, który także jest, ich zdaniem, przyczyną piractwa. Masz pomysł, jak to rozwiązać?
Albo jesteś uczciwy, albo nie jesteś. To proste. Od wieków było tak, że ludzie się czymś dzielili. Czemu nie udostępnić tego, co nagrałeś, kilku swoim znajomym, a nawet ich szerszej grupie? To super pomysł, dzięki temu możesz też wypromować swoją muzykę. Ale nie w przypadku, gdy ktoś to robi poza twoją kontrolą i bez twojej zgody, sprzedaje pirackie kopie twoich piosenek czy filmów w tysiącach egzemplarzy, zarabiając na tym. Pirackie portale, na których można znaleźć nielegalnie zamieszczone treści – twórczość intelektualną artystów – umieszczają reklamy I kasują opłatę za dostęp do nich, okradając wydawców, promotorów I samych autorów.
Wrzuciłbyś swoją płytę do sieci, za darmo?
Moje płyty są w sieci. Można je kupić na każdym legalnym portalu. Uważam, że oddanie ich za darmo byłoby psuciem rynku. W wydanie płyty jest zaangażowanych mnóstwo osób, począwszy od wytwórni, przez grafików, drukarzy, dystrybutorów, spedytorów, na sklepach skończywszy. To jest normalny towar, ze sprzedaży którego żyjemy. Wrzucając ją do sieci i dając za darmo, nie dostanę z niej ani złotówki. I będę musiał iść do innej pracy. Są mądrale, którzy odpowiadają: „to może dzięki temu zagrasz więcej koncertów, żeby zarobić?” Może tak, a może nie. O ile ja moge żyć z koncertów, mój wydawca już nie. Dla niego to czysta strata i zła inwestycja. Poza tym, chciałbym przypomnieć, że praca nad płytą trwa długo. Nad obecną pracowałem półtora roku. Zarabiam w ten sposób na życie to mój regularny zawód. Płacę ZUS i podatki. W Polsce ludzie wciąż myślą, że bycie artystą to takie hobby. Nie zdają sobie sprawy, ile pracy trzeba włożyć w powstanie albumu. Uważają, że wystarczy jak muzyk poskacze, pogra ze dwie godziny i za co tu płacić? Nie pamiętają, że trzeba zapewnić i przetransportować sprzęt, zapłacić za hotel, za skasowanie biletów plakaty, za oświetlenie, wynajęcie sali i ochrony. Na te dwie godziny koncertu pracuje wiele osób. Ostatnim ogniwem na końcu tego łańcucha jest artysta.
I nie pracuje za darmo.
Zabawne, że w dzisiejszym świecie za darmo możemy mieć jeszcze tylko trzy rzeczy – filmy, muzykę i książki. Za całą resztę musisz zapłacić. Wszystkim wydaje się, że jeśli ja ściągam, to ten, od którego ściągam, nie traci. Myślą, że to bezpieczne użyczenie. Ale to nieprawda. Płyty teraz bardzo słabo się sprzedają. Tym samym spada ich nakład, a wzrasta koszt ich produkcji. Mało kto wie, że artysta otrzymuje minimalną część z ceny nośnika.
Nie przeszkadzają ci wysokie ceny płyt w Polsce?
Przeszkadzają. Uważam, ze są za drogie. Jak wiele innych rzeczy. Kawa, energia elektryczna czy abonament za telefon komórkowy też są drogie, ale nikt nie bierze tego za darmo. A jeśli bierze, grozi za to kara. Kultura jest dobrem luksusowym, nie jest niezbędna do życia. Bez jedzenia, prądu, leków nie da się żyć. Ale bez płyt, książek I filmów już tak – tylko dlaczego niektórzy roszczą sobie prawo, by brać je za darmo z Internetu?
Co się będzie dalej działo z rynkiem muzycznym w Polsce?
Jedyną przyszłością nas wszystkich, całego systemu, który się chwieje na chudych nóżkach, czyli muzyków, wydawców, promotorów, słuchaczy, jest streaming. Nikt nie wydaje kasy na płyty, ale telefony komórkowe mają wszyscy i grzecznie płacą abonament. A do tego ściągają dane, bo już mało kto nie ma internetu w telefonie. Zaraz będą ściągać też legalnie muzykę. Zbliżamy się do tego, że cały obszar kultury w sieci zacznie może przypominać wielki las sekwojowy, który jest zrośnięty korzeniami. Będzie to jedna wielka baza danych, oparta na systemie ryczałtowym. Ludzie będą kupować tani abonament. W tym będzie pula multimediów, ksiażek, filmów, muzyki. A pieniądze ze sprzedaży będą trafiały bezpośrednio do twórców. Niedługo też zaczną wchodzić streamery do użytku domowego i serwery muzyczne. Płyty CD odejdą do lamusa, jak odeszły kasety. Jeżeli chociaż kilkanaście procent Polaków kupi sobie taki abonament, to system przetrwa, i nikomu już nie będzie się chciało piratować płyt, książek i filmów. Bo po co?